niedziela, 21 września 2014

Nasza wizja państwa - 3. Edukacja

Pierwszy odcinek „Naszej wizji państwa” był odpowiedzią na pytanie postawione przez Kirę, pragnącą wiedzieć jak ma wyglądać Polska z marzeń konserwatystów i narodowców. Tak więc nasza odpowiedź miała nieco eklektyczny charakter, bowiem poruszała wybrane kwestie z zakresu obecności religii w życiu publicznym, prawa aborcyjnego czy kwestii ochrony prawnej wartości najwyższych. A dyskusja pod tym postem wykazała że nie taki diabeł straszny, jak go malują ateotalibańskie, genderowe, hominternowskie czy satanistyczne ladacznice.
Drugi wpis z tego cyklu pozwolił podzielić się z Czcigodnymi Czytelnikami kilkoma uwagami na temat konieczności gruntownej reorganizacji sił zbrojnych i zasad odbywania służby wojskowej. Czas na trzeci, czyli kilka uwag na temat edukacji. Bez litości niszczonej w imię cudzych interesów przez łajdaków na obcym żołdzie, zorganizowanych, jak w XVIII wieku,  w „partie zagranicy”.
Ci z grona Czytelników, którzy od lat czynią nam honor, goszcząc w niskich progach „Antysocjala”, anegdotę tę już znają. Ale pozwalamy sobie ją przypomnieć na użytek tych Gości, którzy nie tak dawno zaczęli tu zaglądać.
W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia, uczestnicy pewnej konferencji naukowej z branży reprezentowanej przez Starego Niedźwiedzia, zebrali się wieczorowa porą w barku, przy szklaneczce doskonałego rumuńskiego białego wina półwytrawnego. Wbrew paranoicznym insynuacjom lavejańskiego stolca, nie było to „ćpanie” lecz dyskusja „de publicis”. Siłą rzeczy koncentrująca się na ówczesnych problemach typu przyjęcie Polski do NATO oraz eurokołchozu. Pani profesor K-P, mająca świeżo za sobą prawie dwuletni staż na niemieckim uniwersytecie, słuchała nas z coraz większym rozbawieniem. W końcu nie wytrzymała i powiedziała:
Zapamiętajcie sobie żałosne naiwniaki, że do eurobajzlu przyjmą nas dopiero wtedy, gdy polskie szkolnictwo zostanie zgnojone do takiego stopnia, aby Polak nie stanowił na rynku pracy śmiertelnego zagrożenia dla Niemca, Francuza, Anglika czy Włocha!
Niestety Bożenka okazała się Kasandrą.
Zatem pozwalamy sobie podać szkic rozwiązania, mówiącego w ogólnych zarysach, jak posprzątać po (ło)Buzku, Tusku i innych agentach zagranicy.
Szkoła podstawowa powinna być oczywiście obowiązkowa, do dyskusji pozostawiamy czas nauki. Przed (ło)buzkową demolką wynosił on osiem lat. Ale Stary Niedźwiedź załapał się jeszcze na podstawówkę siedmioklasową, i w jego ocenie ten czas w zupełności wystarczył na podanie niezbędnego dla cywilizowanego człowieka zasobu wiedzy.
Co się tyczy szkolnictwa średniego, paląca potrzebą jest odbudowanie ze zgliszczy szkolnictwa zawodowego. Oczywiście zarówno w postaci zasadniczych szkół zawodowych, których absolwenci byliby robotnikami wykwalifikowanymi, jak i techników. Bowiem lekko licząc, co najmniej jedną trzecią funkcji obecnie powierzanych inżynierom, z powodzeniem mogliby sprawować inteligentni technicy, z kilkuletnim stażem zawodowym. Tak więc szkoła średnia to w zależności od możliwości i chęci ucznia, trzyletnia zawodówka, czteroletnie liceum lub cztero czy pięcioletnie technikum. Oczywiście poza liceami ogólnokształcącymi, jak najbardziej widzimy też miejsce dla liceów uczących również i zawodu, na przykład  pielęgniarskich czy „ekonomicznych”. Absolwenci tych ostatnich mogliby przecież pracować w księgowości, a z czasem po zdobyciu wiedzy praktycznej, zdać egzamin na księgowego. A nazywanie technikiem pomocnika księgowego czy pielęgniarki to głupota.
Programy wszystkich szkół, w zakresie wiedzy „ogólnej”, powinny być porządnie odepchlone z nadmiaru duperelnych faktów, jedynie zamulających pamięć. Bo wiedza że stolicą Czadu jest Ndżamena a kiedyś żył romantyczny poeta z niskiej półki o nazwisku Berwiński, przydać się może jedynie podczas rozwiązywania krzyżówek. A co się tyczy historii, czas potężnie zredukować liczbę informacji o romantycznych szaleńcach, którzy przegrali ze szczętem zanim coś zaczęli. A przypomnieć pamięć tych wszystkich, którzy mozolną pracą więcej dla Polski zdziałali, niż różnym pięknoduchom udało się przepieprzyć.
Poza szkolnictwem państwowym, rzecz jasna widzimy szerokie pole do działania dla szkół prywatnych. Rodzice mogliby wtedy na przykład zapisać dziecko do szkoły katolickiej, wiedząc że nie będzie podtruwane żadnym postępowym syfem. A nauczyciel luzaczek, mówiący że trawa jest też dla ludzi a pedalstwo to rzekomo normalna orientacja seksualna, w przypadku potwierdzenia takiej kreciej roboty, zostanie przez dyrekcję wylany na zbitą mordę.
Ponieważ doświadczenia brytyjskie i szwedzkie (odsetek siks zachodzących w ciążę wyższy niż w Polsce) wskazują że postępowe wychowanie seksualne można o kant dupy roztrzaskać, naszym zdaniem powinno ono z programu szkolnego zniknąć. Nie mówiąc już o „materiałach edukacyjnych” powstałych pod patronatem obecnych MENiaków za pieniądze podatnika. Uczących jak chłopak ma koledze włożyć rękę do tyłka. Uważamy że pedały które to opracowały plus urzędas który im za to zapłacił, powinni trafić do więzienia. A co w zamian? Oczywiście kilka godzin prelekcji prowadzonych przez fachowców czyli specjalistów ginekologów. Prelekcji organizowanych dla wygody w szkołach, ale poza systemem lekcyjnym. Ich tematem byłaby sucha, w pełni „odideologizowana” wiedza na temat zagrożeń jakie niesie ze sobą nieodpowiedzialny seks, informacja o cyklu biologicznym kobiety oraz przegląd istniejących metod antykoncepcji (fachowiec na pewno nie pomyli środków antykoncepcyjnych z wczesnoporonnymi). W szkole podstawowej rodzice musieliby wyrazić zgodę na udział dziecka w prelekcji, w szkole średniej wyboru dokonywałby uczeń.
A jak z odpłatnością? Oczywiście szkoła podstawowa powinna być opłacana bonem oświatowym. Pokrywającym również „pakiet podstawowy” usług edukacyjnych szkoły niepublicznej. Bo jest oczywiste, że za naukę gry w tenisa, jazdy konnej czy nadprogramowych języków obcych, rodzice powinni zapłacić.
Nauka w liceach czy technikach też mogłaby być finansowana z bonu edukacyjnego, o ile uczeń zdałby egzamin wstępny do takiej szkoły. Bo nie ma sensu aby za pieniądze podatnika blokował miejsce w szkole rachunkowości leń nie umiejący liczyć. Sorry, w bełkocie „człowieków postępu” to się chyba nazywa dyskalkulia.
W przypadku niektórych szkół zawodowych oraz techników, kandydat na ucznia powinien też przejść badania medyczne. Przecież budowlańcem, w przyszłości wchodzącym na rusztowania, nie może być osoba cierpiąca na lęk wysokości.
Oczywiście egzaminy maturalne, tak jak i zawodowe, powinny być organizowane centralnie. Co wyeliminuje na przykład zdobycie matury przez nieuka, którego rodzice byliby hojnymi sponsorami szkoły.
W kwestii studiów wyższych, obecny ich żałosny stan jest efektem wiary decydentów UE w magiczną moc papierka zwanego dyplomem. Czego najlepszym dowodem była idiotyczna eurodyrektywa, zalecająca aby bodajże do roku 2020 co drugi młody Europejczyk legitymował się wyższym wykształceniem. Nastąpił wysyp rożnych Europejskich Uniwersytetów Gotowania na Gazie, Tipsologii i Pieprzenia w Eurobambus. Na szczęście obecnie fala powodziowa się cofa, a wraz z nią odpływają i niesione przez nią fekalia. Bo ich absolwenci przekonali się, że z takimi kwalifikacjami, na rynku pracy mogą się ubiegać co najwyżej o stanowisko „wykładowcy” chemii na półki w sklepie.
Gorzej wyglądają sprawy na „państwowych” uniwersytetach. Niedawno szczęśliwie udało się na Uniwersytecie Warszawskim nie dopuścić do wykładu ścierwa, nazywającego mordowanie już urodzonych dzieci „aborcją”. A inne ścierwo ze stalinowskimi korzeniami, podające się za „profesora etyki”, nazwało to tłumieniem swobody dyskusji. Na poznańskim UAM „wykładowca gender” publicznie przyznał, że ma „niedomkniętą osobowość” i dlatego sypia z czternastoletnim chłopcem. Rektor i senat tego burdelu nie dostrzegli w tym niczego nagannego. A do poznańskiej policji jak ulał pasuje uwaga Kiry, że wielokrotnie jej funkcjonariusze zachowują się jak cioty. Bo takiego śmiecia należałoby w kajdankach wyprowadzić z wykładu. I nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby ktoś mu tę osobowość domknął bejsbolem.
Dlatego finansowanie z budżetu uczelni wyższych, a siłą rzeczy i bezpłatne studiowanie na nich, powinno być selektywne. Budżet może dofinansować konkretne kierunki studiów, których absolwenci są po prostu potrzebni na rynku pracy. Oczywiście taka lista byłaby ogłaszana raz na kilka lat a studenci którzy dostali się na studia na takim „potrzebnym” wydziale, w przypadku studiowania bez „obsuwów” mieliby zagwarantowane te warunki finansowe do uzyskania dyplomu. A jeśli ktoś chciałby studiować jakieś czyste kurewstwo, czyli „etykę” a la Środa, gender czy inny syf, niech za to płaci. A jak się chętni nie znajdą? To taki burdel trzeba będzie zamknąć, z ewidentną korzyścią dla elementarnej przyzwoitości.
Co oby dał Bóg.

Stary Niedźwiedź i Tie Fighter

czwartek, 11 września 2014

Skromny jubileusz

Arcyciekawa i owocna dyskusja nad zaprezentowaną głównie przez Tie Fightera (mój udział w tych pracach był znacznie mniejszy) naszą wizją organizacji sił zbrojnych w rozsądnie rządzonej Polsce, spowodował że naszej uwadze umknął fakt, iż licznik wejść na naszą witrynę przekroczył ćwierć miliona. Jest zatem pretekst do podzielenia się z Czcigodnymi Czytelnikami kilkoma osobistymi refleksjami i przypomnienia garści faktów z dziejów „Antysocjala” na platformie Blogspotu.
Przeprowadzka z megaupierdliwego Onetu, z jego lewacką cenzurą i kretyńskimi wyskakującymi reklamami, zasłaniającymi obecnie ćwierć przestrzeni roboczej ekranu, nastąpiła w maju 2012. 11 maja pojawił się pierwszy wpis pod nowym adresem, zawierającym przy nazwie witryny przyrostek „bis”. Bowiem okazało się że samą nazwę „Antysocjal” już ktoś zawłaszczył, jedynie po to, aby po bodajże dwóch postach zakończyć swoją pożal się Boże działalność blogową. Do chwili w której piszemy te kilka słów, naszą witrynę odwiedziło ponad 251 tysięcy osób. Co przez dotychczasowe 852 dni działalności daje średnio 295 wejść na dobę czyli prawie 108 tysięcy rocznie. Jak na znacznie rzadziej od „omletu” odwiedzaną platformę, wynik niezły. Świadczący że w odróżnieniu od kilku megalomanów, naprawdę mamy do kogo pisać.
W sierpniu 2012 zakończyłem czteroletnią współpracę z czcigodnym Dibeliusem a 29 tegoż miesiąca, pożegnał się on z Szanownymi Czytelnikami. Ponieważ Dibelius już wcześniej zaczął prowadzić własny blog, o innych zasadach funkcjonowania, doszliśmy do wniosku, iż lepiej będzie, jeśli nasze wspólne ideały będziemy prezentować na osobnych blogach. On z pozycji liberała a ja - konserwatysty. Nie było to oczywiście gniewne rozejście się, nasze kontakty w realu nadal trwają w najlepsze. A o Dibeliusie zawsze będę myślał jako o współtwórcy „Antysocjala”. Bowiem choćby jego zasługi w tworzeniu kanonu antysocjalowej terminologii są nie do przecenienia. Więc to nadal jest i będzie również i jego witryna.
Już pod koniec 2012 moją uwagę zwróciły komentarze Tie Fightera. Bila z nich dogłębna znajomość problematyki ekonomicznej, mnóstwo zdrowego rozsądku i pragmatyczne a nie idealistyczne podejście do polskich spraw. Nawiązana łączność prywatna utwierdziła mnie w przekonaniu, że naszym wspólnym mianownikiem jest Polska. A nie żaden zafajdany „euroregion” jako „mała ojczyzna” a Związek Socjalistycznych Republik Europejskich jako rzekoma duża. Zaś spotkania w realu przy kropelce „narkotyku” on the rock (jak chlubę porządnego konfederackiego stanu Tennessee nazywa nadaktywny w polskim necie pewien narkomański cwel), pozwoliły nawiązać przyjaźń a mnie przewartościować mapę polityczna Polski.
Do tej pory odnosiłem się do narodowców ze sporą podejrzliwością. Z jednej strony jedynie człowiek kompletnie zaślepiony negowałby zasługi Romana Dmowskiego dla stworzenia armii Hallera i odzyskania przez Polskę niepodległości w roku 1918. Choć nie ukrywam, że wyżej sobie cenię to co indywidualnie zdziałał Ignacy Jan Paderewski. Ale z drugiej, raziła mnie zawsze ta endecka prorosyjska mania. W mojej ocenie przypominająca postawę odrzuconej i ogarniętej obsesją kochanki. Która nawet bita, roi sobie że jej oprawca ją kocha. Nasze rozmowy pozwoliły mi dowiedzieć się, że większość współczesnych narodowców nareszcie wydoroślała i pożegnała się z tą dziecinadą. A przedstawione mi przez Tie Fightera istotne postulaty gospodarcze narodowców, jak choćby pomysły działań propolskich, po prostu mnie przekonały. Bo po pierwsze, niektóre z nich po wdrożeniu na Węgrzech, zadziałały zgodnie z oczekiwaniami, a więc nie widzę powodu, aby w Polsce miały się nie sprawdzić. Po drugie, właśnie to chóralne obszczekiwanie Victora Orbana przez GW no Prawda i inne polskojęzyczne „merdialne” kundle, to dla mnie ewidentny argument za słusznością takich idei. A po trzecie, polska racja stanu jest dla mnie najważniejsza. Zaś pierdoły o wyższości nad nią paranoicznych pomysłów na jakąś Nibylandię, rzekomo zbudowanych na niewzruszalnych fundamentach, pozostawiam debilom którzy wierzą w smurffy czy bociana. Zaś te rzekome fundamenty mam za kupę, no niech już będzie że błota.
Z kolei mnie udało się przedstawić Tie Fighterowi prawdziwy obraz polskiego protestantyzmu. Nie mającego nic wspólnego ze szwedzkim kompletnym sprostytuowaniem się za budżetowe dotacje. Upewniłem go że dla nas Pismo Święte jest fundamentem wiary, a nie „zbiorem mitów”, jak w wywiadzie dla damskiego dodatku do agorowego szmatławca powiedziała lesbijska pinda, udająca „biskupa Sztokholmu”. A w Polsce jest rzeczą niemożliwą aby „pastor” pederasta zapraszał wiernych na swoje psie wesele z innym pedałem. Bo takiego „pastora” rada parafialna natychmiast wywaliłaby ze stanowiska na zbitą mordę.
Ta przyjaźń w realu rzecz jasna zaowocowała dołączeniem się Tie Fightera do kolegium redakcyjnego. I spowodowała konieczność sformalizowania i wyartykułowania poglądów redakcji na najistotniejsze kwestie.
Uznaliśmy że na płaszczyźnie politycznej, sojusz narodowców i konserwatystów jest rzeczą naturalną, a w obliczu wspólnego wroga, czyli eurokomunizmu i sił postępu, równie postępowych jak pewna odmiana paraliżu, dzielące nas różnice są po prostu błahe. A na polu wiary (Tie Fighter jest katolikiem na serio), też nie ma zakopanej żadnej miny pułapki.
Na płaszczyźnie okołoreligijnej, doszliśmy do porozumienia iż wystarczającym kryterium przyzwoitości jest Septalog (Dekalog bez trzech pierwszych przykazań), czyli najzwięźlejszy w naszym kręgu kulturowym drogowskaz, pokazujący co należy robić a czego unikać. Bowiem obydwaj spotkaliśmy w życiu agnostyków, będących po prostu porządnymi ludźmi, którym nie tylko można podać rękę ale i warto zaprzyjaźnić się z nimi. Po prostu ich nie spotkała łaska wiary i nie nam dociekać dlaczego. A w takiej sytuacji, jeśli na pytanie o istnienie Boga odpowiadają NIE WIEM, jest to po prostu uczciwe. I w żaden sposób nie wolno ich obrażać, wrzucając do jednej szuflady z ateotalibańskimi durniami którzy WIEDZĄ że nie ma Boga. I nawet to „nałukowo” udowodnili.
W dyżurnej w polskich warunkach kwestii aborcji, obydwaj akceptujemy (choć w niektórych jej aspektach bez entuzjazmu) obecną ustawę regulującą te kwestie. A w sprawie narkotyków, jesteśmy za „uwolnieniem konopi”, ale rzecz jasna wyłącznie w postaci stryczka dla handlarzy śmiercią. Zresztą kwestie prawne będą tematem jednego z kolejnych postów omawiających naszą wizji państwa.
I jeszcze ostatnia kwestia, której nie sposób pominąć, przeprowadzając bilans.
W swych komentarzach, a zwłaszcza w prywatnych rozmowach, niektórzy z Szanownych Gości nie są zachwyceni naszymi w miarę częstymi odniesieniami się do aborcyjno – narkomańskiego środowiska tak zwanych „wolnościowców”. Wymaga to wyjaśnienia.
Gdyby „Antysocjal’; był działającym w realu salonikiem, do którego zapraszalibyśmy stały zestaw gości, takie wracanie do tej sprawy byłoby istotnie niecelowe, a co gorsza, Goście mogliby to uznać za wotum nieufności pod adresem ich inteligencji. Ale internetowa witryna rządzi się innymi prawami. Odwiedzają ja i przypadkowi czytelnicy, w tym wielu młodych ludzi, ze swej natury sporo czasu poświęcających surfowaniu w sieci. Mogą oni tam natrafić na brednie łajdaczki. radzącej jak domowymi sposobami dokonać sztucznego poronienia. Czy wybroczyny umysłowe „terapeuty uzależnień”, gloryfikującego marihuanę i bredzącego że nie jest ona narkotykiem. W odróżnieniu od kieliszka wina, którego wypicie to rzecz jasna straszliwe ćpanie. I dojść do wniosku że skoro „terapeuta” tak mówi to widocznie tak jest, a rodzice czy nauczyciele są tępymi zgredami, zakazującymi tego co jest wporzo i spoko, na zasadzie psa ogrodnika.
I dlatego nie ustaniemy w prostowaniu tych bezczelnych łgarstw. Tłumacząc że takich rad, w przypadku skorzystania z nich grożących zdrowiu i życiu kobiety, może udzielać tylko półpiśmienne ścierwo głupsze od własnej waginy. A ów „terapeuta uzależnień” (ciekawe ilu ludzi uzależnił od narkotyków w swojej „karierze terapeutycznej”) to ostatnie bydlę, mające w swoim „terapeutycznym dorobku” odsiadkę za narkotyki. Do tego będące współorganizatorem i współsponsorem co najmniej dwóch aborcji. Po prostu kał w ludzkiej skórze.
I jeśli choć jedna młoda dziewczyna, przed pójściem z chłopakiem do łóżka, zamiast słuchać „rad” portowej szmaty, zasięgnie porady ginekologa w kwestii antykoncepcji, uznamy że warto było tyle o tym pisać. Zaś gdy ktoś przed wyjaraniem pierwszego „jointa” wejdzie na stronę, na której jego rówieśnicy piszą jak łatwo w to gówno wdepnąć, jak bardzo zdemolowało ono ich życie i z jakim trudem się z tego łajna domyli, w naszej ocenie będzie to wystarczający powód systematycznego drążenia tych spraw.

Stary Niedźwiedź i Tie Fighter

czwartek, 4 września 2014

Nasza wizja państwa - 2. Obronność


W obliczu eskalacji konfliktów zbrojnych na całym świecie, w tym i za naszą wschodnią granicą, kolegium redakcyjne postanowiło przyjrzeć się nieco bliżej naszej niezwyciężonej armii. Jak twierdzi mistrz Michalkiewicz, nasza armia jeśli nie liczyć naszych kontyngentów zaprawionych w działaniach bojowych w Afganistanie czy Iraku, nadaje się głównie do pełnienia służby wartowniczej i defilad. Chociaż jak donoszą internetowe media, niektóre polskie jednostki wojskowe są ochraniane przez prywatne firmy ochroniarskie (Sic!).
Michalkiewicz twierdzi również, że naszą całą armię, wraz z jej muzealnymi eksponatami, można by zmieścić na „Basenie Narodowym” i to przy zamkniętym dachu.
 Niemniej zobaczmy, jak to wszystko wygląda. Otóż, naszą niezwyciężoną armię szacuje się na blisko sto tysięcy żołnierzy w takim oto rozkładzie na poszczególne formacje:
W skład Sił Zbrojnych RP wchodzą jako ich rodzaje:
·         Wojska Lądowe (ok. 50 tys. żołnierzy)
·         Siły Powietrzne (ok. 17 tys. żołnierzy)
·         Marynarka Wojenna (ok. 8 tys. żołnierzy)
·         Wojska Specjalne (ok. 2,5 tys. żołnierzy)
·        Narodowe Siły Rezerwowe (ok. 20 tys. żołnierzy)

W tym  22 tys. oficerów i 42 tys. podoficerów. „W rezultacie, na jednego oficera przypada mniej więcej dwóch szeregowców i dwóch podoficerów. Jest to struktura bardzo przypominająca strukturę naszej niezwyciężonej armii w czasach saskich, kiedy to wojsko było używane głównie do asystowania przy pogrzebach i tym podobnych uroczystościach.”
A jeżeli chodzi o muzealne wyposażenie naszej armii, to wygląda to tak:
Siły Zbrojne RP posiadają 2 257 500 sztuk broni palnej (suma wszystkiego, wliczono także karabiny wyprodukowane w okresie II wojny światowej. Pozwala to na wydanie, w razie wojny, jednej sztuki broni na osobę ~9,16% ludności Polski, w wieku produkcyjnym.
Stan na 1 stycznia 2010 r.: Wozy bojowe
Czołgi – (T-72, PT-91, Leopard 2A4, Leopard 2A5): w Siłach Zbrojnych – 1068; w Wojskach Lądowych – 911
Bojowe wozy piechoty i transportery opancerzone – (BWP-1, BWR-1, KTO Rosomak, HMMWV, BRDM-2): w Siłach Zbrojnych – 3110; w Wojskach Lądowych – 1296
Transportery opancerzone Rosomak– 380
    (zamówiono 849 szt.)
Transportery opancerzone M113/M577 – 29/6
Wozy rozpoznawcze BRDM-2 – ponad 200
Wozy rozpoznawcze M96/96I/97/98 Żbik – ok. 120
Śmigłowce
  • Śmigłowce szturmowe Mi-24D/W – 16/16
  • Śmigłowce uzbrojone Mi-2URP – 20
  • Śmigłowce M-2RL – ok. 8
  • Śmigłowce Mi-2Ch – ok. 6
  • Śmigłowce Mi-2T – ok. 16
  • Śmigłowce Mi-2D – ok. 6
  • Śmigłowce wielozadaniowe W-3W – 33
  • Śmigłowce rozpoznawcze W-3ŚRR – 3
  • Śmigłowce obserwacyjne W-3PSOT – 1
  • Śmigłowce uzbrojone W-3PL – 5
  • Śmigłowce transportowe Mi-8T – 16
  • Śmigłowce ratownicze Mi-8RL – 4
  • Śmigłowce transportowe Mi-8MTW-1 – 7
  • Śmigłowce transportowe Mi-17 – 4
  • Śmigłowce medyczne Mi-17AE – 2
  • Śmigłowce pasażerskie Mi-8P – 6
  • Śmigłowce pasażerskie W-3S – 1 (zamówiono 2)
  • Śmigłowce transportowe W-3T – 8
  • Śmigłowce ratownicze W-3RL – 6
  • Śmigłowce medyczne W-3R – 2
  • Śmigłowce wielozadaniowe Mi-2 – ok. 50
  • Śmigłowce Mi-2RL – ok. 4
Samoloty
  • Samoloty wielozadaniowe F-16C/D block 52+ – 48
  • Samoloty myśliwskie MiG-29/UB – 32
  • Samoloty myśliwsko-bombowe Su-22M4/U3K – 32
  • Samoloty szkolno-treningowe TS-11 Iskra – 54
  • Samoloty szkolno-treningowe PZL-130 Orlik – 37
  • Samoloty transportowe C-295M – 16
  • Samoloty transportowe An-28TD – 2
  • Samoloty transportowe C-130 – 5
  • Samoloty transportowe M-28B/TD – 10
  • Samoloty transportowe M-28B/PT – 5
Marynarka wojenna

4 fregaty
3 małe okręty rakietowe
5 okrętów podwodnych
3 niszczyciele min
3 trałowce
3 okręty transportowo-minowe
Po jednym okręcie wsparcia logistycznego, rozpoznania  radioelektronicznego, zbiornikowiec
4 okręty ratownicze
2 okręty hydrograficzne
2 okręty szkolne w tym jeden żaglowiec
1 okręt muzeum – ORP „Błyskawica”

Wymieniam tylko te ważniejsze składniki sprzętowe z pominięciem środków  wsparcia technicznego czy ogniowego, które nierzadko pamiętają drugą wojnę światową.
A teraz do meritum. Jaka jest wartość bojowa naszej armii? O takiej wartości możemy mówić tylko w przypadku naszych wojsk ekspedycyjnych, które rzeczywiście posiadają wysoka wartość bojową, choć nie mają doświadczenia w warunkach wojny regularnej o charakterze frontalnym. Niemniej są to oddziały zdolne do wygrania jakiejś granicznej potyczki, a nie regularnej wojny. Tak więc cała reszta nie byłaby w stanie upilnować własnych gaci, nie mówiąc już o granicach średniej wielkości kraju europejskiego.  W przypadku konfliktu zbrojnego nasza armia po zebraniu sromotnego łomotu od pancernych zagonów (dajmy na to, Putina), miałaby jedynie szansę na przekształcenie się w partyzantkę, której wszelako daleko by było do zaprawionych w bojach zawodowców z NSZ.
Czy przyczyna takiego stanu rzeczy tkwi tylko w nakładach na armię?  32 mld zł, jakimi dysponuje MON w roku bieżącym, na modernizację ma być wydane 8,17 mld zł. Czyli 1,95% PKB. Dla porównania w II RP na zbrojenia wydawało się 17% PKB. Jednak nie chodzi tylko o mizerne bądź co bądź nakłady, ale o cały system i doktrynę wojenną, które same w sobie są wręcz żałosne. Przeciętny nieliczny szeregowy żołnierz jest słabo wyszkolony i nieostrzelany. Ze względu na oszczędności, zajęcia strzeleckie ogranicza się do minimum. Nie wiadomo, jakie są kwalifikacje przerośniętej kadry oficerskiej i podoficerskiej; zarówno w zakresie taktyki, strategii, jak i umiejętności stricte bojowych, bowiem istnieje podejrzenie graniczące z pewnością, iż są to bardziej urzędnicy, niż rasowi żołnierze. Jako remedium na tę sytuację, pozwolę sobie przytoczyć w całości projekt szeroko rozumianego systemu szkoleń proponowanych przez Ruch Narodowy.
Ruch Narodowy stawia sobie w ramach polityki obronnej za cel:
- doprowadzenie do sytuacji gdy wszyscy, a nie tylko 30.000 żołnierzy, z 100.000 Polskich Sił Zbrojnych będą gotowi do podjęcia walki;

- utworzenie w każdej formacji taktycznej kompanii specjalnych, które stały by się kadrą dla obrony terytorialnej na wypadek wojny i tworzyły by konspiracje w wypadku okupacji;
- uwzględnienie w obronie narodowej roli innych służb mundurowych, już dziś świetnie wyszkolonych;
- przywrócenia systemu obrony terytorialnej, który był już wprowadzony w polskiej armii i z którego nagle zrezygnowano. Pozwoliło by to na mobilizacje kilkuset tysięcy osób, gdy dziś III RP może zmobilizować 50.000 osób;
- przygotowania obywateli do działania w warunkach konspiracji w czasie potencjalnej okupacji;
- współpraca MON z organizacjami pozarządowymi o profilu militarnym;
- powszechny system szkoleń militarnych tylko dla mężczyzn. Nie uciążliwy dla normalnego życia. Zajmujący do 3 tygodni rocznie. Gwarantujący zachowanie prawa do wynagrodzenia i pracy.
- państwowe programy popularyzujące umiejętność posługiwania się bronią i posiadania broni. Likwidacja wysokich kosztów związanych z posiadaniem i użytkowaniem broni palnej;
- powszechny i tani dostęp do strzelnic - w III RP brakuje strzelnic, nie ma w nich wolnych miejsc do strzelania, koszty korzystania są gigantyczne, wiele strzelnic nie ma broni obiektowej którą można było by wypożyczyć do strzelań. Rewitalizacja strzelnic pozostałych po zlikwidowanych jednostkach wojskowych. Wsparcie państwa dla budowy nowych obiektów przez prywatnych inwestorów. Stworzenie ram prawnych, które zlikwidowały by uznaniowość władz lokalnych w kwestii budowy strzelnic. Koszt strzelnicy waha się od 500.000 do 2 milionów złotych, koszt boiska sportowego Orlik wynosi 1.200.000 - Orlików wybudowano 1600;
- liberalizacja prawa do posiadania broni. Automatyczne przyznanie wszystkich niekaranym i zdrowym psychicznie Polakom prawa do posiadania broni. Likwidacja rejestru posiadaczy broni. Stworzenie rejestru osób bez prawa do posiadania broni - by potencjalny okupant nie miał w swojej dyspozycji listy proskrypcyjnej posiadaczy broni. Już dziś można bez zezwolenia kupować broń czarnoprochową w tym sześciostrzałowe rewolwery. Pomimo zwiększenia ilości osób posiadających broń, spadają statystyki ilości przestępstw z użyciem broni;
- wsparcie państwa dla szkoleń militarnych. Dziś jedyną barierą w dostępie do takich szkoleń jest ich koszt. Jest już wiele firm świadczących takie usługi;
- przekształcenie przysposobienia obronnego w szkołach w kursy strzeleckie."

Tylko taki system, który zresztą w nieco okrojonej formie istniał przed wojną, gwarantuje, że nawet niedostatki w wyposażeniu mogą być przynajmniej częściowo rekompensowane poprzez doskonałe wyszkolenie i wysokie morale. A w przypadku przeznaczenia odpowiednich środków na wyposażenie dla tak wyszkolonych kadr, możemy mówić o potężnej sile bojowej, która szybko ostudziłaby imperialne zapędy kieszonkowych Hitlerków, gdyż bojowego ducha godnego naszych ojców i dziadków chyba jeszcze nie zatraciliśmy i trzeba go w ludziach na powrót obudzić, aby w razie wojny mogli kontynuować chlubne tradycje wojskowe naszych przodków.
Wszak winniśmy pamiętać, że nasze północnoatlantyckie sojusze nie gwarantują nam absolutnie żadnego bezpieczeństwa i w przypadku konfliktu zbrojnego nikt nie kiwnie nawet palcem, gdyż cały NATOwski moloch utknie w sporach proceduralnych i niekończących się konfliktach interesów. Szkoda, że żaden z dotychczasowych szefów rządów nie pomyślał o tym, aby z każdym z  naszych natowskich sojuszników zawrzeć oddzielne umowy wojskowe, które precyzowałyby wzajemne zobowiązania, ich charakter i zakres.
Sorry, takich mamy przywódców…

Tie Fighter i Stary Niedźwiedź