piątek, 28 lutego 2014

Carscy ambasadorowie

 Pan Marek B., jeden z Szanownych Czytelników „Antysocjala”, przysłał mi wielce ciekawy link.


za który jestem Mu bardzo zobowiązany.
Jak wnika z podanych tam informacji, władze miasta Pieniężno (powiat braniewski) 31 stycznia b.r. podjęły uchwałę o likwidacji znajdującego się na terenie ich miasta pomnika radzieckiego generała Iwana Czerniachowskiego.
Generał ten dowodząc 3 Frontem Białoruskim podczas „zdobywania” Wilna, uprzednio wyzwolonego przez Armie Krajową, wsławił się aresztowaniem, do spółki z przysłanym mu na pomoc generałem NKWD Iwanem Sierowem, dowództwa i znacznej części żołnierzy Wileńskiego Okręgu AK. Później dowodząc tym samym frontem, odciął od sił głównych silne zgrupowanie wojsk niemieckich w Królewcu i na Półwyspie Sambijskim. Zginął 18 lutego w pobliżu miasta Melzak (obecnie Pieniężno). Pochowany został na jednym z centralnych placów Wilna. Po odzyskaniu przez Litwę niepodległości, nasi sąsiedzi pozbyli się tego bohatera, dokonując ekshumacji i odsyłając jego szczątki do Moskwy.
Decyzja burmistrza i władz miasta decyzją ale w Tusklandii zarówno (nie)rząd kon-Donka jak i władze lokalne mogą o czymś wyrokować jedynie wtedy gdy faktyczni władcy kondominium nie dojdą do wniosku że ma byc inaczej. W tym konkretnym przypadku warszawska ambasada Rosji przysłała do Pieniężna ekipę remontową która nie pytając na miejscu nikogo o zdanie, odnowiła pomnik Czerniachowskiego. Policjantom którzy się zainteresowali tymi pracami, powiedziano że burmistrz się na to zgodził. Taka deklaracja "na gębę" w zupełności wystarczyła stróżom porządku. A w rocznicę śmierci generała pod pomnik zajechały autokary z pasażerami z Obwodu kaliningradzkiego i odbyła się uroczysta akademia ku czci mordercy żołnierzy AK. A gdy wybuchł skandal, ambasada Federacji Rosyjskiej oświadczyła że ten pomnik MUSI ZOSTAĆ.
Pan Marek skomentował ten linkowany artykuł krótko i treściwie, pisząc "jak w XVIII wieku".  Nie sposób polemizować z taka diagnozą bo porównanie z latami 1763 - 1794 samo się narzuca. Wtedy w Polsce ambasadorowie carycy Katarzyny robili co chcieli a w porównaniu z Mikołajem Repninem, Jakubem Sieversem czy Ottonem Igelströmem, Stanisław August Poniatowski nie miał nic do gadania. I to nie tylko w polityce. Pierwszy z wymienionych tu faktycznych wielkorządców Rzeczpospolitej Obojga Narodów posunął się do tego iż zażądał aby królik odstąpił mu swoja kochankę którą wówczas była księżna Izabela Czartoryska. Rozkaz został wykonany a mąż, teść oraz kochanek księżnej Izabeli tłumaczyli jej zgodnym chórem że tak trzeba. Dla dobra ich koterii „Familią” zwanej oraz rzecz jasna Polski.
Wydaje mi się że pan Aleksander Aleksiejew aż takiej ofiary od „Bula” czy kon-Donka nie oczekuje. Więc jednak mamy jakiś postęp.


Stary Niedźwiedź

czwartek, 20 lutego 2014

Hiena cmentarna

Jak niejednokrotnie wspominałem, to co dzieje się w Tusklandii napawa mnie takim niesmakiem iż od dłuższego czasu unikam komentowania aktualnosci. Tym niemniej pod koniec ubiegłego tygodnia miały miejsce wydarzenia które skłoniły mnie do uczynienia wyjątku od tej zasady. Zarówno ze względu na swoje znaczenie jak i z powodu niemal braku odzewu na blogach na które mam zwyczaj zaglądać.
Sam problem zasygnalizował niezawodny Yarrok którego serdecznie pozdrawiam. Napisał on o przekroczeniu przez kon-Donka wszelkich granic przyzwoitości w chamskim lansowaniu swojej nikczemnej osoby. Mam na myśli jego pojawienie się 15 lutego br. na pogrzebie piętnastomiesięcznej Julii, córeczki państwa Barbary i Bartłomieja Bonków.
Swego czasu rzeczony osobnik zarzekał się publicznie iż wolałby się nie urodzić niż budować polityczną karierę na grobach zmarłych. Co było szytą lina okrętową aluzją do Jarosława Kaczyńskiego który w Smoleńsku stracił brata i bratową. Ale teraz ten żałosny Katon nie omieszkał pojawić się na pogrzebie dziecka które przez kilkanaście miesięcy ciężko chorowało a w końcu zmarło w wyniku rażącego zaniedbania lekarzy położników z opolskiego szpitala. Ludzie się tym musza zainteresować więc jest doskonała okazja by wepchnąć pysk przed obiektyw kamery.
Kilka godzin później osobnik ten „przypadkowo” pojawił się we wsi Ząb koło Zakopanego, rodzinnej miejscowości Kamila Stocha.
Działo się to jeszcze podczas konkursu skoków na studwudziestometrowej skoczni. Lanser był wesolutki, głupkowato uśmiechnięty, gratulując złotego medalu Zbigniewowi Bródce pomylił imie panczenisty. Czyżby „choroba filipińska” nie odeszła z półświatka polskiej polityki wraz z „magistrem” Kwaśniewskim?
Jak z tego widać, lansik kon-Donka zaczyna dorównywać granicom śmieszności które pamiętam jeszcze z czasów PRL. Wtedy żartowano że strach otworzyć konserwę bo może się okazać że znajduje się w niej niejaki Gierek. Obecnie zmieniła się tylko postać nachalnie wtłaczanego nam idola. A biorąc pod uwagę zarówno nikczemność samego obiektu tej reklamy jak i wyjątkową podłość użytych metod, pozostaje mi zgodzić się z Yarrokiem że tym razem strach zajrzeć do muszli klozetowej.

Stary Niedźwiedź

sobota, 15 lutego 2014

Państwo i chamstwo


Kolekcjonować można różne przedmioty. Poza tak powszechnymi hobby jak zbieranie znaczków pocztowych czy etykiet zapałczanych, trafiają się pasjonaci tworzący kolekcje programów operowych czy etykiet serków topionych. Mój kolega ma inną pasję – eksploruje polski internet i fotografuje jako pliki graficzne co największe plugastwa jakie są tam zamieszczane.
Swego czasu zwrócił moją uwagę na fakt iż na blogu formalnie prowadzonym przez weterankę seksualnej filantropii i niejednej aborcji, znajduje się imienny zakaz komentowania dla Tie Fightera i mojej skromnej osoby. Rozbawił mnie tym do łez bowiem będąc posiadaczem matury zdanej a nie zdobytej  na rynku wtórnym, doskonale pamiętam co Stanisław Wyspiański napisał o ornitologii i metabolitach. I do tej rady zawsze się stosowałem. Zatem ów „profilaktyczny ban” wygląda jeszcze głupiej niż zarzekanie się zarzyganego menela iż gdy będę chciał go odwiedzić w jego norze, nie wpuści mnie za drzwi.
Ten sam kolega zwrócił mi uwagę na oryginalny wpis w chyba najobrzydliwszej w polskim necie narkomańsko – proaborcyjnej latrynie. Poza rutynową apoteozą istot płci żeńskiej (kobietami ich nie nazwę bo byłaby to straszliwa obraza piękniejszej połowy ludzkości) które traktują ów „zabieg” jako element antykoncepcji, w sekcji komentarzy trafiła się aluzja do mnie. Sugerująca że ja na pewno nie pomógłbym w dokonaniu aborcji dziewce którą swego czasu „eksploatowałem” a więc potencjalnie mogę być sprawcą jej ciąży. A on „rycersko” jej pomógł, zarówno finansowo jak i organizacyjnie.
Właściciel tej latryny nie może przeboleć faktu iż gdy na blogu Dibeliusa przekroczył wszelkie granice obsceniczności i antyreligijnego chamstwa, pospolite ruszenie czytelników tego bloga obiło mu mordę do krwi. Co chyba najlepiej oddala komentatorka o nicku „Rosiczka”, odnosząc się do bredni narkomana na temat jego rzekomego szacunku dla kobiet stwierdzeniem że przyzwoita kobieta brzydziłaby się nawet nasikać na coś takiego jak on. Nawet Dibelius też stracił swoja wręcz przysłowiową anielską cierpliwość i skasował szczególne plugastwa autorstwa tego indywiduum. Więc pozostała mu już tylko rejterada. Równie buńczucznie co kretyńsko uzasadniona rzekomym poddaniem się Dibeliusa mojej presji – każdy kto zna Dibeliusa, wie że jest on na tym punkcie szczególnie wrażliwy i programowo niczyjej presji się nie poddaje. A ponieważ nie będę ukrywać że w tej operacji nie zachowywałem się bezczynnie i parafrazując Stanisława Grzesiuka, mógłbym zanucić:
Ja też nie stałem tak jak głaz
I lu kanalię w mordę raz.
gorycz porażki plus wściekłość zmaterializowały się w postaci bluzgów pod moim adresem w jego przybytku jak i operetkowym banem w miejscu w którym z raz na miesiąc zabawia się w transwestytę - brzuchomówcę.
Natomiast odnosząc się do tych aborcyjnych idiotyzmów, muszę wyoślić „wolnościowemu” szrotowi elementarną prawdę, obowiązującą w świecie elity ducha.
Kobieta i mężczyzna (nie mylić z lafiryndą i gówniarzem) decydują się na seks gdy spełnione są następujące warunki minimum:
  • między nimi powstanie dostatecznie silna więź emocjonalna
  • dobro drugiej strony stanie się dla obojgu co najmniej nie mniej ważne niż własne
  • obydwie osoby zachowują się odpowiedzialnie i jeżeli w danej chwili nie planują mieć dziecka, zawczasu pomyślą (wspólnie!) o skutecznej antykoncepcji
  • jeśli okaże się że ktoś trzeci jest w drodze, nie ma żadnej alternatywy wobec ślubu.
Taka jest różnica między państwem a chamstwem. Używając tych potocznych  określeń, nie mam oczywiście na myśli rodowodu, statusu majątkowego czy wykształcenia lecz jedynie elementarne zasady moralne. I nie ulega dla mnie wątpliwości że stosując to kryterium, panem jest syn mojego kolegi z Mazur. Swoje wykształcenie zakończył na zawodówce ale gdy okazało się że jego dziewczyna jest w ciąży, natychmiast wziął z nią ślub i jeszcze przed narodzinami dziecka zdążył zaadaptować strych w domu swoich rodziców na całoroczne mieszkanie z elementarnymi wygodami. I znalazł pracę w której jest w stanie zarobić to minimum pozwalające utrzymać rodzinę. Zaś współwinny co najmniej dwóch aborcji (tyloma zdążył się pochwalić), pomimo rzekomego dyplomu wyższych studiów i zapewne wyższego statusu majątkowego, w porównaniu z tym synem kolegi jest jedynie moralnym chamem, a ściślej rzecz ujmując, łajnem w męskim przyodziewku. I do owego młodego człowieka który wiedział co oznacza powiedzenie zachować się jak mężczyzna, powinien się zwracać per „proszę łaski pana elektromontera”.

Stary Niedźwiedź

środa, 12 lutego 2014

Śmierć przez zapomnienie

Gdyby ktoś mnie spytał jaka cechy narodowe Polaków (czyli charakterystyczne dla zdecydowanej większości rodaków) najbardziej mnie irytują, odpowiedź byłaby prosta. Bo zaraz po kulcie martyrologii dla samej martyrologii (czy jak kto woli, umierania dla samego umierania czyli  darzeniu pietyzmem każdej bez wyjątku walki która z definicji była beznadziejnie przegrana już w chwili jej rozpoczęcia) bez wahania wymieniłbym skazywanie wybitnych postaci na karę śmierci przez zapomnienie. Mam na myśli ludzi których osiągnięciami szczyciłby się każdy inny naród europejski a gdyby człowiek taki był Czechem, wiedziałby dziś o nim praktycznie każdy kulturalny człowiek na świecie.
.Postaci takich jest wiele. Jako pierwszą z brzegu wymienię Ernesta Malinowskiego, najwybitniejszego inżyniera kolejnictwa w drugiej połowie XIX wieku, twórcy kolei transandyjskiej, łączącej wnętrze Peru z wybrzeżem, współtwórcy pierwszej politechniki na kontynencie południowoamerykańskim i bohatera wojny przeciwko Hiszpanii (stworzona przez niego od zera artyleria kolejowa uniemożliwiła flocie hiszpańskieh dokonanie desantu). W Peru nikomu nie trzeba tłumaczyć kim on był, jego pamięć jest godnie czczona po dzień dzisiejszy. A w Polsce? Byłbym bardzo mile zaskoczony gdyby jeden rodak na dziesięć tysięcy potrafił cokolwiek o nim powiedzieć bez „guglowania”.
Albo choćby Stanisław Ulam. Ciekaw jestem czy nawet spośród tych którzy wiedza o nim przynajmniej tyle że był wybitnym matematykiem ze „szkoły lwowskiej”, choć połowa zdaje sobie sprawę że to on był twórcą bomby wodorowej, której samodzielne autorstwo z uporem godnym lepszej sprawy jest w Polsce przypisywane Edwardowi Tellerowi. A prawda jest taka że z trzech tajnych patentów na budowę takowej, dwa należały do Ulama a jeden do Tellera.
Ponieważ moje zainteresowanie muzyką klasyczną nie jest wielką tajemnicą dla tych spośród Szanownych Czytelników którzy już od dłuższego czasu czynią mi zaszczyt zaglądając w niskie progi „Antysocjala”, pozwolę sobie opisać w kilku słowach życie i osiągnięcia muzyka szczególnie bliskiego mojemu sercu. Na razie zamiast nazwiska posługiwać się będę inicjałem  L, dając Szanownym Czytelnikom szansę na samodzielne rozwiązanie tej zagadki.

L urodził się w rodzinie "muzycznej" w roku 1790. Jego ojciec był kapelmistrzem orkiestry Potockich w Radzyniu Podlaskim. L zaczął uczyć się gry na skrzypcach już w wieku pięciu lat. Gdy rodzina przeniosła się do Lwowa, jako dziewięciolatek zaczął grywać w zespołach kameralnych. W wieku 19 lat został kapelmistrzem orkiestry Teatru Niemieckiego w tym mieście. W roku 1814 wyjechał doskonalić swoją grę do Wiednia a trzy lata później udał się do Włoch gdzie w roku 1818 poznał Niccolo Paganiniego z którym kilkakrotnie wspólnie koncertował.
Obydwaj spotkali się ponownie w roku 1829 w Warszawie podczas uroczystości koronacji cara Mikołaja I na króla Polski. Doszło wtedy do „muzycznego pojedynku” między nimi. Takie spektakle, modne wtedy w Europie, polegały na tym iż naprzemiennie jeden z „pojedynkowiczów” grał coś piekielnie trudnego a konkurent musiał to odegrać ze słuchu z dodatkowymi utrudnieniami typu zmiana tonacji. Mecz zakończył się wynikiem nierozstrzygniętym. Bo L dal sobie radę ze wszystkimi szaradami Paganiniego.
W roku 1839 L osiedlił się w Dreźnie gdzie przez długie lata był koncertmistrzem orkiestry króla Saksonii. Zakupił majątek ziemski Urłów koło Tarnopola gdzie spędzał wakacje a po przejściu na emeryturę osiadł na stałe i zmarł tam w roku 1861. W testamencie przeznaczył majątek na stworzenie fundacji wspierającej młodych skrzypków uczących się we Lwowie, w Wiedniu i w Neapolu. Działała ona do wybuchu I Wojny Światowej.
Skomponował cztery koncerty skrzypcowe, trzy symfonie, wiele kaprysów, wariacji, polonezów, rond i etiud.
Gdy podczas ich wspólnego pobytu w Warszawie pewna dama spytała Paganiniego kto jest najwybitniejszym skrzypkiem na świecie, geniusz wszechczasów odpowiedział:
-Tego nie wiem. Ale jestem pewny ze drugim jest L.
Sam dowiedziałem się o istnieniu polskiego skrzypka będącego drugim wirtuozem w dziejach tego instrumentu całkowicie przypadkowo. Gdy w późnych latach osiemdziesiątych wróciłem do domu i czym prędzej włączyłem radio by posłuchać kolejnej audycji „Z płytoteki Jana Webera”, było już po zapowiedzi i usłyszałem nieznany mi koncert skrzypcowy. Trzaski i szumy (działo to się jeszcze przed epoką cyfrowego „czyszczenia” nagrań) zdradzały że muzyka pochodzi z naprawdę starej płyty. Ale porywająca wirtuozeria wykonawcy z naddatkiem rekompensowała te niedostatki. Na zakończenie audycji dowiedziałem się ze był to II koncert D-dur, zwany „wojskowym” a wykonywał go wielki Bronisław Huberman. Też pracowicie "zamilczany" mimo tego że był jednym z pośród kilku najwybitniejszych skrzypków XX wieku i jego pozycja w niczym nie ustępuje tej jaką Artur Rubinstein zajmował w gronie pianistów.
Przez wiele lat miałem olbrzymi niesmak. Bowiem Bronisław Huberman propagując muzykę L, bez porównania lepiej wywiązywał się ze swojej polskości niż wielu późniejszych znanych polskich skrzypków z "nieco" niższych półek, najoględniej to nazywając.
Wiarę w elementarny szacunek polskich skrzypków dla tak staranie ukrytego przed ludźmi dorobku L przywrócił mi Konstanty Andrzej Kulka który wraz z orkiestra Camerata Vistula nagrał sześciopłytowy album z muzyka L. Pozwolę sobie zamieścić próbkę.


No i czas rozwiązać zagadkę. Tym drugim w historii tego instrumentu skrzypkiem wszechczasów był Karol Józef Lipiński.
Porównajmy ten casus z postawą wspomnianych już Czechów, potrafiących skutecznie rozpropagować dokonania każdego rodaka który choć trochę wybił się ponad przeciętność. W muzyce doskonałym przykładem jest Antonin Dworzak, twórca miłej dla ucha i poczciwej muzyki, mniej więcej z tej samej półki co Stanisław Moniuszko. Tyle tylko że nazwisko Dworzak coś w świecie znaczy. Bo różnice w uzdolnieniach marketingowych nas i naszych sąsiadów z południa są jeszcze większe niż między polskim a czeskim hokejem na lodzie. Co stwierdzam z wielkim smutkiem.



Stary Niedźwiedź

piątek, 7 lutego 2014

Granice patriotyzmu

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu pojęcie patriotyzmu dawało się stosunkowo łatwo zdefiniować. Obywatele jakiegoś kraju, poczuwający się do obowiązków względem niego, po prostu uczciwie pracowali na rzecz wspólnego dobra jakim dla nich był ten kraj. Dopiero gdy ta praca nie zapewniał im minimum egzystencji jakie uważali za godziwe, emigrowali za chlebem. W ten sposób zarówno poprawiali swoje warunki bytowania jak i budowali dobrobyt kraju który im te lepsze warunki oferował. Podręcznikowym przykładem są Stany Zjednoczone które z głównie rolniczej kolonii korony brytyjskiej awansowały do pozycji pierwszego mocarstwa świata głównie dzięki zaoferowaniu przybyszom tego czego nie mogli osiągnąć w swoich europejskich ojczyznach.
Obecnie z powodu nieznanego wcześniej umiędzynarodowienia się kapitału, przemysłu i handlu takie działanie na rzecz własnego kraju jest znacznie trudniejsze do zdefiniowania. Bo czy pracujący w Polsce inżynier, projektujący dla szwedzkiej firmy urządzenia które zostaną wyprodukowane w Chinach i sprzedane na rynek amerykański na pewno ma udział w budowaniu pomyślności Polski? Najpoważniejszym argumentem za jest fakt iż w Polsce płaci on podatki a więc jest współtwórcą polskiego budżetu. Znacznie łatwiejsza jest diagnoza w przypadku polskiego przedsiębiorcy. Bo poza płaceniem podatków zatrudnia on rodaków przez co daje im możliwość zarobienia na utrzymanie ich rodzin. Za co niejednokrotnie spotykają go gromy ze strony zarówno sierot po komunizmie jak i debili pokroju pedała anarchisty produkującego się na blogu Dibeliusa.
Są też zawody których uczciwe wykonywanie na pewno jest działaniem na rzecz ogółu rodaków. Pierwsze z brzegu przykłady to lekarze i nauczyciele. Bo nie ma najmniejszej wątpliwości kogo oni leczą bądź uczą. W Japonii są to zawody dobrze płatne a zwłaszcza nauczyciele cieszą się tam wielkim szacunkiem, co przekłada się też i na dobre pensje. Bowiem głównie od ich pracy zależy poziom przyszłych obywateli a więc i los Kraju Kwitnącej Wiśni. W Polsce jest to niestety zawód słabo opłacany a często trafiają do niego ludzie którym po studiach po prostu chwilowo nie udało się znaleźć pracy atrakcyjniejszej finansowo. A gdy im się taka praca trafi, bez wahania porzucają belferkę. Zaś lekarze którzy zarabiają przyzwoicie, cel ten osiągają pracując w kilku miejscach. Głównie w przychodniach prywatnych w których wynagradzani są po cenach rynkowych a nie „budżetowych”. Znam kilkoro lekarzy którym obrzydły takie realia. Zwłaszcza dotyczy to specjalności w których możliwości dorobienia poza podstawowym (w ujęciu czasowym a nie finansowym) miejscem pracy są znikome.
Brat przyjaciela będący anatomopatologiem, od jakichś trzydziestu lat pracuje w Skandynawii. Oczywiście na jednym etacie, bez polowania na dodatkowe fuchy. I jest już właścicielem spłaconego domku, jeździ dobrym samochodem, jest w swojej okolicy rozpoznawanym i szanowanym obywatelem. A gdy podczas wakacyjnej wizyty w Polsce usłyszał od kogoś że nie jest patriotą, poirytowany odpowiedział że gdyby zaszła taka potrzeba, chętnie przyleci do Polski na własny koszt i gratis wypatroszy tego o którym nie mówi inaczej niż „ryża kanalia”.
Znałem też panią anestezjolog która po rozwodzie z konieczności „łapała dyżury” aby zarobić na siebie i dziecko, w tej sytuacji wychowywane bardziej przez babcię niż przez mamę. Jej sytuacja uległa radykalnej poprawie gdy znalazła pracę w Norwegii. Jej podstawowa pensja w pełni pozwalała na utrzymanie dwóch osób na godnym poziomie. A będąc naprawdę atrakcyjną kobietą, powtórnie wyszła tam z mąż i do Polski nie ma zamiaru powrócić.
Bo patriotyzm nie może być nie tylko ślepą ale i do tego nieodwzajemnioną miłością. Państwo które oczekuje od obywateli lojalności, samo musi wywiązywać się ze swoich powinności względem nich. A wiec gospodarować tak pochodzącym z podatków obywateli budżetem by zapewnić im elementarne poczucie bezpieczeństwa. Gdy obywatele widzą walącą się służbę zdrowia, marną edukację (z winy nie tyle nauczycieli co głównie kretyńskiego deformowania programów nauczania) plus rozkradanie grosza publicznego przez „trzymającą władzę” sitwę i wyrzucanie go w błoto na takie genderowe idiotyzmy jak promowanie pedalstwa czy gównianego stylu życia, mają moralne prawo traktować taką władzę jak okupanta. Realizującego wszelkie możliwe interesy z wyjątkiem polskich. Więc uniknie płacenia podatków na taką skalę z jaka mamy do czynienia obecnie w Polsce, przestaje być czymś nagannym.

A gdy ktoś nie jest w stanie zapewnić sobie i swoim bliskim godnych warunków do życia między Odrą a Bugiem, ma pełne prawo poszukać ich gdzie indziej. Oczywiście żal jest każdego wartościowego człowieka który taka decyzję podejmuje ale od nikogo nie mam prawa żądać już nawet nie heroizmu ale po prostu autodestrukcji. A wszystkim dziennikarskim ladacznicom wypisującym łgarstwa o dobrej pracy leżącej w Polsce na ulicach i lemingom którzy w te idiotyzmy wierzą, można powiedzieć to co uczynił przed wyjazdem mój kolega. Pojawiwszy się w dotychczasowym miejscu pracy po raz ostatni i uścisnąwszy na pożegnanie dłoń tym którzy byli tego warci, kilku matołom używającym "nadredaktora" do myślenia a nie do sikania, powiedział krótko:
- Wyłączcie ciule playstation, pójdźcie do sklepu czy do przychodni i posłuchajcie co mówią autentyczni a nie wirtualni ludzie. A „gazwybem” się podetrzyjcie.

Stary Niedźwiedź