Pierwszy odcinek „Naszej wizji państwa” był odpowiedzią na
pytanie postawione przez Kirę, pragnącą wiedzieć jak ma wyglądać Polska z
marzeń konserwatystów i narodowców. Tak więc nasza odpowiedź miała nieco
eklektyczny charakter, bowiem poruszała wybrane kwestie z zakresu obecności
religii w życiu publicznym, prawa aborcyjnego czy kwestii ochrony prawnej
wartości najwyższych. A dyskusja pod tym postem wykazała że nie taki diabeł
straszny, jak go malują ateotalibańskie, genderowe, hominternowskie czy satanistyczne
ladacznice.
Drugi wpis z tego cyklu pozwolił podzielić się z
Czcigodnymi Czytelnikami kilkoma uwagami na temat konieczności gruntownej
reorganizacji sił zbrojnych i zasad odbywania służby wojskowej. Czas na trzeci,
czyli kilka uwag na temat edukacji. Bez litości niszczonej w imię cudzych
interesów przez łajdaków na obcym żołdzie, zorganizowanych, jak w XVIII
wieku, w „partie zagranicy”.
Ci z grona Czytelników, którzy od lat czynią nam honor,
goszcząc w niskich progach „Antysocjala”, anegdotę tę już znają. Ale pozwalamy
sobie ją przypomnieć na użytek tych Gości, którzy nie tak dawno zaczęli tu
zaglądać.
W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych minionego
stulecia, uczestnicy pewnej konferencji naukowej z branży reprezentowanej przez
Starego Niedźwiedzia, zebrali się wieczorowa porą w barku, przy szklaneczce
doskonałego rumuńskiego białego wina półwytrawnego. Wbrew paranoicznym
insynuacjom lavejańskiego stolca, nie było to „ćpanie” lecz dyskusja „de
publicis”. Siłą rzeczy koncentrująca się na ówczesnych problemach typu
przyjęcie Polski do NATO oraz eurokołchozu. Pani profesor K-P, mająca świeżo za
sobą prawie dwuletni staż na niemieckim uniwersytecie, słuchała nas z coraz
większym rozbawieniem. W końcu nie wytrzymała i powiedziała:
Zapamiętajcie sobie żałosne naiwniaki, że do eurobajzlu
przyjmą nas dopiero wtedy, gdy polskie szkolnictwo zostanie zgnojone do takiego
stopnia, aby Polak nie stanowił na rynku pracy śmiertelnego zagrożenia dla
Niemca, Francuza, Anglika czy Włocha!
Niestety Bożenka okazała się Kasandrą.
Zatem pozwalamy sobie podać szkic rozwiązania, mówiącego w
ogólnych zarysach, jak posprzątać po (ło)Buzku, Tusku i innych agentach
zagranicy.
Szkoła podstawowa powinna być oczywiście obowiązkowa, do
dyskusji pozostawiamy czas nauki. Przed (ło)buzkową demolką wynosił on osiem
lat. Ale Stary Niedźwiedź załapał się jeszcze na podstawówkę siedmioklasową, i
w jego ocenie ten czas w zupełności wystarczył na podanie niezbędnego dla
cywilizowanego człowieka zasobu wiedzy.
Co się tyczy szkolnictwa średniego, paląca potrzebą jest
odbudowanie ze zgliszczy szkolnictwa zawodowego. Oczywiście zarówno w postaci
zasadniczych szkół zawodowych, których absolwenci byliby robotnikami
wykwalifikowanymi, jak i techników. Bowiem lekko licząc, co najmniej jedną
trzecią funkcji obecnie powierzanych inżynierom, z powodzeniem mogliby
sprawować inteligentni technicy, z kilkuletnim stażem zawodowym. Tak więc
szkoła średnia to w zależności od możliwości i chęci ucznia, trzyletnia
zawodówka, czteroletnie liceum lub cztero czy pięcioletnie technikum.
Oczywiście poza liceami ogólnokształcącymi, jak najbardziej widzimy też miejsce
dla liceów uczących również i zawodu, na przykład pielęgniarskich czy „ekonomicznych”.
Absolwenci tych ostatnich mogliby przecież pracować w księgowości, a z czasem
po zdobyciu wiedzy praktycznej, zdać egzamin na księgowego. A nazywanie
technikiem pomocnika księgowego czy pielęgniarki to głupota.
Programy wszystkich szkół, w zakresie wiedzy „ogólnej”,
powinny być porządnie odepchlone z nadmiaru duperelnych faktów, jedynie
zamulających pamięć. Bo wiedza że stolicą Czadu jest Ndżamena a kiedyś żył
romantyczny poeta z niskiej półki o nazwisku Berwiński, przydać się może
jedynie podczas rozwiązywania krzyżówek. A co się tyczy historii, czas potężnie
zredukować liczbę informacji o romantycznych szaleńcach, którzy przegrali ze
szczętem zanim coś zaczęli. A przypomnieć pamięć tych wszystkich, którzy
mozolną pracą więcej dla Polski zdziałali, niż różnym pięknoduchom udało się
przepieprzyć.
Poza szkolnictwem państwowym, rzecz jasna widzimy szerokie
pole do działania dla szkół prywatnych. Rodzice mogliby wtedy na przykład
zapisać dziecko do szkoły katolickiej, wiedząc że nie będzie podtruwane żadnym
postępowym syfem. A nauczyciel luzaczek, mówiący że trawa jest też dla ludzi a
pedalstwo to rzekomo normalna orientacja seksualna, w przypadku potwierdzenia
takiej kreciej roboty, zostanie przez dyrekcję wylany na zbitą mordę.
Ponieważ doświadczenia brytyjskie i szwedzkie (odsetek siks
zachodzących w ciążę wyższy niż w Polsce) wskazują że postępowe wychowanie
seksualne można o kant dupy roztrzaskać, naszym zdaniem powinno ono z programu
szkolnego zniknąć. Nie mówiąc już o „materiałach edukacyjnych” powstałych pod
patronatem obecnych MENiaków za pieniądze podatnika. Uczących jak chłopak ma
koledze włożyć rękę do tyłka. Uważamy że pedały które to opracowały plus
urzędas który im za to zapłacił, powinni trafić do więzienia. A co w zamian?
Oczywiście kilka godzin prelekcji prowadzonych przez fachowców czyli
specjalistów ginekologów. Prelekcji organizowanych dla wygody w szkołach, ale
poza systemem lekcyjnym. Ich tematem byłaby sucha, w pełni „odideologizowana”
wiedza na temat zagrożeń jakie niesie ze sobą nieodpowiedzialny seks,
informacja o cyklu biologicznym kobiety oraz przegląd istniejących metod
antykoncepcji (fachowiec na pewno nie pomyli środków antykoncepcyjnych z wczesnoporonnymi).
W szkole podstawowej rodzice musieliby wyrazić zgodę na udział dziecka w prelekcji,
w szkole średniej wyboru dokonywałby uczeń.
A jak z odpłatnością? Oczywiście szkoła podstawowa powinna
być opłacana bonem oświatowym. Pokrywającym również „pakiet podstawowy” usług
edukacyjnych szkoły niepublicznej. Bo jest oczywiste, że za naukę gry w tenisa,
jazdy konnej czy nadprogramowych języków obcych, rodzice powinni zapłacić.
Nauka w liceach czy technikach też mogłaby być finansowana z
bonu edukacyjnego, o ile uczeń zdałby egzamin wstępny do takiej szkoły. Bo nie
ma sensu aby za pieniądze podatnika blokował miejsce w szkole rachunkowości leń
nie umiejący liczyć. Sorry, w bełkocie „człowieków postępu” to się chyba nazywa
dyskalkulia.
W przypadku niektórych szkół zawodowych oraz techników,
kandydat na ucznia powinien też przejść badania medyczne. Przecież budowlańcem,
w przyszłości wchodzącym na rusztowania, nie może być osoba cierpiąca na lęk
wysokości.
Oczywiście egzaminy maturalne, tak jak i zawodowe, powinny
być organizowane centralnie. Co wyeliminuje na przykład zdobycie matury przez
nieuka, którego rodzice byliby hojnymi sponsorami szkoły.
W kwestii studiów wyższych, obecny
ich żałosny stan jest efektem wiary decydentów UE w magiczną moc papierka
zwanego dyplomem. Czego najlepszym dowodem była idiotyczna eurodyrektywa,
zalecająca aby bodajże do roku 2020 co drugi młody Europejczyk legitymował się
wyższym wykształceniem. Nastąpił wysyp rożnych Europejskich Uniwersytetów Gotowania
na Gazie, Tipsologii i Pieprzenia w Eurobambus. Na szczęście obecnie fala powodziowa
się cofa, a wraz z nią odpływają i niesione przez nią fekalia. Bo ich
absolwenci przekonali się, że z takimi kwalifikacjami, na rynku pracy mogą się
ubiegać co najwyżej o stanowisko „wykładowcy” chemii na półki w sklepie.
Gorzej wyglądają sprawy na
„państwowych” uniwersytetach. Niedawno szczęśliwie udało się na Uniwersytecie
Warszawskim nie dopuścić do wykładu ścierwa, nazywającego mordowanie już
urodzonych dzieci „aborcją”. A inne ścierwo ze stalinowskimi korzeniami,
podające się za „profesora etyki”, nazwało to tłumieniem swobody dyskusji. Na
poznańskim UAM „wykładowca gender” publicznie przyznał, że ma „niedomkniętą
osobowość” i dlatego sypia z czternastoletnim chłopcem. Rektor i senat tego
burdelu nie dostrzegli w tym niczego nagannego. A do poznańskiej policji jak
ulał pasuje uwaga Kiry, że wielokrotnie jej funkcjonariusze zachowują się jak
cioty. Bo takiego śmiecia należałoby w kajdankach wyprowadzić z wykładu. I nie
mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby ktoś mu tę osobowość domknął bejsbolem.
Dlatego finansowanie z budżetu
uczelni wyższych, a siłą rzeczy i bezpłatne studiowanie na nich, powinno być
selektywne. Budżet może dofinansować konkretne kierunki studiów, których
absolwenci są po prostu potrzebni na rynku pracy. Oczywiście taka lista byłaby
ogłaszana raz na kilka lat a studenci którzy dostali się na studia na takim
„potrzebnym” wydziale, w przypadku studiowania bez „obsuwów” mieliby
zagwarantowane te warunki finansowe do uzyskania dyplomu. A jeśli ktoś chciałby
studiować jakieś czyste kurewstwo, czyli „etykę” a la Środa, gender czy inny
syf, niech za to płaci. A jak się chętni nie znajdą? To taki burdel trzeba
będzie zamknąć, z ewidentną korzyścią dla elementarnej przyzwoitości.
Co oby dał Bóg.
Stary Niedźwiedź i Tie Fighter