W pierwszej części „Impasu” zgrubnie opisałem ze swojego punktu widzenia mapę polityczną Polski pod kątem preferencji gospodarczych i światopoglądowych. Nie trudno zauważyć że o ile pos-tępactwo jest ostatnio reprezentowane przez tak zwany Ruch Podtarcia, lewica tradycyjnie głosuje na SLD a ludzie bardziej święci od papieża organizują się w kanapę czy kanapy polityczne na miarę swojej liczebności, o tyle dwie liczne grupy które w poprzedniej części nazwałem (zgodnie z używanymi w III RP stereotypami) prawicą light oraz niewierzącym centrum są po prostu pozbawione reprezentacji politycznej.
PO udowodniła że jest amorficznym tworem pozbawionym cienia programu czy zasad poza przemożną chęcią trwania u żłobu i przypodobania się swojej berlińskiej przełożonej. W cywilizowanym świecie takie coś odeszłoby w niebyt (a jej tuzy za kratki) po pierwszej kadencji bycia w koalicji rządowej. Ale w Tusklandii watahy młodych troglodytów wciąż na nią głosują bo gdyby do władzy doszedł „Kaczor” to słońce przestałoby wschodzić a krowy dawać mleko. Tak przynajmniej piszą w GW no Prawda i innych niezbędnikach wykształciucha.
Do PiS mam lekki sentyment za dwie rzeczy. Bo za ich rządów nie popełniono żadnych szaleństw demolujących gospodarkę oraz wtedy nie było takich przewalanek jak teraz („afera dorszowa” za bodajże 8 złotych i 60 groszy skompromitowała jedynie kretynkę oddelegowaną przez Tuska do „walki z korupcją”). Ale obecnie prowadzą w moim odbiorze fatalną politykę informacyjną a ostatnia akcja „antyaborcyjna” spowodowała ze jakieś 90% moich przyjaciół a wśród nich 100% lekarzy powiedziało że na PiS na pewno nie zagłosują. A nad „polityką jagiellońską” przez litość nie będę się rozwodzić..
Zastanówmy się zatem jaka partia mogłaby wyartykułować poglądy dwóch wymienionych wcześniej grup elektoratu. Zacznijmy od tych poglądów.
W sferze gospodarki są oni zwolennikami jak najdalej posuniętej deregulacji. Czyli skasowania niemal wszelakich zezwoleń, koncesji i innych form uzależnienia prowadzenia działalności gospodarczej od widzi mi się jakiegoś urzędasa. Oczywiście nie dotyczy to wszystkiego bez wyjątku jak by tego chciał jakiś pozbawiony kontaktu z rzeczywistością anarcholiberał. W sektorze bankowym muszą istnieć mechanizmy zabezpieczające przed przewalankami których efektem może być (że sięgnę po wymowny dydaktycznie przykład) utrata przez emeryta jego wszystkich oszczędności. W kraju który „wydał” Grobelnego, Bagsika czy ostatnio Plichtę jest to po prostu konieczność.
Co się tyczy nielicznych (będzie tego raptem kilka) sektorów gospodarki które mają dla funkcjonowania państwa znaczenie strategiczne, od dawna w cywilizowanym świecie znana jest instytucja „złotej akcji” z powodzeniem zastępującej państwowy nadzór właścicielski. Najkrócej rzecz ujmując polega ona na możliwości zawetowania przez przedstawiciela rządu każdej decyzji rady nadzorczej po sprywatyzowaniu takiej firmy. Czyli racjonalne działanie tak ale sabotaż nie.
Odnośnie podatków płaconych fiskusowi (lokalne to temat do odrębnej dyskusji) jest oczywistością że poza podatkami pośrednimi powinien obowiązywać jedynie liniowy podatek dochodowy. Jego wysokości oczywiście nie zaproponuję bowiem poza koniecznym wykształceniem z zakresu makroekonomii jest do tego niezbędna dokładna znajomość prawdziwych zobowiązań skarbu państwa. A szulerskie sztuczki dokonywane na rozkaz pryncypała przez Jana Vincenta Rostowskiego (ksywa „Jacek”) zaimponowałyby chyba nawet „Wielkiemu Szu”.
Problemem na ogół uważanym za społeczny, choć nierozłącznie związanym z pieniędzmi jest groźba katastrofy demograficznej, poza konslibami beztrosko lekceważona przez różne mutacje liberalizmu. W myśl żelaznej zasady że Polskę mogą diabli wziąć byle nie było „rozdawnictwa”. Właśnie taka postawa spowodowała że niektóre odmiany liberalizmu wywołują u mnie już tylko odruch wymiotny.
Rozumiem zastrzeżenia tych wszystkich (Czcigodnej Flavii serdecznie dziękuje za długie dyskusje na ten temat) którzy obawiają się pójścia po linii najmniejszego oporu i na przykład chęci płacenia takiej samej kwoty na każde dziecko jego rodzicom. Tak jak to już zrobiono z absurdalnym "becikowym" (gwoli historycznej ścisłości uchwalonym głównie głosami "odpowiedzialnego" PO przy sprzeciwie "rozdawniczego" PiS). Co spowodowałoby że duża część tych pieniędzy trafiłaby do rak osób z marginesu i po prostu została przepita. I dodatkowo byłaby zachętą do wzmożonego kompletnie nieodpowiedzialnego „dziecioróbstwa”.
Pisałem już o tym w „Kolektywizmie i rozdawnictwie” więc tu w skrócie przypomnę że wobec nadchodzącej groźby katastrofy demograficznej tym bardziej konieczne staje się właściwe „zagospodarowanie” każdego dziecka które ma potencjalne możliwości stać się wartościowym człowiekiem i co więcej, chce takowym zostać. I do szkoły przychodzi się uczyć a nie robić zadymy. Ale na przeszkodzie stoi po prostu bieda co w Polsce niestety zdarza się ostatnio coraz częściej. W takich przypadkach uważam za konieczne udzielanie tym osobom pomocy w formach dających praktycznie pewność trafienia takowej do właściwego adresata. Obiadów w szkolnej czy uczelnianej stołówce, miejsca w internacie czy akademiku lub biletu miesięcznego na przejazdy nikt inny nie zabierze i nie przepije. A niezamożni rodzice będący normalnymi ludźmi na pewno się za taką pomoc dla ich dzieci nie obrażą.
No i czas na najtrudniejszy problem czyli kwestie światopoglądowe.
Jak już wspomniałem, owo „niewierzące centrum” składa się z normalnych ludzi. Nie są oni wojującymi ateistami jak herszt Ruchu Podtarcia, kilka blogujących psorek nienadzwyczajnych reagujących na słowo "katolicyzm" atakiem histerii czy wszelka pomniejsza kanalia. Ale jak zdołałem się zorientować z rozmów z wieloma „centrystami” (mam takich w gronie znajomych), z kilku elementów obecnego status quo nigdy nie zgodzą się oni zrezygnować. Podobnie jak (przynajmniej w mojej ocenie) większość „katolików powierzchownych i wszyscy innowiercy. A łącznie jest to znacznie liczniejsza grupa niż to się niektórym wydaje.
Pierwsza sprawa to dostępność w aptekach środków antykoncepcyjnych (rzecz jasna nie mylą ich oni z wczesnoporonnymi). W żaden sposób nie da się udowodnić karkołomnej tezy że ich stosowanie prowadzi do przestępstwa. Więc decyzje o korzystaniu bądź niekorzystaniu z nich powinni podejmować po prostu ludzie bez jakichkolwiek prób przemiany nakazu religijnego w prawo państwowe.
Druga równie poważna mina to prawo „aborcyjne”, obecnie dopuszczające przerwanie ciąży w trzech grupach przypadków: zagrożenia życia lub zdrowia kobiety, ciąży będącej efektem gwałtu i „nienaprawialnych” poważnych wad rozwojowych dziecka. O tej ostatniej kategorii trudno mi dyskutować z prozaicznego powodu: nie wiem na ile obecna diagnostyka prenetalna jest wiarygodna. Ale gdyby nie ulegało żadnej wątpliwości że na obecnym etapie rozwoju medycyny rychła śmierć nowonarodzonego dziecka jest nieuchronna, nie potrafiłbym rodzicom odmówić prawa do aborcji jeśli taka by była ich decyzja. W kwestii gwałtu w gronie moich znajomych zdania są podzielone. Jestem zwolennikiem poglądu (nota bene sformułowanego przez moją znajomą, z wykształcenia teologa katolickiego) że o ile tylko ofiara by sobie tego zażyczyła, powinna być jej NATYCHMIAST podana „pigułka po”. Bowiem ta procedura wyklucza ustalenie czy do zajścia w ciążę w ogóle doszło. A dla mnie ułatwienie procesu wychodzenia kobiety z tak wielkiej traumy ma absolutny priorytet. Natomiast żadna z osób z którymi na ten temat rozmawiałem nie miała wątpliwości że zakazanie aborcji w przypadku gdy ciąża zagraża życiu matki jest po prostu morderstwem. A gdy ktoś dojdzie do wniosku że lepiej jest by umarły i matka i dziecko byle tylko nie przerwać tej ciąży to nie potrafię znaleźć cenzuralnych słów by taką postawę nazwać.
I na koniec trzecia kwestia, już nie niebezpieczna ale główne śmieszna. Mam na myśli próby utrudniania czy ograniczania „cywilnych” rozwodów.
Ślub „magistracki” jest po prostu umową cywilnoprawną. Jej specyfika polega na tym że podczas trwania małżeństwa na ogół pojawiają się dzieci i gdy umowa jest zrywana, sąd państwowy powinien (przynajmniej w teorii) ustalić takie warunki w kwestii dzieci aby zostały one rozwodem rodziców jak najmniej pokiereszowane. A próba ingerencji w wolność zawierania i rozwiązywania umów cywilnoprawnych jest niedopuszczalna.
Moim zdaniem ludzie należący do owego „niewierzącego centrum” i „umiarkowanej religijnie prawicy” stanowią bardzo liczny potencjalny elektorat. Który obecnie nie mając partii politycznej oferującej program w najistotniejszych kwestiach zbieżny z jego poglądami bądź w wyborach nie uczestniczy bądź też kieruje się nieśmiertelną zasadą "mniejszego zła". Zaś w sprzyjających warunkach czyli gdyby znalazł siłę polityczną reprezentującą jego interesy, mógłby dużo zrobić dla naprawy naszego państwa. Ale czy „lalkarze” tego nie stłumią w zarodku a „użyteczni idioci” (których cały program polityczny to nałożenie maksymalnej liczby restrykcji na sprawy łóżkowe plus analfabetyzm gospodarczy) nie popsują? Obawiam się że znowu wyjdzie na to że w Polsce pesymista to taki człowiek który wygrywa praktycznie wszystkie zakłady.
Stary Niedźwiedź
PO udowodniła że jest amorficznym tworem pozbawionym cienia programu czy zasad poza przemożną chęcią trwania u żłobu i przypodobania się swojej berlińskiej przełożonej. W cywilizowanym świecie takie coś odeszłoby w niebyt (a jej tuzy za kratki) po pierwszej kadencji bycia w koalicji rządowej. Ale w Tusklandii watahy młodych troglodytów wciąż na nią głosują bo gdyby do władzy doszedł „Kaczor” to słońce przestałoby wschodzić a krowy dawać mleko. Tak przynajmniej piszą w GW no Prawda i innych niezbędnikach wykształciucha.
Do PiS mam lekki sentyment za dwie rzeczy. Bo za ich rządów nie popełniono żadnych szaleństw demolujących gospodarkę oraz wtedy nie było takich przewalanek jak teraz („afera dorszowa” za bodajże 8 złotych i 60 groszy skompromitowała jedynie kretynkę oddelegowaną przez Tuska do „walki z korupcją”). Ale obecnie prowadzą w moim odbiorze fatalną politykę informacyjną a ostatnia akcja „antyaborcyjna” spowodowała ze jakieś 90% moich przyjaciół a wśród nich 100% lekarzy powiedziało że na PiS na pewno nie zagłosują. A nad „polityką jagiellońską” przez litość nie będę się rozwodzić..
Zastanówmy się zatem jaka partia mogłaby wyartykułować poglądy dwóch wymienionych wcześniej grup elektoratu. Zacznijmy od tych poglądów.
W sferze gospodarki są oni zwolennikami jak najdalej posuniętej deregulacji. Czyli skasowania niemal wszelakich zezwoleń, koncesji i innych form uzależnienia prowadzenia działalności gospodarczej od widzi mi się jakiegoś urzędasa. Oczywiście nie dotyczy to wszystkiego bez wyjątku jak by tego chciał jakiś pozbawiony kontaktu z rzeczywistością anarcholiberał. W sektorze bankowym muszą istnieć mechanizmy zabezpieczające przed przewalankami których efektem może być (że sięgnę po wymowny dydaktycznie przykład) utrata przez emeryta jego wszystkich oszczędności. W kraju który „wydał” Grobelnego, Bagsika czy ostatnio Plichtę jest to po prostu konieczność.
Co się tyczy nielicznych (będzie tego raptem kilka) sektorów gospodarki które mają dla funkcjonowania państwa znaczenie strategiczne, od dawna w cywilizowanym świecie znana jest instytucja „złotej akcji” z powodzeniem zastępującej państwowy nadzór właścicielski. Najkrócej rzecz ujmując polega ona na możliwości zawetowania przez przedstawiciela rządu każdej decyzji rady nadzorczej po sprywatyzowaniu takiej firmy. Czyli racjonalne działanie tak ale sabotaż nie.
Odnośnie podatków płaconych fiskusowi (lokalne to temat do odrębnej dyskusji) jest oczywistością że poza podatkami pośrednimi powinien obowiązywać jedynie liniowy podatek dochodowy. Jego wysokości oczywiście nie zaproponuję bowiem poza koniecznym wykształceniem z zakresu makroekonomii jest do tego niezbędna dokładna znajomość prawdziwych zobowiązań skarbu państwa. A szulerskie sztuczki dokonywane na rozkaz pryncypała przez Jana Vincenta Rostowskiego (ksywa „Jacek”) zaimponowałyby chyba nawet „Wielkiemu Szu”.
Problemem na ogół uważanym za społeczny, choć nierozłącznie związanym z pieniędzmi jest groźba katastrofy demograficznej, poza konslibami beztrosko lekceważona przez różne mutacje liberalizmu. W myśl żelaznej zasady że Polskę mogą diabli wziąć byle nie było „rozdawnictwa”. Właśnie taka postawa spowodowała że niektóre odmiany liberalizmu wywołują u mnie już tylko odruch wymiotny.
Rozumiem zastrzeżenia tych wszystkich (Czcigodnej Flavii serdecznie dziękuje za długie dyskusje na ten temat) którzy obawiają się pójścia po linii najmniejszego oporu i na przykład chęci płacenia takiej samej kwoty na każde dziecko jego rodzicom. Tak jak to już zrobiono z absurdalnym "becikowym" (gwoli historycznej ścisłości uchwalonym głównie głosami "odpowiedzialnego" PO przy sprzeciwie "rozdawniczego" PiS). Co spowodowałoby że duża część tych pieniędzy trafiłaby do rak osób z marginesu i po prostu została przepita. I dodatkowo byłaby zachętą do wzmożonego kompletnie nieodpowiedzialnego „dziecioróbstwa”.
Pisałem już o tym w „Kolektywizmie i rozdawnictwie” więc tu w skrócie przypomnę że wobec nadchodzącej groźby katastrofy demograficznej tym bardziej konieczne staje się właściwe „zagospodarowanie” każdego dziecka które ma potencjalne możliwości stać się wartościowym człowiekiem i co więcej, chce takowym zostać. I do szkoły przychodzi się uczyć a nie robić zadymy. Ale na przeszkodzie stoi po prostu bieda co w Polsce niestety zdarza się ostatnio coraz częściej. W takich przypadkach uważam za konieczne udzielanie tym osobom pomocy w formach dających praktycznie pewność trafienia takowej do właściwego adresata. Obiadów w szkolnej czy uczelnianej stołówce, miejsca w internacie czy akademiku lub biletu miesięcznego na przejazdy nikt inny nie zabierze i nie przepije. A niezamożni rodzice będący normalnymi ludźmi na pewno się za taką pomoc dla ich dzieci nie obrażą.
No i czas na najtrudniejszy problem czyli kwestie światopoglądowe.
Jak już wspomniałem, owo „niewierzące centrum” składa się z normalnych ludzi. Nie są oni wojującymi ateistami jak herszt Ruchu Podtarcia, kilka blogujących psorek nienadzwyczajnych reagujących na słowo "katolicyzm" atakiem histerii czy wszelka pomniejsza kanalia. Ale jak zdołałem się zorientować z rozmów z wieloma „centrystami” (mam takich w gronie znajomych), z kilku elementów obecnego status quo nigdy nie zgodzą się oni zrezygnować. Podobnie jak (przynajmniej w mojej ocenie) większość „katolików powierzchownych i wszyscy innowiercy. A łącznie jest to znacznie liczniejsza grupa niż to się niektórym wydaje.
Pierwsza sprawa to dostępność w aptekach środków antykoncepcyjnych (rzecz jasna nie mylą ich oni z wczesnoporonnymi). W żaden sposób nie da się udowodnić karkołomnej tezy że ich stosowanie prowadzi do przestępstwa. Więc decyzje o korzystaniu bądź niekorzystaniu z nich powinni podejmować po prostu ludzie bez jakichkolwiek prób przemiany nakazu religijnego w prawo państwowe.
Druga równie poważna mina to prawo „aborcyjne”, obecnie dopuszczające przerwanie ciąży w trzech grupach przypadków: zagrożenia życia lub zdrowia kobiety, ciąży będącej efektem gwałtu i „nienaprawialnych” poważnych wad rozwojowych dziecka. O tej ostatniej kategorii trudno mi dyskutować z prozaicznego powodu: nie wiem na ile obecna diagnostyka prenetalna jest wiarygodna. Ale gdyby nie ulegało żadnej wątpliwości że na obecnym etapie rozwoju medycyny rychła śmierć nowonarodzonego dziecka jest nieuchronna, nie potrafiłbym rodzicom odmówić prawa do aborcji jeśli taka by była ich decyzja. W kwestii gwałtu w gronie moich znajomych zdania są podzielone. Jestem zwolennikiem poglądu (nota bene sformułowanego przez moją znajomą, z wykształcenia teologa katolickiego) że o ile tylko ofiara by sobie tego zażyczyła, powinna być jej NATYCHMIAST podana „pigułka po”. Bowiem ta procedura wyklucza ustalenie czy do zajścia w ciążę w ogóle doszło. A dla mnie ułatwienie procesu wychodzenia kobiety z tak wielkiej traumy ma absolutny priorytet. Natomiast żadna z osób z którymi na ten temat rozmawiałem nie miała wątpliwości że zakazanie aborcji w przypadku gdy ciąża zagraża życiu matki jest po prostu morderstwem. A gdy ktoś dojdzie do wniosku że lepiej jest by umarły i matka i dziecko byle tylko nie przerwać tej ciąży to nie potrafię znaleźć cenzuralnych słów by taką postawę nazwać.
I na koniec trzecia kwestia, już nie niebezpieczna ale główne śmieszna. Mam na myśli próby utrudniania czy ograniczania „cywilnych” rozwodów.
Ślub „magistracki” jest po prostu umową cywilnoprawną. Jej specyfika polega na tym że podczas trwania małżeństwa na ogół pojawiają się dzieci i gdy umowa jest zrywana, sąd państwowy powinien (przynajmniej w teorii) ustalić takie warunki w kwestii dzieci aby zostały one rozwodem rodziców jak najmniej pokiereszowane. A próba ingerencji w wolność zawierania i rozwiązywania umów cywilnoprawnych jest niedopuszczalna.
Moim zdaniem ludzie należący do owego „niewierzącego centrum” i „umiarkowanej religijnie prawicy” stanowią bardzo liczny potencjalny elektorat. Który obecnie nie mając partii politycznej oferującej program w najistotniejszych kwestiach zbieżny z jego poglądami bądź w wyborach nie uczestniczy bądź też kieruje się nieśmiertelną zasadą "mniejszego zła". Zaś w sprzyjających warunkach czyli gdyby znalazł siłę polityczną reprezentującą jego interesy, mógłby dużo zrobić dla naprawy naszego państwa. Ale czy „lalkarze” tego nie stłumią w zarodku a „użyteczni idioci” (których cały program polityczny to nałożenie maksymalnej liczby restrykcji na sprawy łóżkowe plus analfabetyzm gospodarczy) nie popsują? Obawiam się że znowu wyjdzie na to że w Polsce pesymista to taki człowiek który wygrywa praktycznie wszystkie zakłady.
Stary Niedźwiedź