niedziela, 30 września 2012

Mieszko Pierwszy oraz bałwany trójgraniaste, czworograniaste i rodzimowiercze.

Wśród królów i książąt władających zarówno państwem piastowskim jak i późniejszą Rzeczpospolitą Obojga Narodów (państwem Trojga Narodów niestety się nie stała z opłakanymi  skutkami i to nie tylko dla Polaków) znajdują się osoby do dziś darzone powszechnym szacunkiem jak i cieszące się powszechną pogardą. Do pierwszej z tych grup niewątpliwie należą Kazimierz Wielki czy Stefan Batory, do drugiej obydwaj Wettynowie oraz żałosny żigolak Poniatowski. Choć wśród monarchistów można znaleźć nawet obrońców tego ostatniego.
Natomiast zbyt małą wagę, przynajmniej w mojej ocenie, przywiązuje się do postaci Mieszka Pierwszego. Największym uznaniem darzy go Kościół Rzymskokatolicki, rzecz jasna z przyczyn religijnych, jako władcę który przyjął chrzest i wprowadził na ziemiach polskich chrześcijaństwo. Pozwolę sobie odnieść się do tego faktu z polityczno – historycznego a nie religijnego punktu widzenia bowiem uważam że osoba Mieszka i skutki jego decyzji są stanowczo niedoceniane w świadomości ogółu rodaków.
Na tle innych ludów opisanych w dziejach strefy kultury europejskiej czy wcześniej śródziemnomorskiej (w szerokim tego słowa znaczeniu), Słowianie oraz Bałtowie wyróżnili się jako grupa, co tu ukrywać, dosyć głupia. Bowiem pomijając już powszechnie znane fakty istnienia w świecie starożytnym pisma klinowego, egipskich hieroglifów czy obfitej literatury greckiej i rzymskiej, ludy germańskie wysokiej kultury ze sobą nie niosące, też miały swoje pismo. Jest udowodnione że Anglowie, Frankowie, Fryzowie, Goci, Jutowie, Longobardowie, Sasi, Skandynawowie, Teutonowie oraz Wandalowie posługiwali się pismem runicznym choć grono jego użytkowników było bardzo wąskie. Nawet Madziarzy już w chwili przybycia na Wielką Nizinę Węgierską i założenia tam swojego państwa używali pisma „rowasz” krojem liter nieco przypominającego runy lecz wywodzącego się przypuszczalnie z dalekiej Azji. A więc na tle innych ludów Słowianie, Prusowie czy Litwini zasłużyli sobie na miano wyjątkowych jełopów.
Słowian Wschodnich zaczęli cywilizować święci Cyryl i Metody którzy zadali sobie trud stworzenia na bazie greki alfabetu pasującego do mowy nawracanych ludów. Gdy na Rusi powstały pierwsze klasztory, mnisi zaczęli przy użyciu tego pisma poza tekstami liturgicznymi tworzyć również kroniki i w ten to sposób Ruś kulturowo zeszła z drzewa. Później ruscy mnisi jako jedyni piśmienni ludzie tworzyli dokumenty w kancelariach litewskich książąt za czasów świetności państwa Giedymina i jego następców.
W gronie Słowian Zachodnich pierwsi byli Czesi. Wraz z chrztem pojawili się tam duchowni chrześcijańscy obrządku łacińskiego i ten język służył zarówno do sporządzania dokumentów panującego władcy jak i spisywania kroniki Kosmasa. Mieszko podjął więc taką samą decyzje jak czescy Przemyślidzi. Być może ich przykład miał decydujące znaczenie bowiem w wyniku przyjęcia chrześcijaństwa Czechy stały się krajem uznawanym przez ówczesne Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego za cywilizowany i nie były już celem ekspansji terytorialnej byle margrabiego czy jakiejś bandy raubritterów. I jedynie dzięki przyjęciu chrztu pobicie przez Mieszka pod Cedynią wojsk margrabiego Hodona nie zakończyło się ogólnoniemiecką agresją pod pozorem krucjaty przeciwko poganom lecz „ojcowskim rozsądzeniem” sporu miedzy wasalami przez ówczesnego cesarza.
Nie byli tego w stanie pojąć Wieleci (zwani też Lutykami), Obodrzyce, Ranowie, Redarowie i inne plemiona zamieszkałe z grubsza miedzy dolną Łabą a dolną Odrą. Mimo ze cesarz Henryk II korzystał z pomocy ich posiłków w wojnie z Bolesławem Chrobrym podczas oblężenia Niemczy, kurczowe trzymanie się Świętowita, Swaroga i całej reszty tej słowiańskiej menażerii zakończyło się klęską w wyniku ataków Niemców i Duńczyków. W połowie XII wieku ci ostatni podbili Rugię i splądrowali skarbiec świątynny w Arkonie (jak się okazało kapłani tych bóstw pod względem chciwości w niczym nie ustępowali najbardziej pazernym ówczesnym duchownym chrześcijańskim a cynizmem w manipulowaniu wróżbami "świętego" konia bili ich na głowę) która z rozkazu króla Waldemara Pierwszego została spalona a jedyną wartością słowiańskich czworo lub trójgraniastych bożków okazała się ich wartość opałowa. Na początku piętnastego wieku zmarła na Rugii ostatnia osoba władająca jeszcze językiem Ranów i po tej grupie plemion słowiańskich nie pozostał już żaden ślad poza słowiańskim brzmieniem niektórych niemieckich nazwisk.
A Polacy dzięki decyzji Mieszka do dzisiaj maja swój język, z czasem tak jak i inne narody chrześcijańskie dorobili się piśmiennictwa w języku narodowym i po prostu zachowali swoją tożsamość mimo wysiłków dziewiętnastowiecznych germanizatorów i rusyfikatorów. Dlatego nie wróżę sukcesu wszelakim „europejsom” (mistrzowi Michalkiewiczowi kłaniam się nisko) i post wehrmachtowemu pomiotowi od dwudziestu lat próbującym nam wmówić że w pierwszej kolejności jesteśmy Europejczykami, w drugiej Mazowszanami, Małopolanami czy Pomorzanami a polskość to choroba.
I jeszcze jeden drobiazg. Mimo wysiłków archeologów o obyczajach i kulturze Słowian Zachodnich wie się znacznie mniej niż o Babilończykach czy Etruskach. Ale istnieje grupa oszustów która łże w żywy kamień iż DYSPONUJE WIEDZĄ jakie to były wspaniałe, humanitarne i przyjazne ludziom cywilizacje. Bez porównania lepsze od podłego chrześcijaństwa które zajęło ich miejsce. Ponieważ dzisiaj ci neopoganie nie są już w stanie niczego zepsuć, w niczym mi nie przeszkadzają. Tak jak i szwedzcy wyznawcy Odyna, Thora i Frei. Którzy z tego co słyszałem od kolegi mieszkającego już trzydzieści lat w Skandynawii, w ciepłej porze roku spotykają się w lasach, okadzają te swoje bóstwa i wykonują inne starogermańskie rytuały. A potem oddają się piciu piwa i łajdaczeniu się po zaroślach. Ponoć robią to w parach męsko - damskich a więc jak na tamtejsze standardy, nie jest jeszcze tak źle jak mogło by być.

Stary Niedźwiedź

czwartek, 20 września 2012

Panaandrzejowy remanent

Ponieważ wspominki ze studentem Andrzejem G jako głównym ich bohaterem zostały życzliwie przyjęte przez Szanownych Czytelników, pogrzebałem w zasobach pamięci i przypomniałem sobie jeszcze dwie historyjki.
W owej wycieczce do ZSRR podczas której pan Andrzej błysnął zarówno geniuszem organizacyjno – logistycznym jak i handlowym (porównanie wartości wyprodukowanych sprzączek i surowca dawało lepszą przebitkę niż ta osiągana przez kokainowych „baronów” z Medelin) uczestniczył również jako student Maciej Gierej, późniejszy prezes Nafty Polskiej za rządów SLD. Już wtedy lubił popisywać się swoją rzekomą znajomością tajników polityki międzynarodowej która ponoć nie miała przed nim żadnych tajemnic.
Któregoś dnia naszej ekipie udało się wymusić na gospodarzach wycieczkę do jednego z podmoskiewskich kompleksów klasztornych. Podczas drogi powrotnej w promieniach zachodzącego słońca na przedmieściach Moskwy pojawiła się smukła wysoka wieża z czymś w kształcie rogala na szczycie. Gierej nie przepuścił okazji i zaczął opowiadać że rok wcześniej gościł w Moskwie Kadafi i zapewne udało mu się uzyskać zgodę Breżniewa na budowę w tym mieście meczetu. Płótłby te banialuki zapewne długo ale Andrzej G wyciągnął świeżo kupioną kieszonkową lornetkę o niepoważnym wyglądzie ale bardzo poważnych parametrach optycznych, spojrzał przez szybę na tę wieżę i powiedział na cały autobus:
- Jakiś ty Gierej głupi! To nie żaden meczet tylko młot się ułamał.
Homerycki śmiech ustał dopiero po kilku minutach. A Maciuś na jakiś czas dal sobie spokój z tym szpanem.
Drugie wydarzenie miało miejsce w roku 1981 nieco przed stanem wojennym. Jaruzel i jego szajka planowo ograniczyli do minimum dostawy do sklepów (informacja dla młodszych Czytelników) nawet takich artykułów pierwszej potrzeby jak mydło, proszek do prania czy papier toaletowy, winą obarczając oczywiście „Solidarność”. Niektóre punkty skupu makulatury mające dojście do papieru toaletowego wykorzystały to sprzedając w barterze rolkę papieru za trzy kilogramy makulatury.
Któregoś dnia nasz kolega ś.p. Marek K pojawił się w pracy z wieścią że znalasł miejsce w którym za rolkę wystarczy dać tylko dwa kilogramy makulatury. Więc podejmuje się tam zawieźć otrzymaną od nas makulaturę i dokonać transakcji. Tak się składało że u każdego z nas co tydzień około dziesięciu studentów zaliczało mini projekty pisane na kilku lub kilkunastu kartkach A4. Mieliśmy zatem makulatury pod dostatkiem bowiem o ile bieżące projekty trzeba było przechowywać do końca semestru, o tyle te z ubiegłych lat nie były już do niczego potrzebne. Więc pobraliśmy z zaopatrzenia kłębek sznurka i zaczęliśmy te projekty układać w równe kostki i wiązać w paczki a następnie zanieśliśmy doi bagażnika markowego samochodu. On odjechał i po ponad godzinie pojawił się z hallu wydziałowego budynku niosąc na szyi nanizane na sznurek ponad dwadzieścia rolek niczym hawajska tancerka naszyjnik z kwiatów. W hallu siedział pan Andrzej G i na ten widok okrutnie się skrzywił. Marek nie wytrzymał i wywiązał się dialog:
- Można wiedzieć co pana panie Andrzeju tak bardzo zniesmaczyło?
- Panie doktorze, gdyby panowie te nasze projekty chociaż przepili, byłby jakiś honor. A tak, szkoda gadać!

W piątek i sobotę będę pozbawiony dostępu do internetu więc do ewentualnych komentarzy Szanownych Czytelników odniosę się dopiero w niedzielę w godzinach popołudniowych.

Stary Niedźwiedź

poniedziałek, 17 września 2012

Lenin na sprzączki czyli student Andrzej G.

Wydarzenia w kraju i na świecie napawają mnie coraz większym niesmakiem. Więc po raz kolejny sięgnąłem do pamięci i przypomniałem sobie postać studenta Andrzeja G który zdobywał wiedzę na naszym wydziale w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Jego średnia ocen minimalnie przekraczała 3.0 a jako inżynier też nie przeszedł do historii polskiej techniki. Za to pod względem zaradności życiowej w warunkach komuny budził powszechny szacunek.
W jego czasach studenckich nasz wydział nawiązał współpracę z jedną z moskiewskich uczelni technicznych, przejawiającą się w wakacyjnej wymianie studentów. Polegało to na tym że do Polski przyjeżdżała i nasz kraj zwiedzała ekipa około dwudziestu studentów radzieckich i ze dwie osoby z kadry owej uczelni. Zaś tak samo liczna grupa naszych odbywała wycieczkę do Moskwy, na ogół z krótkim postojem w Kijowie. Impreza ta zaliczała praktyki zawodowe mimo iż z takowymi jako żywo nie miała niczego wspólnego.
Podczas pobytu w Moskwie nasza ekipa była zawsze zakwaterowana w jednym z tamtejszych akademików. Miejsce takie nie było przyjemne z wielu względów. Pomijając fakt obecności karaluchów, pluskiew i gryzoni (ówczesny dowcip mówił że gdyby owady świeciły to radziecki akademik wyglądałby jak kasyno w Las Vegas) umycie się czy wykonanie pewnych prozaicznych acz koniecznych czynności fizjologicznych stanowiło wielki problem jako że z tamtejszych toalet bez kłopotów mogłyby korzystać chyba tylko nietoperze. Ale pan Andrzej znalazł na to sposób.
Następnego dnia po rozlokowaniu się w owym akademiku nakazał reszcie ekipy pójść z nim zabierając ze sobą ręcznik i mydło. Komunikacją miejską dotarli do Kremla i podążając za swoim przewodnikiem udali się przed mieszczący się tam teatr. Przed wejściem kręciła się tak ze setka tubylców, niektórzy trzymali na pole marynarki lub kołnierzu swetra jeden lub dwa palce. Szef ekspedycji wyjaśnił że ci ludzie to robotnicy moskiewskich fabryk którzy zostali uszczęśliwieni bezpłatnymi biletami do tego teatru na jakieś beznadziejne propagandowe komunistyczne barachło grane tam od lat. I przychodzą w nadziei że może jakiś jeleń kupi od nich za rubla bilet. Ci którym się to udało pokazują to używając jednego palca. Dwaj „jednopalczaści” tworzą spółkę akcyjną z kapitałem zakładowym dwóch rubli co demonstrują za pomocą dwóch palców. Gdy dokooptuje do nich trzeci, jest już kworum więc idą kupić pół litra najtańszej czyściochy która kosztuje właśnie trzy ruble bez kilku kopiejek. Wypijają to byle gdzie i się rozchodzą.
Student G nakazał wszystkim nabyć bilety i wprowadził cała grupę do teatru. Po sprawdzeniu biletów zdecydowanym krokiem przeszedł obok wejścia na widownię prowadząc ekspedycję do toalety. A w niej było czyściutko jak na sali operacyjnej, trony zaopatrzone w marmurowe siedzenia, papier toaletowy nie o konsystencji ściernego lecz importowany z Finlandii, krany złocone, w powietrzu rozpylone sosnowe pachnidło. Pan Andrzej zawołał „pisuardessę”, wręczył jej kilka rubli a ta otworzyła drzwi za którymi mieścił się czysto utrzymany prysznic.

Po dokonaniu nie tylko ablucji towarzystwo na komendę wodza udało się do bufetu. A tam za jakieś śmiesznie małe pieniądze (bufet tak jak i cały teatr był oczywiście potężnie dotowany) zamówił dla wszystkich bułeczki, masełko, wędzonego jesiotra i jarzębiaczek a jako danie główne doskonałe szaszłyki i dobre wino mołdawskie. Na deser były lody, kawa i przyzwoita armeńska brandy.
Od tej pory nasi studenci co wieczór udawali się do tego teatru aby zjeść dobrą kolację, umyć się i zamknąć obieg materii w procesie metabolizmu. Zaś odkrywca tego sposobu postępowania zasłużył na miano mistrza socjalistycznego survivalu.
Uczestnicy tejże wycieczki wspominali również drugi wyczyn studenta Andrzeja G.
Przed wyjazdem poprosił on kolegów o wzięcie do plecaków jego rzeczy osobistych . A do stelaża swojego przytroczył on świeżo zakupione popiersie Lenina które z widocznym wysiłkiem dodźwigał do pociągu. Na granicy celnik zajrzał do środka odlewu ale ponieważ niczego tam nie znalazł, z wielkim szacunkiem oddał sprawdzany paszport i wychodząc z przedziału zasalutował. Gdy pociąg minął już polską granicę opiekun wycieczki nie wytrzymał i spytał:
- Panie Andrzeju, po jakie licho panu ten Lenin?
Zapytany spojrzał z politowaniem i odpowiedział:
- Panie doktorze. Mój teść ma warsztat produkujący sprzączki do damskich torebek i pasków. Wie pan chyba że polski rzemieślnik nie ma szans na zakup metali kolorowych o ile nie da urzędasowi gigantycznej łapówki. Taka sprzączka waży przeciętnie jakieś trzy gramy a ten Lenin to około czterdziestu pięciu kilogramów wspaniałego brązu. Czyli wyjdzie z niego mniej więcej piętnaście tysięcy sprzączek. Teść na pewno mnie ozłoci.
Jak się okazuje, w tak zwanym „realnym socjalizmie” nawet posążek Lenina mógł się do czegoś przydać.

Stary Niedźwiedź

wtorek, 11 września 2012

Trudne zawody

Wbrew oczywistym pozorom nie zajmę się takimi zawodami jak strażak, policjant czy ratownik górniczy którzy wykonując obowiązki służbowe niejednokrotnie ryzykują własnym życiem. Bowiem wpis ten dotyczy moralnych aspektów wykonywania niektórych profesji.
Życie w Tusklandii na pewno nie jest miłe ani wesołe dla przeciętnego człowieka. Ale są zawody ewidentnie utrudniające w naszej rzeczywistości zachowanie szacunku do samego siebie. Nie pokuszę się o wymienienie wszystkich ale szczególnie współczuje prawnikom i dziennikarzom. I nie dziwi mnie gdy szukają sobie jakiegoś spokojnego miejsca do znośnej egzystencji na obrzeżach swojej profesji lub po prostu z niej uciekają.
Spróbujmy postawić się w sytuacji prokuratora który chce skierować do sądu akt oskarżenia przeciw jakiemuś oszustowi. Po czym przełożeni mu to uniemożliwiają bowiem ów aferzysta ma POlityczne poparcie. Trudno w takich warunkach nadal wierzyć w sens wykonywanej przez siebie pracy.
A jak mają czuć się uczciwi sędziowie widząc wyczyny innych osobników noszących togi z fioletowym obramowaniem. I dowiadujący się na przykład że jakaś pinda skazuje osobę pozwaną przez szefa „Agory” w obronie „honoru” takiej komunistycznej szmaty jak Ozjasz Szechter? A więc neguje tym samym fakt że tak zwana Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy (jak sama nazwa wskazuje w ponad dziewięćdziesięciu procentach złożona z mówiąc kollokwialnie żydokomuny) była organizacją przestępczą której głównym celem był rozbiór terytorium II RP i przyłączenie jej wschodniej części do ZSRR.
W wielu językach inne rzeczowniki określa osobę ferująca wyroki na sali sadowej oraz prowadzącą zawody sportowe. Po polsku jednych i drugich określa się słowem „sędzia”. Ale niestety podobieństwo sięga znacznie dalej. Więc czekam kiedy w końcu zdarzy się coś takiego że po ogłoszeniu wyroku publiczność wzorem kibiców na meczu piłkarskim zacznie skandować „sędzia ch** !”.
Bycie dziennikarzem też nie jest łatwe o ile nie jest się moralną ladacznicą pokroju „gwiazd” TVN czy GW no Prawda. Jeśli ktoś nie załapał się na pracę w Uważam Rze, Gazecie Polskiej, Naszym Dzienniku czy radiu lub telewizji ojca Rydzyka, pozostaje mu szukanie poza mainstreamem jakiejś niszy ekologicznej w której byłby w stanie zarobić na chleb, nieprzesadnie obficie obłożony wędliną. Dobrym przykładem może być córka mojego kolegi. Dziewczyna kilka lat temu ukończyła dziennikarstwo i przez jakiś czas tułała się po różnych redakcjach polując na umowy – zlecenia. W końcu podjęła radykalną decyzję poszukania sobie pracy gdzie indziej. I znalazła ją w polskiej filii poważnej zagranicznej firmy dzięki biegłej znajomości angielskiego, dobrej niemieckiego oraz swobodzie w posługiwaniu się komputerem. Jej ojciec bardzo się z tego ucieszył. I jak mi powiedział, z dwojga złego wolałby żeby tańczyła na rurze niż pracowała w „Agorze”.
Dlatego gdy słyszę narzekania swoich kolegów inżynierów na planowe niszczenie od dwudziestu lat polskiego przemysłu chemicznego, mówię ze mimo wszystko im udało się spaść na cztery łapy znajdując pracę w przemysłach pokrewnych, choćby spożywczym czy materiałów budowlanych. I nie muszą na co dzień dokonywać wyborów typu dalsza praca na zajmowanym stanowisku czy dochowanie wierności elementarnej etyce zawodowej. Inni maja znacznie gorzej.

Stary Niedźwiiedź.