piątek, 31 sierpnia 2012

Impas. Cz. II czyli propozycja programowa

W pierwszej części „Impasu” zgrubnie opisałem ze swojego punktu widzenia mapę polityczną Polski pod kątem preferencji gospodarczych i światopoglądowych. Nie trudno zauważyć że o ile pos-tępactwo jest ostatnio reprezentowane przez tak zwany Ruch Podtarcia, lewica tradycyjnie głosuje na SLD a ludzie bardziej święci od papieża organizują  się w kanapę czy kanapy polityczne na miarę swojej liczebności, o tyle dwie liczne grupy które w poprzedniej części nazwałem (zgodnie z używanymi w III RP stereotypami) prawicą light oraz niewierzącym centrum są po prostu pozbawione reprezentacji politycznej.
PO udowodniła że jest amorficznym tworem pozbawionym cienia programu czy zasad poza przemożną chęcią trwania u żłobu i przypodobania się swojej berlińskiej przełożonej. W cywilizowanym świecie takie coś odeszłoby w niebyt (a jej tuzy za kratki) po pierwszej kadencji bycia w koalicji rządowej. Ale w Tusklandii watahy młodych troglodytów wciąż na nią głosują bo gdyby do władzy doszedł „Kaczor” to słońce przestałoby wschodzić a krowy dawać mleko. Tak przynajmniej piszą w GW no Prawda i innych niezbędnikach wykształciucha.
Do PiS mam lekki sentyment za dwie rzeczy. Bo za ich rządów nie popełniono żadnych szaleństw demolujących gospodarkę oraz wtedy nie było takich przewalanek jak teraz („afera dorszowa” za bodajże 8 złotych i 60 groszy skompromitowała jedynie kretynkę oddelegowaną przez Tuska do „walki z korupcją”). Ale obecnie prowadzą w moim odbiorze fatalną politykę informacyjną a ostatnia akcja „antyaborcyjna” spowodowała ze jakieś 90% moich przyjaciół a wśród nich 100% lekarzy powiedziało że na PiS na pewno nie zagłosują. A nad „polityką jagiellońską” przez litość nie będę się rozwodzić..
Zastanówmy się zatem jaka partia mogłaby wyartykułować poglądy dwóch wymienionych wcześniej grup elektoratu. Zacznijmy od tych poglądów.
W sferze gospodarki są oni zwolennikami jak najdalej posuniętej deregulacji. Czyli skasowania niemal wszelakich zezwoleń, koncesji i innych form uzależnienia prowadzenia działalności gospodarczej od widzi mi się jakiegoś urzędasa. Oczywiście nie dotyczy to wszystkiego bez wyjątku jak by tego chciał jakiś pozbawiony kontaktu z rzeczywistością anarcholiberał. W sektorze bankowym muszą istnieć mechanizmy zabezpieczające przed przewalankami których efektem może być (że sięgnę po wymowny dydaktycznie przykład) utrata przez emeryta jego wszystkich oszczędności. W kraju który „wydał” Grobelnego, Bagsika czy ostatnio Plichtę jest to po prostu konieczność.
Co się tyczy nielicznych (będzie tego raptem kilka) sektorów gospodarki które mają dla funkcjonowania państwa znaczenie strategiczne, od dawna w cywilizowanym świecie znana jest instytucja „złotej akcji” z powodzeniem zastępującej państwowy nadzór właścicielski. Najkrócej rzecz ujmując polega ona na możliwości zawetowania przez przedstawiciela rządu każdej decyzji rady nadzorczej po sprywatyzowaniu takiej firmy. Czyli racjonalne działanie tak ale sabotaż nie.
Odnośnie podatków płaconych fiskusowi (lokalne to temat do odrębnej dyskusji) jest oczywistością że poza podatkami pośrednimi powinien obowiązywać jedynie liniowy podatek dochodowy. Jego wysokości oczywiście nie zaproponuję bowiem poza koniecznym wykształceniem z zakresu makroekonomii jest do tego niezbędna dokładna znajomość prawdziwych zobowiązań skarbu państwa. A szulerskie sztuczki dokonywane na rozkaz pryncypała przez Jana Vincenta Rostowskiego (ksywa „Jacek”) zaimponowałyby chyba nawet „Wielkiemu Szu”.
Problemem na ogół uważanym za społeczny, choć nierozłącznie związanym z pieniędzmi jest groźba katastrofy demograficznej, poza konslibami beztrosko lekceważona przez różne mutacje liberalizmu. W myśl żelaznej zasady że Polskę mogą diabli wziąć byle nie było „rozdawnictwa”. Właśnie taka postawa spowodowała że niektóre odmiany liberalizmu wywołują u mnie już tylko odruch wymiotny.
Rozumiem zastrzeżenia tych wszystkich (Czcigodnej Flavii serdecznie dziękuje za długie dyskusje na ten temat) którzy obawiają się pójścia po  linii
najmniejszego oporu i na przykład chęci płacenia takiej samej kwoty na każde dziecko jego rodzicom. Tak jak to już zrobiono z absurdalnym "becikowym" (gwoli historycznej ścisłości uchwalonym głównie głosami "odpowiedzialnego" PO przy sprzeciwie "rozdawniczego" PiS). Co spowodowałoby że duża część tych pieniędzy trafiłaby do rak osób z marginesu i po prostu została przepita. I dodatkowo byłaby  zachętą do wzmożonego kompletnie nieodpowiedzialnego „dziecioróbstwa”.
Pisałem już o tym w „Kolektywizmie i rozdawnictwie” więc tu w skrócie przypomnę że wobec nadchodzącej groźby katastrofy demograficznej tym bardziej konieczne staje się właściwe „zagospodarowanie” każdego dziecka które ma potencjalne możliwości stać się wartościowym człowiekiem i co więcej, chce takowym zostać. I do szkoły przychodzi się uczyć a nie robić zadymy. Ale na przeszkodzie stoi po prostu bieda co w Polsce niestety zdarza się ostatnio coraz częściej. W takich przypadkach uważam za konieczne udzielanie tym osobom pomocy w formach dających praktycznie pewność trafienia takowej do właściwego adresata. Obiadów w szkolnej czy uczelnianej stołówce, miejsca w internacie czy akademiku lub biletu miesięcznego na przejazdy nikt inny nie zabierze i nie przepije. A niezamożni rodzice będący normalnymi ludźmi na pewno się za taką pomoc dla ich dzieci nie obrażą.
No i czas na najtrudniejszy problem czyli kwestie światopoglądowe.
Jak już wspomniałem, owo „niewierzące centrum” składa się z normalnych ludzi. Nie są oni wojującymi ateistami jak herszt Ruchu Podtarcia, kilka blogujących psorek nienadzwyczajnych reagujących na słowo "katolicyzm" atakiem histerii czy wszelka pomniejsza kanalia. Ale jak zdołałem się zorientować z rozmów z wieloma „centrystami” (mam takich w gronie znajomych), z kilku elementów obecnego status quo nigdy nie zgodzą się oni zrezygnować. Podobnie jak (przynajmniej w mojej ocenie) większość „katolików powierzchownych i wszyscy innowiercy. A łącznie jest to znacznie liczniejsza grupa niż to się niektórym wydaje.
Pierwsza sprawa to dostępność w aptekach środków antykoncepcyjnych (rzecz jasna nie mylą ich oni z wczesnoporonnymi). W żaden sposób nie da się udowodnić karkołomnej tezy że ich stosowanie prowadzi do przestępstwa. Więc decyzje o korzystaniu
bądź niekorzystaniu z nich  powinni podejmować po prostu ludzie bez jakichkolwiek prób przemiany nakazu religijnego w prawo państwowe.
Druga równie poważna mina to prawo „aborcyjne”, obecnie dopuszczające przerwanie ciąży w trzech grupach przypadków: zagrożenia życia lub zdrowia kobiety, ciąży będącej efektem gwałtu i „nienaprawialnych” poważnych wad rozwojowych dziecka. O tej ostatniej kategorii trudno mi dyskutować z prozaicznego powodu: nie wiem na ile obecna diagnostyka prenetalna jest wiarygodna. Ale gdyby nie ulegało żadnej wątpliwości że na obecnym etapie rozwoju medycyny rychła śmierć nowonarodzonego dziecka jest nieuchronna, nie potrafiłbym rodzicom odmówić prawa do aborcji jeśli taka by była ich decyzja. W kwestii gwałtu w gronie moich znajomych zdania są podzielone. Jestem zwolennikiem poglądu (nota bene sformułowanego przez moją znajomą, z wykształcenia teologa katolickiego) że o ile tylko ofiara by sobie tego zażyczyła, powinna być jej NATYCHMIAST podana „pigułka po”. Bowiem ta procedura wyklucza ustalenie czy do zajścia w ciążę w ogóle doszło. A dla mnie ułatwienie procesu wychodzenia kobiety z tak wielkiej traumy ma absolutny priorytet. Natomiast żadna z osób z którymi na ten temat rozmawiałem nie miała wątpliwości że zakazanie aborcji w przypadku gdy ciąża zagraża życiu matki jest po prostu morderstwem. A gdy ktoś dojdzie do wniosku że lepiej jest by umarły i matka i dziecko byle tylko nie przerwać tej ciąży to nie potrafię znaleźć cenzuralnych słów by taką postawę nazwać.
I na koniec trzecia kwestia, już nie niebezpieczna ale główne śmieszna. Mam na myśli próby utrudniania czy ograniczania „cywilnych” rozwodów.
Ślub „magistracki” jest po prostu umową cywilnoprawną. Jej specyfika polega na tym że podczas trwania małżeństwa na ogół pojawiają się dzieci i gdy umowa jest zrywana, sąd państwowy powinien (przynajmniej w teorii) ustalić takie warunki w kwestii dzieci aby zostały one rozwodem rodziców jak najmniej pokiereszowane. A próba ingerencji w wolność zawierania i rozwiązywania umów cywilnoprawnych jest niedopuszczalna.
Moim zdaniem ludzie należący do owego „niewierzącego centrum” i „umiarkowanej religijnie prawicy” stanowią bardzo liczny potencjalny elektorat. Który obecnie nie mając partii politycznej oferującej program w najistotniejszych kwestiach zbieżny z jego poglądami bądź w wyborach nie uczestniczy bądź też kieruje się nieśmiertelną zasadą "mniejszego zła". Zaś w sprzyjających warunkach czyli gdyby znalazł siłę polityczną reprezentującą jego interesy, mógłby dużo zrobić dla naprawy naszego państwa. Ale czy „lalkarze” tego nie stłumią w zarodku a „użyteczni idioci” (których cały program polityczny to nałożenie maksymalnej liczby restrykcji na sprawy łóżkowe plus analfabetyzm gospodarczy) nie popsują? Obawiam się że znowu wyjdzie na to że w Polsce pesymista to taki człowiek który wygrywa praktycznie wszystkie zakłady.

Stary Niedźwiedź

środa, 29 sierpnia 2012

Podziękowania

Dziś kończę kilkuletnią aktywność redakcyjną na Antysocjalu (bis). Dziękuję Czcigodnemu Staremu Niedźwiedziowi za zaproszenie mnie do współpracy w 2008 roku. Mając to w pamięci, zawsze jemu pozostawiałem decydowanie o kierunku ideowym i formie prowadzenia bloga. Antysocjal u swoich początków związany był ze środowiskiem UPR. Obecna ewolucja ideowa Starego Niedźwiedzia w mojej ocenie za bardzo oddala się od liberalizmu, któremu ja pozostaję wierny. Podjąłem decyzję o zakończeniu  współpracy w momencie, kiedy nadal darzymy się sympatią i szacunkiem.

Jeszcze raz dziękuję Czcigodnemu Staremu Niedźwiedziowi i życzę powodzenia. Dziękuję też wiernym komentatorom.

Dibelius

niedziela, 26 sierpnia 2012

Niezamierzone efekty celibatu

Zanim zamieszczę na „Antysocjalu” drugą część swoich refleksji na temat niezbędnej na scenie politycznej Polski partii prawicowej, najistotniejszych elementach jej programu oraz co bardzo istotne, jej potencjalnym elektoracie, odniosę się do kwestii poruszonej przez Czcigodnego Niedzisiejszego w jego dzisiejszym wpisie. Link do jego blogu zatytułowany jest w naszej sekcji rekomendowanych witryn jako „Zgryźliwy i Łysy z oddali”, dla wygody zamieszczam bezpośredni namiar:
http://niepokornizdaleka.blog.onet.pl/Ksiadz-ojcem,2,ID490343695,RS1,n 

Opisane tam zachowanie się owego wikarego nie mieści się w standardach cywilizowanych ludzi i nie mogę takowego nawet nazwać. Bowiem z konieczności musiałbym sięgnąć po słowa które wzbudziłyby uznanie emerytowanego bosmana floty czarnomorskiej.
Tego typu incydenty powodują zawsze powrót pytania o sens a w moim przekonaniu całkowity bezsens instytucji celibatu. W takich wypadkach często można się spotkać z opinią jakoby wierni oczekiwali że ich ksiądz będzie celibatariuszem. A więc kimś różniącym się od nich i zawieszonym gdzieś między ziemią a niebem. Niestety znane są przypadki (nie twierdzę oczywiście że nagminne) iż ewidentnym skutkiem rzeczonego celibatu jest zawieszenie ale miedzy ziemią a piekłem. Zaś odnośnie tego rzekomego oczekiwania wiernych, pozwolę sobie przytoczyć znaną mi z Mazur historię.
W pewnej wsi położonej nie tak znowu daleko od mojej „letniej stolicy” proboszcz od wielu już lat zbierał fundusze na nowy dach, tyle tylko że nie widać było żadnych materialnych symptomów tej wymiany dachu. Do tego ów święty człowiek był babiarzem co się zowie, nie zadowalał się korzystaniem z wdzięków dziewczyn stanu wolnego i dobierał się również do mężatek. Aż któregoś dnia zdarzył mu się wypadek przy pracy. Pewien drwal nakrył go in flagranti ze swoją żoną. Nie uszanował stanu duchownego i spuścił księdzu tęgie lanie. A żonę wygonił do jej rodziców i wniósł sprawę o rozwód.
Skandal był na dwadzieścia cztery fajerki więc biskup nie udawał Greka, ma sie rozumieć przeflancował zgniłka gdzie indziej i do wsi przysłał jego następcę.
Od samego początku zadziwił on parafian a zarazem zdobył sobie ich sympatię. Nie zatrudnił bowiem gospodyni lecz jedynie umówił się z jedną panią która raz w tygodniu przychodziła zrobić gruntowne sprzątanie. Obiady wykupił sobie w pobliskim gimnazjum a w sezonie wakacyjnym sam sobie coś pichcił kupując w miejscowym sklepie półprodukty i mrożonki. Jeździł skromną ponad pięcioletnia Corsą. A z owym mitycznym dachem nareszcie coś zaczęło się realnie dziać. Wierni byli bardzo zadowoleni z nowego proboszcza.
Jedynym elementem odbiegającym od tego niemal sielankowego obrazka były wizyty na plebanii jego kuzynki. Czyli ładnej dwudziestoparoletniej dziewczyny która przyjeżdżała tam na każdy weekend. Kilka miejscowych dewotek wysmażyło więc donos do biskupa i próbowało zbierać pod nim podpisy rzekomo oburzonych wiernych. Na swoje nieszczęście zaczęły od sołtysa który wrzucił list do pieca. Zaś inicjatorce listu powiedział coś w stylu:
Niech Maciejowa stuknie się w ten pusty łeb i więcej nie wygłupia. Nowy ksiądz jest skromny, za groszem nie goni, widać że nie kradnie, ludzie go szanują. A po plebanii nikt po nocy nie łazi i pod kołdrę proboszczowi nie zagląda więc skąd Maciejowa wie że ze sobą sypiają? Ale nawet gdyby tak się działo to skoro od roku przyjeżdża ta sama dziewczyna, widać coś poważnego do siebie czują. I przynajmniej wiadomo ze śmiało można wysyłać do niego dzieciaki.
Ksiądz ten do dzisiaj sprawuje swą posługę ciesząc się wielkim szacunkiem przytłaczającej większości swych parafian.
Stary mądry Kisiel powiedział kiedyś że socjalizm jest ustrojem nieustannie walczącym z problemami ekonomicznymi nieznanymi w cywilizowanym świecie. Wszyscy znani mi księża protestanccy są żonatymi i dzieciatymi czyli po prostu w pełni zrealizowanymi mężczyznami (prawosławnych duchownych osobiście nie poznałem). Zaś księża katoliccy jeśli maja taką samą konstrukcję psychiczną jak kazdy normalny mężczyzna,  tracą sporo sporo energii życiowej na wywiązanie się z obowiązku celibatu, nieznanego w innych kościołach chrześcijańskich. Na pewno się z nich nie śmieję bo skoro nie wolno im korzystać z najpiękniejszego daru Stwórcy, po prostu mi ich żal. W jeszcze większym stopniu niż osób niewidzących czy niesłyszących. A z rozmów z moimi przyjaciółmi katolikami (w 99% zaliczającymi się do grupy "powierzchownych") wynika że gdyby instytucja celibatu została zniesiona, oni też odetchnęliby z ulgą. Bo jak powiedziała moja przyjaciółka, zdecydowanie wolałaby w konfesjonale rozmawiać ze stuprocentowym człowiekiem niż z przybyszem z innej planety.

Więc tym większe brawa należą się księżom katolickim którym udało się  poradzić sobie z tym problemem. W gronie moich przyjaciół często wspominana jest taka historia.
Córka jednego z nich jeszcze na studiach poznała pana z którym połączyło ją gorące uczucie. Jak na normalnych ludzi przystało, zamieszkali razem u jego rodziców (ci ostatni też byli w pełni normalni) a po roku doszli do wniosku że ich związek sprawdza się nie tylko od święta ale i na co dzień (nawet na linii przyszła synowa - przyszła teściowa zapanowały serdeczne stosunki) zatem nic nie stoi na przeszkodzie żeby wziąć ślub. Podczas spowiedzi dziewczyna oczywiście przyznała się że z przyszłym mężem dzieli nie tylko stół ale również i inny mebel. A gdy ksiądz spytał ją czy tego żałuje, odpowiedziała że nie potrafi żałować najpiękniejszych chwil w całym swoim dotychczasowym życiu. I wtedy usłyszała kolejne pytanie:
A czy może pani chociaż wyrazić żal z tego powodu że nie potrafi pani tego żałować?
Ślub wzięli w nieodległym terminie a ten ksiądz cieszy się w naszym gronie powszechną sympatią niezależnie od kwestii wyznaniowych.

Stary Niedźwiedź

czwartek, 23 sierpnia 2012

Impas. Cz. I czyli inwentaryzacja

W stanie wojennym czyli po wypowiedzeniu 13 grudnia 1981 przez generalską juntę  wojny jaruzelsko – polskiej (informacja na użytek młodych gości naszej witryny) po Polsce krążył następujący dowcip:
W jednym z kościołów odbywa się bardzo wtedy popularna msza za ojczyznę. Część wiernych która nie pomieściła się w świątyni, zebrała się przed takową słuchając liturgii przez głośnik. W pewnej chwili wszyscy klękają z wyjątkiem pewnego pana stojącego i to jeszcze z nakrytą głową. Sąsiadka mówi doń z wyrzutem:
- Panie, zdejmij pan chociaż kapelusz!
- Ale ja jestem niewierzący.
- To po co w takim razie pan tu przyszedł?
- Bo ja nienawidzę komunizmu.
Dlaczego przypominam ten dowcip? Czynię to dlatego że rzekomy podział polskiego społeczeństwa na stuprocentowych katolików (czyli ściśle przestrzegających wszystkich bez wyjątku zaleceń KRK) oraz lewicę plus pos-tępactwo (ta ostatnia kategoria obejmuje wojujących ateistów, feminazistki, proskrobankowców, tolerastów, libertynów łżących w żywe oczy że są liberałami i wszelką inną drobną swołocz) jest bardzo uproszczony a więc dalece nieprecyzyjny. Dokonajmy krótkiego przeglądu od lewej do prawej.
O pos-tępactwie pozytywnie wypowiedzieć się mogą co najwyżej testy na choroby weneryczne. Bardzo często Polska po prostu ich uwiera i marzy im się jej likwidacja i wprowadzenie tak długo oczekiwanych „europejskich standardów” w całej krasie. Czyli adopcji dla pederastów, narkotyków w wolnej sprzedaży, zajadłej walka z chrześcijaństwem nie tylko w mediach lecz i w prawie państwowym etc. Ci z definicji będą zawsze wrogami sił umownie przeze mnie nazywanych prawicowo-patriotycznymi.
Z lewicą (w polskim rozumieniu tego słowa) jest już inaczej. Po przeniesieniu takich pomyłek ewolucji (Niedzisiejszego który wylansował to określenie pozdrawiam najserdeczniej) jak profesorki nienadzwyczajne Środa i Senyszyn z racji szczegółów ich poglądów do grupy pos-tępaków, częściej niż to na pozór się wydaje spotkać można w tej grupie ludzi którzy aczkolwiek w gospodarce mając wybór pomiędzy tabliczką mnożenia a ideą socjalizmu opowiedzieli się po stronie tej drugiej, tym nie mniej nie negują potrzeby istnienia suwerennego kraju o nazwie Polska. Zaś w kwestii szeroko rozumianej moralności nie przekraczają granicy poza którą skończył się już człowiek a zaczęło bydlę. Czyli w zasadzie akceptują „pozareligijną” część Dekalogu za jaką uważam przykazania od czwartego do dziesiątego (mam na myśli numerację stosowaną przez katolików i luteran). Tych nazwałbym nie wrogami lecz przeciwnikami z którymi jakakolwiek dyskusja może mieć sens a w niektórych konkretnych sprawach można liczyć na ich poparcie.
Za umowne centrum uznałbym szersze niż to się oficjalnie mówi grono agnostyków oraz ateistów nie będących ateotalibami. Ludzie ci bardzo często mają sensowne poglądy w kwestiach gospodarczych. Zaś w sprawach światopoglądowych nie dostają na widok krzyża jednoczesnego ataku epilepsji i biegunki plus na dokładkę (uczciwszy uszy Szanownych Czytelniczek) wzwodu do wewnątrz jak co poniektóre „leberały” i wszelka inna kanalia. Nie negują też faktu że jeśli zdecydowana większość rodziców sobie tego życzy, w szkole powinny się odbywać lekcje religii a katecheci powinni za to dostawać wynagrodzenie tak jak inni nauczyciele. Krzyż na szpitalnej czy szkolnej ścianie jest dla nich po prostu neutralnym elementem geometrycznym nie wywołującym jakichkolwiek emocji. Ich irytację budzą dopiero takie finansowe przewalanki jak działalność sławetnej Komisji Majątkowej. W pełni ich rozumiem.
Za „prawicę light” uważa się (w moim przekonaniu całkowicie niesłusznie ale w Polsce przywiązuje się ciągle większą wagę do kwestii światopoglądowych niż gospodarczych) ludzi którzy do kwestii ekonomicznych mają zdrowy stosunek (wolny rynek, koncesjonowanie ograniczone do bardzo nielicznych dziedzin strategicznych, kontrola firm strategicznych porzez „złotą akcje” a nie nadzór właścicielski etc.) ale są „katolikami powierzchownymi” stosując określenie autorstwa Dibeliusa które na „Antysocjalu” stało się już standardem pojęciowym. Czyli tych którzy nie czekają do ślubu na seks z kochaną osobą i do tego stosują „niesłuszne” (z punktu widzenia nauczania KRK) środki antykoncepcyjne, że wymienię ich najstraszliwsze zbrodnie. Do tejże grupy zaliczyłbym również na pewno wszystkich protestantów i chyba dużą część prawosławnych, mających w warstwie obyczajowej
poglądy bardzo podobne do „katolików powierzchownych” .
No i na koniec ci których „sralon merdialny” nazywa ultraprawicą aby było kim straszyć ludzi choć w moim przekonaniu na taką nazwę na pewno nie zasługują.
W warstwie obyczajowej często (choć oczywiście nie zawsze) domagają się unifikacji prawa państwowego z zaleceniami KRK. Czyli maksymalnego utrudniania (niektórzy wręcz mówią o zakazie) rozwodów „cywilnych”, całkowitego zakazu aborcji (logicznie rozumując nie wolno byłoby nawet ratować zagrożonego życia matki) oraz wycofania z aptek hormonalnych środków antykoncepcyjnych. A GW no Prawda czy TVN dla których ci ekstremiści są po prostu leninowskimi "użytecznymi idiotami" z lubością trąbią o tym na całą Polskę aby ludziska zaczęli bać się „katoli”. Niekiedy jestem wręcz zdumiony widząc jacy ludzie dają sobie wcisnąć tę ciemnotę.
W kwestiach gospodarczych ich poglądy są albo żadne albo libertalibańskie. Do pierwszej z tych podgrup zaliczyłbym haniebnej pamięci Henryka Goryszewskiego który w nie mniej haniebnym rządzie Hanny Suchockiej robił za wicepremiera do spraw gospodarczych. I na takim stanowisku popisał się on stwierdzeniem że „Polska może być i biedna byle była katolicka”. A drugi asior tej frakcji spytany o program gospodarczy odpowiedział że powinien on bazować na „społecznej nauce kościoła”. Gdy spytano go o takie „drobiazgi” jak podatki, rozdziawił durną gębę od ucha do ucha.
Libertalibowie twierdzący że są jedyną prawicą w Polsce (lewica nie mogła marzyć o takich idiotach odrabiających za nią czarną robotę propagandową i to jeszcze za darmo) mają na wszystkie bolączki receptę prostszą od budowy cepa. Czyli sprywatyzować na giełdzie wszystko bez żadnych wyjątków. Gdy takiego ekonoma (bo na pewno nie ekonomistę) spyta się o możliwość wykupieniem akcji polskiego sektora paliwowego przez „Gazprom”, odpowiada że to przecież jest prywatna firma więc nie ma żadnego zagrożenia. Do tego dodajmy ich ukochane dziecię czyli podatek półgłówny, płacony w identycznej wysokości kwotowej przez salową ze szpitala i pana Gudzowatego. Nie dziwota że partia JKM plus jej elektorat pomieściłby się w jednym dużym szpitalu psychiatrycznym. Zaś „aktyw” na jednej sali.
 

Taki niewesoły obraz rysuje się moim oczom. Jak wyobrażam sobie wyjście z tych opałów, napiszę w następnej części.

Stary Niedźwiedź

czwartek, 16 sierpnia 2012

Przystanek Woodstock versus Radio Maryja

Niedawno skończył się Przystanek Woodstock 2012 w Kostrzynie nad Odrą. Szacuje się, że wzięło udział 400.000 osób. Wystąpiły znakomite zespoły, np. brytyjski Asian Dub Foundation, szwedzki Sabaton – znany z patriotycznej piosenki o Dywizjonie 303, niemiecki Shantel – muzyka inspirowana folklorem bałkańskim. Odwiedzili imprezę prezydenci Polski i Niemiec. Młodzież mogła uczestniczyć za darmo. Czyli jak zwykle sukces.

Czyj sukces? – na pewno nie środowisk prawicowych oskarżających Jerzego Owsiaka, autora słynnego hasła „róbta, co chceta” o deprawowanie młodzieży. Czy na pewno skuteczne deprawowanie młodzieży? Nie przeprowadziłem badań socjologicznych, natomiast z przeprowadzonych przeze mnie rozmów wynika spory zasób zdrowego rozsądku młodych Polaków. Zapytałem koleżankę, dlaczego ma zamiar uczestniczyć w WOŚP jako wolontariuszka, czy podziela ideologię Owsiaka. Spojrzała na mnie jak na idiotę. - Za wolontariat dostaje się dodatkowe punkty przy rekrutacji do liceum – wyjaśniła.  Kolega, który powrócił z Przystanku uczy się, pracuje, ma umiarkowanie prawicowe poglądy, ale po prostu lubi posłuchać dobrej muzyki w towarzystwie kolegów i piwa. Polska młodzież jest w mojej ocenie w większości rozsądna i pragmatyczna. Za nieco przesadną, a może obraźliwą uważam opinię, że po usłyszeniu „róbta, co chceta” będą natychmiast gwałcić, palić i rabować. Owsiak dostarcza młodzieży dogodne możliwości i są one pragmatycznie wykorzystywane. Wyjątkiem jest młodzież bezpośrednio zaangażowana w jego organizacji, którą może cechować fanatyzm i ślepe posłuszeństwo.
Z drugiej strony barykady ideologicznej aktywność o wielkiej skali  wykazuje środowisko Radia Maryja, także angażujące tysiące młodych ludzi. I analogicznie – ze strony środowisk lewackich ojciec Rydzyk uważany jest za odpowiednik diabła wcielonego, a przypisanie komuś  związku z RM jest najgorszą obelgą. Władze III RP usiłują zablokować katolickie media poprzez odmowę udziału w multipleksie dla Telewizji Trwam. Trwa walka o wolność słowa w Polsce. Różnica pomiędzy obydwoma inicjatywami jest właśnie taka, że kolejne lewackie rządy wszelkimi sposobami wspierają Owsiaka, zaś blokują ruch RM.

Dlaczego ideologia Owsiaka imponuje naszym kolejnym czerwonym rządom? Są czerwoni, ale marzą o brunatnym. Podnieca ich organizacja, dyscyplina i siła jego ruchu. Młodzież przechodzi kolejne szczeble wtajemniczenia – pokojowy patrol – udzielający pomocy, tajemniczy niebieski patrol – bezwzględnie stosujący przemoc. Może marzą o czarnym patrolu – z licencją na zabijanie? Miejsce organizacji festiwalu – na granicy Polski i wschodnich Niemiec z silnymi wpływami neonazistów.
Uważam, że w demokracji trzeba dać równe szanse zarówno organizacjom takim jak WOŚP, jak i inicjatywom katolickim, jak RM. Jako Polacy mamy tendencję do zaszczuwania wszystkiego, co wyrasta ponad przeciętność i tworzy nową jakość. Może i Jerzy Owsiak dozna kiedyś łaski nawrócenia.

Dibelius

czwartek, 9 sierpnia 2012

Bomba atomowa czy elektrownia jądrowa?

Wpis o pos-tępackich łgarstwach na temat całkowitej nieszkodliwości marichujany i dyskusja o zagrożeniach młodzieży ze strony narkotyków i nie tylko ich skłoniły mnie do chwili refleksji nad problemem „młodzież a…”. Zaś po literze „a” można wpisać zarówno rzeczy ewidentnie złe, jak wymienione już narkotyki czy tytoń, jak i takie które mogą stać się groźne w przypadku nieodpowiedzialnego ich używania czy wręcz skrajnego nadużywania. Zaś traktowane odpowiedzialnie nie są niczym zdrożnym a niekiedy wręcz nadają życiu smak i powodują że świat widzi nam się lepszy. Mam na myśli seks i alkohol.
Młodzież obecnie styka się w życiu z dwoma skrajnymi postawami w traktowaniu takowych. Jedną z nich jest ostry rygoryzm w rodzaju „z tym się czeka do ślubu” czy „do ukończenia osiemnastki ani kropelki”. A z drugiej strony totalny permisywizm pod hasłem „jarać zioło jest wesoło” czy „róbta co chceta, olewajta ględzenie zgredów i pieprzta się kiedy chceta, gdzie chceta, z kim chceta, jak chceta i ile chceta”.
Ponieważ „prospekt emisyjny” gówniarstwa dla powodowanych często gęsto hormonami a nie rozumem młodych ludzi jest zdecydowanie bardziej atrakcyjny od totalnego szlabanu na seks czy alkohol, zbyt często dają się oni łapać na lep moralnego gówniarstwa. Ale czy tak koniecznie być musi?
Pozwolę sobie podzielić się doświadczeniami znanych mi rodziców którzy doskonale dali sobie radę z tymi problemami nie ograniczając się do bezwarunkowych zakazów.
Mój przyjaciel każdemu ze swych synów po ukończeniu przez takowych szesnastu lat zezwolił na spożywanie niewielkich ilości alkoholu ale jedynie pod warunkiem że będą to robić w obecności rodziców podczas wspólnych posiłków. Pod pojęciem niewielka ilość rozumiem kieliszek wytrawnego wina do obiadu lub dwustumililitrowa szklanka piwa do grilla. Za każdym razem była inicjowana dyskusja na temat smaku trunku oraz różnicy w takowym między obecnie spożywanym a tym który pojawił się na stole poprzedniej niedzieli. I cel został osiągnięty bowiem młodzi ludzie zrozumieli po co kulturalni ludzie piją alkohol. Jeden z nich przyznał się że gdy na jakiejś klasowej imprezie podano mu butelkę „mamrota”, po powąchaniu odpowiedział że to coś być może nadaje się do przetykania zapchanych zlewów. Ale na pewno nie do picia.
Jedyną wadą tej metody jest jej ograniczona stosowalność. Bowiem nakłada ona pewne wymagania na rodziców. Nie mówię o finansowych bowiem butelkę naprawdę niezłego wina bułgarskiego można kupić za około dziewięć złotych. Mam na myśli te kulturowe. Bowiem nalanie nastolatkowi dwudziestki czyściochy do tego algorytmu kompletnie nie pasuje.
Na pewno trudniejszym problemem jest sensowne rozwiązanie kwestii seksu. Swego czasu opisałem jak postąpiła moja przyjaciółka Milom gdy jej siedemnastoletnia córka powiedziała że od pół roku ma chłopaka i owo przekroczenie Rubikonu lada chwila nastąpi. Milom wysłała młodych do ginekologa a córce zaczęła udzielać w weekend dobowych przepustek (chłopak „miał chatę”) zapowiadając jednocześnie dokładny monitoring wyników w szkole. W odróżnieniu od innych matek mających córki w „trudnym” wieku nie musiała się martwić że ta pójdzie do jakiejś spelunki i da się namówić na spróbowanie „ziela” czy innego łajna. Bowiem młodzi mogli spędzić ten czas w sposób nieskończenie przyjemniejszy. Odniosła całkowity sukces bowiem dziewczyna doskonale zdała maturę i dostała się na trudne studia. Wtedy młodzi zamieszkali razem a córka ukończyła studia z wysoką średnią w przepisowym terminie. I przyznała się matce że to bycie razem stanowiło potężny bodziec do jak najlepszego wywiązywania się z obowiązków i zarazem wspaniałą nagrodę za realizację tego zamierzenia. A nick Milom pochodzi od tytułu który jej nadał obecny zięć. Czyli od Mother in Law of Millenium.
Znam też i inny godny wzmianki przypadek. Osiemnastoletni chłopak „chodził” z rówieśniczką z klasy. A spytany przez rodziców czy nie grozi im że zostaną dziadkami, spokojnie wytłumaczył że zanim się do tego wzięli, dziewczyna dłuższy czas mierzyła temperaturę a z wynikami poszli do lekarza. Który orzekł że wykresy są czytelne i metoda termiczna może być stosowana. A on w myśl starej zasady że dwa gwoździe lepiej trzymają, poza ograniczeniem figli do bezpiecznej części cyklu dodatkowo wspiera produkcję przemysłu gumowego. O swoim postępowaniu poinformowali jej rodziców. Którzy stwierdzili że przynajmniej trafił jej się facet który pomyśli zanim coś zrobi. Więc zaakceptowali ich związek a nawet zaprosili go na najbliższe wakacje do swojego domku letniskowego.
Można zatem pogodzić najoczywistszą w świecie elementarną troskę rodziców o przyszłość dziecka ze stworzeniem możliwości spełnienia tak silnych i co tu dużo mówić, najnaturalniejszych w świecie pragnień w sposób zarówno bezpieczny jak i co nie mniej ważne godny. Bo nie wolno utożsamiać dziewczyny i chłopaka których łączy autentyczne uczucie a więc i troska o drugą osobę z „dyskodajką” (w „leberalnym” bełkocie nazywaną godną szacunku lub  nonkonformistką) zadowalającą w toalecie kilku amantów na raz. Czy gówniarzy korzystających z jej „filantropii”.
Myślący nastolatkowie są w stanie pojąć że lepiej jest jeść z glinianego talerza niż z porcelanowego nocnika który nie został umyty po użyciu zgodnym z jego przeznaczeniem. A już na pewno gdy się ich przekona że ograniczenia na nich nakładane nie wynikają z czystej złośliwości (a na ogół tak odbierają wszelkie "nie bo nie") lecz jedynie z elementarnej troski o nich. Bo zakazanie dziecku wchodzenia do wody nie jest dobrą taktyką. Znacznie lepiej jest je nauczyć pływać i wytłumaczyć gdzie do tej wody można wchodzić a gdzie nie bo ryzyko jest zbyt duże.
Zaś wracając do pytania postawionego w tytule, młodzi ludzie w pewnym wieku przypominają kawałek uranu. A gdy dwa takie się zetkną, może zostać przekroczona masa krytyczna. Więc uważam że lepiej jest sprawić aby ten uran stał się paliwem w elektrowni jądrowej niż żeby powstała z tego i wybuchła bomba atomowa.
Na komentarze zapewne będę mógł odpowiedzieć dopiero w sobotę. Dlatego Szanownych Czytelników proszę o wyrozumiałość.

Stary Niedźwiedź

niedziela, 5 sierpnia 2012

Ta kompletnie nieszkodliwa marichujana

Swego czasu prowadziłem drobną polemikę z jakże mi bliskimi programowo „konslibami”. Bowiem chyba najistotniejsza różnica między nimi a konserwatyzmem w stylu Margaret Thatcher polega na podejściu do problemu narkotyków. U nich w tej kwestii dominuje liberalna składowa ich światopoglądu więc na ogół są zwolennikami legalizacji handlu nimi. A naczelnym argumentem jest eliminacja podziemia zarabiającego na narkotykach ciężkie pieniądze.
O ile nie przeszkadzałaby mi wizja dorosłych idiotów kasujących się za pomocą narkotyków, o tyle perspektywa zwiększenia się ilości zaćpanych na śmierć małolatów jest dla mnie nie do przyjęcia. Jeśli ktoś mówi że uważa to za niezbędny koszt ograniczenia zakresu działania przestępczości zorganizowanej, tak jak ofiary wypadków motoryzacyjnych są kosztem powszechności użytkowania samochodów, przynajmniej traktuje oponentów poważnie bo nie kłamie. Choć cenę uważam za zbyt wysoką. Ale gdy słyszę bajeczki o rzekomym zakazie sprzedaży legalnych narkotyków nieletnim, nie wiem czy się śmiać czy płakać. Bo obecnie małolaty nie mają cienia problemu ze zdobyciem tytoniu i alkoholu w teorii też dla nich niedostępnych. Ale żeby zejść z powodu marskości wątroby czy raka płuc, trzeba nad sobą popracować wiele lat. W odróżnieniu od znanych przypadków zaćpania się na śmierć w ciągu kilku miesięcy.
Forpoczty stylu „spoko” i „ciool” skupiły swój wysiłek na legalizacji „marichujany”. Słusznie uważając że gdy ten cel osiągną to potem już będą mieli z górki. "Ziele" wedle ich propagandy jest całkowicie nieszkodliwe bo nie uzależnia i nie powoduje żadnych trwałych negatywnych skutków. A jej aktywny składnik czyli THC jest stosowany w medycynie do leczenia niektórych nowotworów mózgu oraz „w leczeniu zaawansowanych stadiów AIDS”. W amerykańskiej agitce którą podesłał mi entuzjasta „ziela” podawali nawet że jaranie powoduje powstawanie w mózgu nowych komórek.
Zdumiony tą ostatnią wieścią zatelefonowałem do mojego przyjaciela, nauczyciela akademickiego uczelni medycznej. Bowiem mnie jeszcze w szkole uczono że w organizmie dorosłego człowieka żadna obumarła komórka mózgu nie może być zastąpiona nową. Przyjaciel uspokoił mnie że moja wiedza się nie zdezaktualizowała a studenta który by mu palnął taki idiotyzm wyrzuciłby z dwóją w indeksie za skrajne nieuctwo.
Nie neguję faktu że właściwie dawkowany pod kontrolą lekarską THC może zabijać w mózgu niektóre komórki nowotworowe nie uszkadzając zdrowych czy też że podobnie do morfiny, ma również i działanie uśmierzające ból. Ale już w tym „leczeniem zaawansowanych stadiów AIDS” (prawda jak to ładnie brzmi?) zawarte jest kolejne łgarstwo w żywe oczy. Bo zaawansowane stadium AIDS jak na razie zawsze kończy się zejściem pacjenta i co najwyżej można łagodzić jego cierpienia poprzez opiekę paliatywną. Równie dobrze można kłamać że morfina jest używana na przykład do leczenia zaawansowanego raka trzustki.
W nieprzesadnie licznym gronie bliskich znajomych znam dwa przypadki młodych ludzi którzy wkrótce po tym jak zaczęli palić marichujanę, z sensownych chłopaków stali się apatycznymi zwisowcami których ożywić jest w stanie jedynie wizja kolejnej balangi połączonej z jaraniem. Jeden uczy się w szkole na "zalki" i olewa domowe obowiązki w których dawniej uczestniczył bez zaganiania do nich, drugi nie skończył żadnych studiów i od chyba już siedmiu lat odpowiada że się „rozgląda” gdy znajomi rodziców pytają czy może podjął wreszcie jakąś pracę. A te obserwacje pasują mi jak ulał do opisanych nawet w „wikipedii” (pos-tępacka cenzura zaspała?) wyników badań Moore’a i współpracowników:
Badania prowadzone przez zespół: T.H.M. Moore, S. Zammit, A. Lingford-Hughes, T.R.E. Barnes, P.B. Jones, M. Burke, G. Lewis potwierdzają tą tezę. Przy przewlekłym stosowaniu (marihuany – dopisek SN) pojawiają się objawy zespołu amotywacyjnego: zaburzenia snu (spanie w ciągu dnia), zespół apatyczny z dominującym brakiem działania, ograniczenie kontaktów z ludźmi, zaburzenia pamięci i koncentracji uwagi, zaburzenia w przyswajaniu nowych wiadomości, myślenie porozrywane i magiczne, upośledzenie zdolności rozwiązywania problemów i planowania przyszłości, zanik zainteresowań, zaburzenia percepcji czasu, doznań, krytycyzmu, lęk.
Gdy podzieliłem się ze wspomnianym już entuzjastą marichujany tą wiedza, oczywiście zaczął się doszukiwać stu innych powodów popadnięcia owych młodych ludzi w apatię. Z ciekawszych przypominam sobie porzucenie przez dziewczynę, odkrycie skłonności homoseksualnych i uwiedzenie przez katechetę. Na szczęście nie wymienił plam na słońcu, fatalnej konfiguracji planet w chwili narodzin czy rzucenia uroku przez czarownika. A z dziewczyną było tak że istotnie jednego z nich gdy zaczął jarać,
rzuciła jego ładniejsza połowa. Mówiąc że nie interesuje jej mięczak który bez zażycia jakiegoś syfa nie potrafi poradzić sobie z samym sobą a do pracy ma dwie lewe ręce.
Ale niedawno „omlet” którego nijak nie można podejrzewać o moralny rygoryzm podał następującą wieść:
http://wiadomosci.onet.pl/swiat/atak-kanibala-sa-wyniki-badan-toksykologicznych,1,5174588,wiadomosc.html
Dla wygody Szanownych Czytelników przytoczę samo ważne:
„Pod koniec maja w Miami w USA doszło do makabrycznego zdarzenia - nagi mężczyzna zaczął zjadać twarz innego mężczyzny. Napastnik został zastrzelony przez policję. To wstrząsające wydarzenie w internecie zostało uznane jako początek "apokalipsy zombie", zwłaszcza, że pojawiały się inne podobne zdarzenia. W przypadku ataku w Miami początkowo mówiło się, że napastnik był pod wpływem środków odurzających - LSD lub kokainy. Władze opublikowały w końcu badania toksykologiczne napastnika, z których wynika, że jedyną substancją odurzającą w jego organizmie była... marihuana.”
Oczywiście marichujaniśći próbują ratować cnotę swojego bożka. Więc pos-tępactwo twierdzi że mogą istnieć inne niż marichujana substancje powodujące tak ekstremalne zachowania których dzisiejsza technika analiz chemicznych nie jest w stanie wykryć.
Wyobraźmy sobie że ktoś to samo powiedziałby o szaleńcu w którego organizmie stwierdzono wysoki poziom alkoholu. Czyli że jego atakowi furii nie jest jej winien nadużyty alkohol lecz jakieś nieznane nauce „złe mzimu”. Nie będę obrażał inteligencji Szanownych Czytelników opisem powszechnej reakcji na taką teorię. Więc dopóki ów rzekomy związek chemiczny nie zostanie zidentyfikowany, będę uważał pos-tępackie zaklinanie deszczu na temat całkowitej nieszkodliwości marichujany za gołosłowne.

Stary Niedźwiedź