niedziela, 31 maja 2015

Pierwszy ułan II Rzeczypospolitej-cz.1

W swoich opowieściach biograficznych sięgałem do postaci odgrywających ważna rolę w historii Polski. Dzisiaj pozwolę sobie wspomnieć niewątpliwie najbarwniejszą postać II Rzeczypospolitej, w powszechnym odbiorze wielce zakłamywaną. Zarówno przez komunistów i popłuczyny po nich, jak i antysanacyjnych publicystów, zarówno krajowych, jak i emigracyjnych. Czyli mowa będzie o generale Bolesławie Wieniawie – Długoszowskim.
Urodził się 22 lipca 1881we wsi Maksymówka niedaleko Stanisławowa. Jego rodzicami byli Bolesław herbu Wieniawa oraz Józefa z domu Struszkiewicz. Dzieciństwo spędził w majątku Bobowa, dokąd kilka lat po jego urodzeniu przenieśli się rodzice. Edukacje rozpoczął we Lwowie, lecz z kilku gimnazjów został usunięty z przyczyn dyscyplinarnych. Jak sam później zauważył, od dziecka miał nieokiełznany temperament i niesforny charakter. Sam poprosił o umieszczenie go w znanym z surowej dyscypliny gimnazjum oo. Jezuitów w Chyrowie. Ale przecenił swoje możliwości i z tej szkoły uciekł. Ostatecznie maturę zdał w Nowym Sączu w roku 1900 jako ekstern.
Ojciec domagał się, aby ukończył jakieś „konkretne” studia. Ponieważ do rachunków zawsze czuł awersję, Politechnika Lwowska z definicji nie wchodziła w grę. Prawo też nigdy go nie pociągało, więc ostatecznie zdecydował się na Wydział Lekarski Uniwersytetu Jana Kazimierza. Dyplom doktora wszechnauk medycznych uzyskał w roku 1906, i to z wyróżnieniem, co być może zaskoczy niektórych Czytelników. We Lwowie, jako stolicy Galicji, koncentrowało się wówczas życie kulturalne tej prowincji Austro-Węgier. Długoszowski poznał tam tak znane osoby, jak Stanisław Wyspiański, Jan Kasprowicz, Kornel Makuszyński, Stanisław Przybyszewski czy Tadeusz Miciński. W świetle późniejszej czarnej legendy Wieniawy zabrzmi to mało wiarygodnie, ale w tych latach nawet w gronie artystów nie pił alkoholu.
Początkowo zaręczony był z Maria Balasits, córką rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza. Zaręczyny te zostały zerwane, gdy poznał śpiewaczkę operową Stefanię Calvas, z którą wziął ślub 20 września 1906. Przez dwa lata po ślubie państwo Długoszowscy prowadzili raczej mieszczański tryb życia. Stefania kończyła studia w konserwatorium, chcąc następnie pobierać  Paryżu nauki u światowej sławy basa Edwarda Reszke, zaś Bolesław był asystentem profesora okulistyki. Ale ostatecznie, z krótkim postojem w Berlinie, trafili do Paryża. Wieniawa by nie tracić kontaktu z zawodem, został wolnym słuchaczem Sorbony, podejmując jednocześnie studia malarskie. Wkrótce z nich zrezygnował, widząc u siebie brak talentu. I swoje zamiłowania artystyczne skoncentrował na literaturze, pisząc wiersze i przekładając poezję.
W Paryżu nasz bohater ostatecznie wziął rozbrat z abstynencją, stając się miłośnikiem koniaku. Zaczął też kłaść podwaliny pod swoją późniejsza legendę niepoprawnego Casanovy. Poza działalnością artystyczną (był współzałożycielem Towarzystwa Artystów Polskich), pochłonęła go też nowa pasja. W roku 1913 przystąpił do paryskiego oddziału Związku Strzeleckiego. Tak jak i wcześniej studia medyczne (uwieńczone dyplomem z odznaczeniem), tak teraz i takie sprawy jak ćwiczenia i regulaminy wojskowe, Długoszowski traktował bardzo serio. Co u znajomych, znających go ze sfer cyganerii artystycznej, budziło wielkie zdziwienie.
W lutym 1914 paryski oddział Związku wizytował Józef Piłsudski. Wieniawa został przez niego oczarowany i uległ jego magii, która miała trwać do końca życia. Marszałka i jego. W liście do rodziny napisał wtedy „jestem żołnierzem, znalazłem Wodza”.
Wkrótce wyjechał do Krakowa odbyć przeszkolenie w „Strzelcu”. Przedtem wraz z żoną podjęli decyzję o rozstaniu się. Rozwód wzięli w sposób kulturalny, w przyjaznej atmosferze, bez kłótni.
W Krakowie Długoszowski traktujący ćwiczenia wojskowe z najwyższą powagą i wykonujący swoje nowe obowiązki bardzo skrupulatnie, znalazł czas na nawiązanie romansu ze znana aktorką Heleną Sulimą. Była ona pod tak wielkim urokiem bohatera tej opowieści, że gotowa była nawet na porzucenie sceny, gdyby Bolesław ją o to poprosił. Tuż przed wybuchem wojny, tak jak i inni przyszli legioniści, Długoszowski przyjął pochodzący oczywiście od jego herbu pseudonim „Wieniawa”. A 6 sierpnia 1914 wyruszył z Oleandrów i w składzie Pierwszej Kompanii Kadrowej przekroczył granicę zaboru rosyjskiego. Służba w piechocie nie dawała mu jednak pełnej satysfakcji i po zdobyciu wierzchowca dołączył jako dziesiąty ułan do słynnego patrolu rotmistrza Beliny-Prażmowskiego.
Poza wielką odwagą i nie mniejszymi zdolnościami organizatorskimi, o czym jeszcze napiszę, Wieniawa zasłynął swoim talentem do tworzenia piosenek wojskowych. Niestety niemal żadna nie dotrwała do naszych czasów, bowiem ogłoszenie ich drukiem wedle ówczesnych standardów przyzwoitości, zdecydowanie nie wchodziło w grę. Sam Józef Piłsudski wspominał, że pewnego dnia, będąc pod dobrą datą, oficerowie wypisali na kartce wszystkie znane sobie nieprzyzwoite wyrazy i ten spis wręczyli Wieniawie. A on nazajutrz przeczytał im tekst piosenki. Nie brakowało żadnego.
Ciąg dalszy nastąpi.

Stary Niedźwiedź

czwartek, 28 maja 2015

C(w)elna wizja rekrutacji

W necie nie brakuje większych i mniejszych łajdaków. Można tu spotkać satanistów, nazywających chrześcijaństwo sektą. Narkotykowych dilerów podszywających się pod „terapełtów uzależnień”. Tchórzliwe blogmasterki bez szczypty honoru, trolujące nawet na swoich własnych blogach. Wymieniać można długo. Ale syntezą ludzia postępu jest niejaka (ki?) „Antylala” (w skrócie „Anty”), ogniskująca (cy?) w sobie najgorsze cechy tego półświatka. Czyli ziejący nienawiścią do jakiejkolwiek formy przedsiębiorczości prywatnej komunizm, głupotę, arogancję i podłość. Istne cztery w jednym. Do tego jest ludziem renesansu, prawdziwym omnibusem. Bowiem można śmiało powiedzieć, że gówno wie o wszystkim bez wyjątku. Co setki razy potwierdziła, gdy zabierała głos na jakikolwiek temat. Ostatnio na blogu Kiry jako „Anty”
http://ja-kira.blogspot.com/2015/05/bez-wazeliny.html
popisała się dogłębną niczym kałuża (na sekundę przed wyschnięciem) wiedzą o naborze pracowników przez firmy i światłymi radami, jak ten proces powinien wyglądać. Oddajmy zatem głos czcigodnej Flavii, która nie potrafiła zbyć milczeniem aż takiej porcji idiotyzmów.

Stary Niedźwiedź
 

Rozmowa rekrutacyjna
 
Omnibus był zmuszony napisać CV i wysłać je do jednej z korporacji. Zirytował się, bo to doprawdy upokarzające, by największy specjalista w kraju musiał wymieniać swoje wiekopomne osiągnięcia (przecież każdy je zna – do cholery!) i jeszcze dołączać swoje zdjęcie. Przecież nie ma w tym kraju osoby, która nie wiedziałaby, jak wygląda i z czego słynie specjalista Omnibus. To zupełnie tak, jakby Wikipedia aplikowała na stanowisko, a przecież każdy przedszkolak wie, że jest nieocenioną skarbnicą wiedzy.
- No, już wyślę tym krwiopijcom cefałkę… Czuję się co prawda upokorzony do granic, ale muszę w końcu znaleźć tę robotę, żeby się poobijać za pieniądze jakiegoś kapitalistycznego złamasa – pomyślał.
Pchnął CV. Ale potem zaczął się martwić:
- A co jeśli te złamasy zaproszą mnie na jakąś rozmowę kwalifikacyjną, mimo moich oczywistych kwalifikacji udowodnionych wielokrotnie? Co, jeśli w tej firmie też panują postfeudalne stosunki?
Ostatecznie Omnibus stwierdził, że potrzebuje kasy i musi jakoś przełknąć to upokorzenie. Szybko wysłał na adres firmy, do której aplikował, maila z prośbą o stawienie się w jego mieszkaniu celem odbycia rozmowy kwalifikacyjnej, gdyż on – jako ekspert – nie może łazić tam, gdzie pospólstwo, czyli na rozmowy kwalifikacyjnej do siedziby firmy.
Następnego dnia, o godzinie 11 ktoś zadzwonił do drzwi Omnibusa. Ten zerwał się z entuzjazmem, gdyż czekał na dostawcę pizzy.
- Aaa, to wy… - rzekł z kwaśną miną, gdy zobaczył rekrutera z teczką i kajecikiem.
- Dzień dobry, Panie Omnibusie. Jestem z Gay Friendly Company. Ja na rozmowę kwalifikacyjną. Czy jest pan przygotowany?
- Ja nie muszę być przygotowany. Jestem najlepszą reklamą Omnibusa, jaka tylko może być. A czy pan jest przygotowany? – odparł z cynicznym uśmiechem na ustach.
- To pan aplikował na stanowisko menedżerskie w naszej firmie.
- Ok, ok. Nie zaprzeczę. Ale teraz spodziewam się dostawcy pizzy, więc trochę mi pan przeszkadza… ale spoko, jak się najem i zapalę skręta, będziemy mogli chwilę porozmawiać – to powiedziawszy, wskazał oniemiałemu rekruterowi pokój gościnny i poprosił go, ażeby usiadł na kanapie.
Omnibus błyskawicznie spałaszował pizzę, beknął, spalił skręta i zwrócił się do gościa:
- No dobra, możemy pogadać. Dawaj – powiedziawszy to, oblizał po kolei palce i wziął głęboki haust coca-coli.
- Jakie są pana najmocniejsze strony?
- Debilne pytanie. Jestem Omnibusem i mam wyłącznie mocne strony!
- Jakie jest pana najtrudniejsze doświadczenie zawodowe?
- Chyba takie, że nie dostałem jeszcze Nobla. To cholerne upokorzenie.
- Jak pan wyobraża sobie pracę na stanowisku menedżerskim?
- To chyba jasne. Korporacyjne ludziki będą zapieprzać, a ja będę im od czasu do czasu przeszkadzać, odrywając się od strony darkroom24live.com.
- W której firmie pracował pan najdłużej?
- To niech pan sobie wygugla. Do cholery, przecież wszystko jest w Internecie!
- Jakie są pana oczekiwania finansowe?
- Zuckerberg zarabia rocznie pół miliona dolarów. Poniżej tej stawki na pewno nie zejdę.
- Ale to bardzo dużo.
- Cenię się. Jestem specjalistą. Doceń to, że wpuściłem cię do domu. A przecież mogłem poszczuć psami!


Flavia de Luce

piątek, 22 maja 2015

Lepsza Gellala od mamrota

Mój przyjaciel z Gdańska Janusz L., porządny prawicowiec i guru od nastojek, nalewek i śliwowicy, opowiedział mi zabawną historię.
Jego kolega, ochmistrz na statku handlowym wożącym węgiel do Japonii, był prawnikiem amatorem, dobrze zorientowanym w przepisach prawnych teoretycznie obowiązujących w PRL w czasach Gierka. Ponieważ trasa do Japonii prowadziła wokół Afryki (Kanał Sueski był wtedy zamknięty), wiele dni płynęło się  w strefie tropikalnej. Ochmistrz przypomniał sobie, że jeśli pobyt w tej strefie trwa dłużej niż ileś tam dni, w myśl umowy zbiorowej marynarze mają prawo do wina do obiadu. Więc przed wypłynięciem w rejs w zamówieniu wymienił i to wino, podając podstawę prawną. Ale intendentura linii żeglugowej postanowiła pograć w bambuko i przysłała na statek ileś tam skrzynek wyrobu w tamtych latach zwanego bełtem lub J-23 (od ceny a zarazem kryptonimu polskiego filmowego agenta GRU, niejakiego Klossa). Obecnie ten  toksyczny płyn nazywany jest "mamrotem".
Ale pan ochmistrz nie skapitulował. Wiedział też, że w myśl międzynarodowej konwencji żeglugowej, podpisanej też przez PRL, w ramach wzajemnych usług, każdy statek ma prawo w każdym porcie dać do badania laboratoryjnego żywność, co do przydatności której ma wątpliwości. Więc gdy zawinęli do jednego z francuskich portów, czym prędzej zaniósł do laboratorium próbkę tego syfu.
Gdy po spacerze po mieście wrócił na statek, na nabrzeżu stał już radiowóz francuskiej żandarmerii. A wachtowy, szczęśliwie znający francuski, wystąpił w roli tłumacza. I poinformował, że żandarmi od kwadransa czekają na niego. Ale od razu uspokoił, iż chodzi jedynie o informację. Po czym przetłumaczył kwestię sierżanta o mniej więcej takiej treści:
- Panie, gdzieście kupili to kurewstwo? Z laboratorium zaraz zadzwonili do prokuratury. A prokurator po przefaksowaniu wyniku analizy, wezwał nas. Kazał natychmiast dopytać się pana, kto wam to sprzedał. I wystawił nakaz aresztowania in blanco. Bo jak powiedział, skurwysyn powinien zgnić w pierdlu. I należy żałować że gilotyna go ominie.
Gdy ochmistrz odpowiedział, że zakup został dokonany poza terytorium Republiki Francuskiej, sierżant z wyraźną ulgą zdjął kepi i otarł pot z czoła. Po czym porozumiał się z prokuraturą, sporządził notatkę służbowa i dał ochmistrzowi do podpisu.
Ten sam numer ochmistrz powtórzył w Hiszpanii i Japonii. Ekspertyzy laboratoryjne były równie miażdżące, zawierały stwierdzenie, że zbadana ciecz w żadnym przypadku nie nadaje się do spożycia.
Po powrocie z rejsu bohater tej opowieści zaniósł te analizy do intendentury. I wygrał, bowiem przed następnym rejsem, na statek dostarczono "Gellalę". Taniutkie czerwone wino wytrawne, produkowane w Algierii i Tunezji, importowane w cysternach i rozlewane w Polsce. Ale gronowe.
Dlaczego o tym piszę? W najbliższą niedzielę wolałbym wybrać Pommarda, Châteauneuf-du-Pape, Saint-Émilion czy poczciwego Egri Bikavera. Ale mając wybór jedynie między Gellalą a mamrotem, zdecydowanie wolę Gellalę. 
I dlatego zagłosuję na pana Dudę.
A jeśli ktoś uważa, że nie ma różnicy między gronowym cienkuszem a "siarą", proponuję podpisanie protokołu rozbieżności.

Stary Niedźwiedź


P.S.
Jeden ze stałych czytelników "Antysocjala" przysłał mi taki kwiatek:
http://demotywatory.pl/4501110/Manifest-wkurzonego-wyborcy
Komentarz zbyteczny.
Stary Niedźwiedź

środa, 20 maja 2015

WSIowe konszachty (pół)świat(k)owca



Zbliża się II tura wyborów. Gdyby ktoś jeszcze rozważał zagłosowanie na obecnie urzędującego prezydenta albo rozważał pozostanie w domu, być może garść faktów zmieni tę decyzję. Zacznę od rekomendacji, jaką otrzymał od generała Jaruzelskiego, rzecz jasna, za jego życia. W roku 1993 generał zapytany o Komorowskiego, odpowiedział: „Znam go. Oczywiście bardzo go cenimy i pokładamy w nim wielkie nadzieje”. [1] Ale to nie jest najważniejsza informacja dotycząca naszego kandydata. Najważniejszy jest artykuł, jaki pojawił się na portalu WGospodarce zatytułowany „dyskretny urok Bentleya”. Można w nim przeczytać na przykład o takim newsie, jaki krążył wśród dziennikarzy: „(…)Jakby tego było mało, kilka tygodni temu do mediów trafiają przecieki z aresztu w Międzyrzeczu, w którym siedzi P. Podobno tamtejsza straż więzienna przechwyciła grypsy oficera WSI, kierowane do Bronisława Komorowskiego, w których gangster instruuje prezydenta co ma robić w kulminacyjnym punkcie trwającej kampanii wyborczej.” [2] Powstaje pytanie – czy ex oficer WSI popełniłby taką wtopę? Czy jest to jedynie urban legend? Zapewne. Możliwe również, że jest to prowokacja, która ma na celu ośmieszenie Dudy przed kolejną debatą, a to wskazywałoby na desperację mafii. 
Faktem jest jedno - Bronisław Komorowski znał oficera oskarżonego o udział w zorganizowanej grupie przestępczej; więcej – Jacek Kurski stwierdził, że Polaszczyk bywał u pana prezydenta i nawet raczyli się winem. [3] Oczywiście dyrektor biura Kancelarii Prezydenta zaprzecza pogłoskom jakoby zamieszany w aferę SKOK-u Wołomin bywał u prezydenta, a sam prezydent twierdzi, że oficera nie zna.
Na zdjęciu powyżej można się przekonać, ile w tym prawdy.
Nie od dziś mówi się o powiązaniach Bronisława Komorowskiego z WSI. Wojciech Sumliński w swojej książce „Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego” wspomina rozmowę, jaką przeprowadził z nim na temat fundacji „Pro Civili”. Bronisław Komorowski zapytany o swoje związki z ową fundacją, wyparował: „Mam nadzieję, że wie pan, co pan robi?” Sumliński twierdzi, że za tym pytaniem kryła się realna groźba, a po usłyszeniu nazwy organizacji, prezydent poinformował dziennikarza, że jest gotów wezwać straż. [4] Jaka była działalność Pro Civili? Wyłudzanie kredytów, podatku VAT i pranie brudnych pieniędzy dla grup przestępczych. Jednym z dowodzących tą grupą był właśnie obecny na zdjęciach Piotr P., z którego fundacją WAT podpisała niekorzystne umowy – m.in. na eksploatację jachtu czy kupno programu komputerowego, który nie istnieje. Firmy Piotra P. dostawały od WAT-u faktury z gwarancją zapłaty i na tej podstawie występowały do banków o kredyty. PKO BP stracił za ich sprawą 100 mln zł. [5] Okazało się, że firmy zarządzane przez Piotra P., które wyłudzały kredyty z PKO BP, pełnią również ważne funkcje w sprawie SKOK Wołomin. Pieniądze z pożyczek były przelewane na konto Pol-Bot Kruszywa, która miała wydobywać piasek i żwir; WAT wyłożyła prawie milion PLN na zakup kopalni i maszyn. Ale to nie koniec rewelacji dotyczących „interesów” pana oficera, sączącego winko z naszym rezydentem. Grupa Polaszczyka przejęła za bezcen grunty po fabryce w Ursusie, a konsorcjum, które grunty przejęło, zatrudniało - tak! – syna Bronisława Komorowskiego, Tadeusza.
W czasie działalności „Pro Civili, Komorowski był szefem MON-u. Gdy o procederze poinformował go szef Departamentu Szkolnictwa Wyższego MON-u, został przez naszego prezydenta po prostu zwolniony.  Krzysztof Borowiak dążył do restrukturyzacji szkolnictwa wojskowego, gdyż – jak twierdził – struktury uczelni zbyt często wykorzystywano do robienia interesów. To nie spodobało się Bronisławowi Komorowskiemu, który natychmiast odwołał go ze stanowiska, argumentując to „ciężkim naruszeniem obowiązków pracowniczych”. Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł prawomocnie, że nie było podstaw do zwolnienia Borowiaka. Uzasadnienie wyroku brzmiało: „(…)[...] trudno zgodzić się z poglądem pozwanego, że powód umyślnie stawiał się do pracy, aby przedłużyć okres zwolnienia lekarskiego; należałoby raczej te wizyty powoda w miejscu pracy wiązać z jego poczuciem obowiązku za powierzone mu zadania i chęcią osobistej kontroli tego, co się dzieje podczas jego nieobecności spowodowanej zwolnieniem (…).” [6]
Warto zadać sobie pytanie – czy możemy wobec powyższych faktów grymasić i olać wybory? Wówczas pozwolimy uwikłanemu człowiekowi na podpisywanie antypolskich ustaw, a ostatnio szykuje się taka o podatku katastralnym, który emeryci posiadający własne mieszkania, słusznie nazywają „katastrofalny”. Czy podpisze? Oczywiście, że tak.

Flavia de Luce

[1]
Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, Warszawa 2015, s. 153.
[5]

wtorek, 19 maja 2015

Marek Papała


Sprawa zabójstwa Komendanta Głównego Policji, Marka Papały, ciągnie się już prawie dwie dekady. Nie da się ukryć, że w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości jest to najdłużej trwające śledztwo. Niedawno rzecznik Prokuratury apelacyjnej w Łodzi stwierdził, że w tej sprawie nie ma żadnych dowodów potwierdzających zlecenie zabójstwa. Od trzech lat łódzka prokuratura prowadzi postępowanie w związku z nieprawidłowościami w śledztwie dotyczącym śmierci generała Papały – miało do nich dojść w latach 1998-2004, gdy śledztwo prowadził Jerzy Mierzewski. Sprawdzane były nagrania z policyjnych podsłuchów i dokumenty gromadzone przez służby [1]. Śledztwo przeniesiono do Łodzi, gdzie – zdaniem prokuratora krajowego – pracuje dobry i doświadczony zespół. Problem w tym, że ta zmiana zupełnie nie pomogła w rozwikłaniu zagadki tej śmierci, bo teza, jaką ów zespół postawił dotyczy wątku złodziei samochodów. W 2013 roku zdecydowali się uchylić postanowienie o aresztowaniu Edwarda Mazura i odwołać jego poszukiwania międzynarodowym listem gończym. Czy to ma być zmiana na lepsze? Generał Papała przypadkową ofiarą napadu rabunkowego złodziei samochodów? Którzy połasili się na jego wysłużone daewoo espero? Prokurator Mierzewski, który został odsunięty, oskarżył o zabójstwo gangsterów Ryszarda Boguckiego i „Słowika”, zaś o jego zlecenie podejrzewał Edwarda Mazura.
To śledztwo powinno być dla organów ścigania priorytetowe, a okazuje się, że lista zaniedbań jest jeszcze dłuższa niż w sprawie Olewnika. Kilka lat temu dziennikarze dotarli do niepublikowanego nagrania z oględzin miejsca zabójstwa Papały i wyszło na jaw, że na materiale widać łuskę naboju. Łuskę, która zniknęła w tajemniczych okolicznościach i nie został wymieniony w protokołach ze śledztwa. Żaden z policjantów zabezpieczających na miejscu dowody, nie zauważył owego znaleziska. [2] Jak to możliwe? Niechlujstwo i lawina matactw; ataki seryjnego samobójcy oraz szyta bardzo grubymi nićmi wersja o napadzie rabunkowym. Złodzieje samochodów użyli broni palnej – a czy nie jest to czasem „narzędzie pracy” typowego „hitmana”? Czy obiektem pożądania może być pośledniej klasy auto? I czy jest normalne, że złodzieje samochodów zabijają właścicieli, pozostawiwszy ich w aucie? I jak sprzedać auto z przestrzeloną szybą i tapicerką we krwi? Chyba nie tylko ja mam wrażenie, że nie wymyśliłby tego nawet najlepszy bajkopisarz.
A teraz uporządkuję fakty. Marek Papała w czerwcu 1998 roku przybył na imprezę imieninową, która odbyła się na Wilanowie. Na imprezie zorganizowanej przez Józefa Sasina, obecny był Edward Mazur, czyli polonijny biznesmen. Na tym spotkaniu obaj panowie mieli dogadać szczegóły w kwestii wyjazdu generała do USA jako oficera łącznikowego. W nocy z mieszkania Sasinów wyszedł Marek Papała, a jakieś pół godziny później – Edward Mazur. Komendant miał odebrać matkę z Dworca Centralnego, ale – jako że pociąg się spóźniał – udał się chwilowo do swojego mieszkania na Mokotowie. I wtedy został zastrzelony przy swoim aucie – otrzymał strzał w głowę pistoletem z tłumikiem. Tak w latach ’90, zdaniem łódzkiej prokuratury, postępowali złodzieje luksusowych samochodów. Oczywiście po śmierci byłego komendanta, nie zatrzymano wszystkich, którzy mogli coś wiedzieć. Masa opowiadał w wywiadzie, że w tamtym czasie wszyscy gangsterzy byli przekonani, że na okoliczność zbrodni szefa policji, zostaną zatrzymani na 48 h, ale niepotrzebnie się pochowali, bowiem nikt ich nie szukał. [3]
Co do bohatera artykułu, to piął się błyskawicznie po szczeblach kariery. W 1995 roku został zastępcą komendanta głównego policji, a w 1997 roku Leszek Miller mianował go komendantem głównym policji. Zatem nie ulega wątpliwości, że Marek Papała siedział po uszy w towarzyskim układzie z prominentami, a w tym z ludźmi ze służb. I musiał coś odkryć, skoro nagle stał się człowiekiem tak niebezpiecznym dla owego układu. Wcześniej był karny i żądny kariery, a przez ostatnie miesiące przed śmiercią zachowywał się zupełnie inaczej i wspomagał się farmakologią, żeby jakoś funkcjonować. Kontaktował się z przeorem Jasnej Góry, skarżąc się, że jest obserwowany. [4] Jego osobliwe zachowanie dostrzegali wszyscy z wyjątkiem Edwarda Mazura. Ten, jak można się dowiedzieć z dokumentu Sylwestra Latkowskiego, upierał się, że generał był krótko przed śmiercią „spokojny i zrelaksowany”. Nie da się ukryć, że miał się czym martwić, bowiem układ towarzyski, w jakim tkwił, to były służby i półświatek. Edward Mazur, znajomy generała, prowadził bardzo ciekawe przedsięwzięcia – założył spółkę, która serwisowała samochody należące do WSI. Udziałowcem większościowym była sowiecka firma, co oznacza, że służby ZSRR musiały obu darzyć zaufaniem. [5] Właśnie nazwisko Mazura nieustannie przewija się we wszystkich hipotezach. Przełomowe okazały się zeznania Artura Zirajewskiego, który w 1999 roku wyznał, że brał udział w spotkaniu w hotelu „Marina” z gangsterem Skotarczykiem z nieznanymi mężczyznami, którzy twierdzili, że: „trzeba się pozbyć tego psa, bo się wycofał” i „trzeba to zrobić jak najszybciej, bo ma wyjechać za granicę” [6]. Niestety jeden z najważniejszych światków został zaatakowany przez seryjnego samobójcę, który otruł go, przekazawszy mu tajemniczy gryps. Przed śmiercią Zirajewski był szantażowany i zmuszany do zmiany zeznań, obciążających Edwarda Mazura.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że znajomi generała parali się narkobiznesem. Według zeznań świadków, Papała miał wiedzieć o przemycie narkotyków przez WSI. Z kolei Zirajewski twierdził, że spiskowcy czekali na sygnał od kogoś z MSW. [7] Marek Papała miał być na stanowisku wyłącznie figurantem. Jednak przestał być karny i zorganizował Biuro do spraw Narkotyków. Powstał też raport Papały na temat szemranych interesów i powiązań byłych esbeków – była mowa n przykład o agencjach ochrony założonych przez byłych esbeków, w których swoje udziały mieli gangsterzy czy o praniu brudnych pieniędzy. Generał szybko zorientował się, że ex funkcjonariusze są powiązani z gangsterami z „Pruszkowa”. Marek Papała zdobył wiedzę o zbyt wielu ciemnych interesach i stał się celem. Lista beneficjentów jego śmierci jest bardzo długa. Niektórzy beneficjenci jeszcze żyją, a ten, kto pociągał za cyngiel, z całą pewnością wącha już kwiatki od spodu.
Gdy Papała objął stanowisko, karty w Polsce rozdawali byli esbecy wespół z mafią. Jak podaje w swoim dokumencie Sylwester Latkowski, Edward Mazur był zarejestrowany w latach ’80 jako kontakt operacyjny Departamentu I MSW i znał dobrze byłych generałów PRL. [8]. Czy zlecił zabójstwo generała Papały? Tego pewni być nie możemy. Ale jednego możemy być na pewno: ktokolwiek by nie był zleceniodawcą, gra w jednej drużynie z Edwardem Mazurem.
Sprawa Marka Papały to największa klęska polskiego wymiaru sprawiedliwości i jedna z najbardziej zagadkowych śmierci, obok Waleriana Pańki i Michała Falzmanna. Wystarczy odkryć, w jakim kraju żyjemy, a seryjny samobójca zaciśnie nam pętlę na szyi. A jeśli nie samobójca, to złodziej samochodów albo warzyw na straganie. 
Flavia de Luce

[1]

środa, 13 maja 2015

POżar w burdelu

Niedzielne wybory prezydenckie okazały trzęsieniem ziemi na scenie politycznej Tusklandii. Z szybkością godną rasowego dziennikarza zareagowała na nie w poniedziałkowym wpisie Flavia:
http://flavia88deluce.blogspot.com/2015/05/takie-poniedziaki-lubie.html
podkreślając panikę w gronie Parady Oszustów, Rozpaczliwe SOS (czyli Save Our Salaries), emitowane przez Foxshit i inne dziennikarskie ladacznice, oraz podkreślając sukces pana Pawła Kukiza. Przywracający wiarę w zdolność części polskich wyborców do posługiwania się mózgiem. Bowiem ci POlscy to nieuleczalne przypadki psychiatryczne.
Przyjaciel naszej witryny Jarek Dziubek w swej analizie:
http://jaroslaw-dziubek.blog.onet.pl/2015/05/11/z-niesmakiem-o-drugiej-turze-z-nadzieja-o-jesiennych-wyborach-parlamentarnych/comment-page-1/#comment-2170
skoncentrował się na żądaniu od prawicowej piątki opracowania do jesiennych wyborów wspólnej listy. Żądanie oczywiste i na pewno słuszne. Ale uważamy, że realne jedynie w stosunku do czterech podmiotów.
Rozpocznijmy zatem przegląd.
Kandydaci którym nikt z nas nie podałby ręki, ponieśli druzgocącą klęskę. Są to diabeł z pudełka czyli niejaki Tanajno (współpraca z Paliciulem dyskwalifikuje go dożywotnio) z 0.2%, sam Paliciul z 1.4% i „zielona” agentka towarzyska  na J (nie chce nam się sprawdzać, jak ją zwą) z 1.6%. Suma dwóch pierwszych, czyli poniżej 2%, pokazuje, że wbrew rozsiewanym w necie łgarstwom, bandytów, dilerów, narkomanów, proskrobankowców, ateotalibów, wojujących zboczeńców czy degeneratów, próbujących nawet z Kanady szkodzić Polsce, jest garstka.
Wynik pani Ogórkowej, ładnej i podobno w miarę inteligentnej kobiety, czyli 2.4%, cieszy nas z dwóch powodów. Po pierwsze, świadczy o tym, że autentycznie lewicowy elektorat doszedł do skądinąd logicznego wniosku, iż program zgodny z ich oczekiwaniami mają pobożni socjaliści czyli PiS, z poparciem ponad jednej trzeciej wyborców. I tak naprawdę, to krzyże w szkołach, urzędach i szpitalach, nawet ateiście (nie mylić z ateotalibem) w niczym nie przeszkadzają. Zaś kawiorowe komuchy, które przy okrągłym stoliczku rozkradły kawał Polski, myślą jedynie o obronie swoich łupów. Wiec lewicowy elektorat, którym wciąż próbują sobie wycierać gęby, mają tam, gdzie prezydent Słupska chciałby mieć swoich wszystkich wyborców płci męskiej. Wniosek oczywisty, choć niespecjalnie odkrywczy. Dla redakcji oczywisty od chwili powstania PiS.
Drugi powód do radości to tęga dintojra u czerwonych. Niejaki Napierniczak (czy jak mu tam) już publicznie zażądał głowy małego Lesia. A odrażające kaszaloty pokroju Skrzeczyszyn czy Środy, których na pewno nikt by nie pomylił z kobietą, od dawna wyły, że pani Ogórek jest za młoda i za ładna. No cóż, sądząc po wypowiedzi czcigodnego Maciejjo pod poprzednim postem, sporo mężczyzn byłoby skłonnych zawrzeć z nią przejściową dwuosobową koalicję, na pewno nie związaną z jakimś sejmowym głosowaniem. Najdobitniej wysłowił intencje naszej części sceny politycznej czcigodny Oppressor, kibic piłkarski „od zawsze”, w rozmowie telefonicznej ze Starym Niedźwiedziem. Bowiem pogrom czerwonych podsumował starą kibolską przyśpiewką:
Partia tonie, partia płynie,
Więc **** w **** tej drużynie!
Czas na elektorat prawicowy. Niekwestionowanym liderem okazał się oczywiście pan Paweł Kukiz z 20.8%. Za nim JKM czyli 3.3%, Braun z 0.8% oraz Kowalski i Wilk po 0.5%. Co razem daje prawie 26% i pozwala spoglądać optymistycznie na jesienne wybory parlamentarne. Jest tylko jedno ale.
Werdykt wyborców jednoznacznie pokazał, kto jest liderem na prawicy. Więc warchołów, którzy tego werdyktu nie uznają, redakcja ma za rozbijaczy i parszywych gnojków, którym od tej pory będzie już można jedynie napluć w gębę. I nie wątpimy, że ich obecni wyborcy, w przypadku takiego warcholstwa, wywiozą ich na taczkach. A kilka dodatkowych słów musimy poświęcić JKM.
Jest to w najlepszym przypadku niedowartościowany i zakompleksiony narcyz, który dla swoich pięciu minut medialnego rozgłosu, poświęci wszystko i wszystkich, a już swoich wyborców w pierwszej kolejności. Pamiętamy co najmniej dwa przypadki, gdy dzięki bezinteresownej mrówczej pracy tysięcy młodych zwolenników, UPR w sondażach przekraczała cztery i „niebezpiecznie” zbliżała się do pięciu procent. Wtedy guru czuwał i natychmiast palnął coś tak odrażającego, że „wracała normalność”, czyli poparcie poniżej 3%. W dyskusjach często spotykaliśmy się z twierdzeniem, że tylko dzięki niemu ludzie w Polsce dowiedzieli się o liberalizmie i prawicowych programach politycznych, a poza tym nie ma innego kandydata dla ludzi o takich poglądach. Więc uprzejmie informujemy, że od niedzieli już jest, i to bez porównania lepszy. A skoro w komentarzach powyborczych na gorąco JKM wyraził się lekceważąco o elektoracie Pawła Kukiza, nasza rada dla panów Kukiza, Brauna, Kowalskiego i Wilka jest prosta:
Drodzy panowie, wasze programy są podobne, więc wy jako ludzie inteligentni i uczciwi, bez trudu powinniście opracować wspólny program. Bo w Polsce jest tyle rzeczy do naprawy, że realizacja części wspólnej waszych programów wymaga kilku a nie jednej kadencji. A rozbijackiego błazna, już teraz szukającego zwady, kopnijcie w dupę tak mocno, by doleciał do europarlamentu. Dalej pobierać diety i puszczać bąki w fotel.
No i uczestnicy dogrywki
W obozie rezydenta „Bula” Komorowskiego (33.8%) istny pożar w burdelu. Sam rezydent, do niedawna tak gardzący kontrkandydatami, że wcześniej odmawiający udziału w debacie przedwyborczej w pierwszej chwili wyzwał na takową Dudę. Ten oczywiście z radosnym uśmiechem propozycje przyjął. Wkrótce potem usłyszeliśmy, że warunki przedstawione przez sztab Dudy są nie do przyjęcia. A prawda jest oczywista. Oficer prowadzący rezydenta zdał sobie sprawę, że półpiśmienny ćwok ma w debacie choćby z przeciętnie inteligentnym człowiekiem takie szanse, jak bździna w huraganie.
Poparcia Bulowi udzieliły już takie odrażające łachudry, jak profesorowie nienadzwyczajni Środa, i Hartman czy magister Kwaśniewski - istne ciemne gwiazdy polskiej "nałuki". Mamy nadzieję, że to pocałunek śmierci. Dziennikarskie prostytutki oczywiście wyją, że w Polsce zagrożona jest demokracja. Rzecz jasna zagrożone są co najwyżej pensje tych dziwek z Foxshit, Szmatławer Zeitung czy Tusk Vision Network. I stąd komenda „wszystkie ladacznice na pokład” i to nadawanie sygnału SOS. W tym wypadku jest to skrót od Save Our Salaries.
A co z panem Dudą (34.8%) i PiS? Tak na naszego nosa, zabrał już na trwałe elektorat istotnie lewicowy. Mamy oczywiście na myśli ludzi o lewicowych poglądach na gospodarkę, a nie ćpunów, zboczeńców, genderowców i inny ludzki kał, wyznający „marksizm kulturowy”. Poza tym na korzyść Dudy może zadziałać efekt taki, że zagłosują na niego ci,którzy pierwszą turę odpuścili na zasadzie „przecież i tak sfałszują”. Oraz ci, którym tak jak i nam, nie jest po drodze z socjalizmem, nawet w wydaniu „pobożnym”. Ale wizja dalszego zasiadania w fotelu prezydenckim chama bez cienia kindersztuby, nie umiejącego wydukać kilku słów w jakimś obcym języku, a po polsku nawet pisać, po prostu obraża nas jako Polaków. Chce ćwok nadal zasiadać na stolcu, to niech sobie usiądzie. Ale na własnym.

Stary Niedźwiedź, Flavia de Luce, Tie Fighter

czwartek, 7 maja 2015

Czas dać głos

Od wyborów prezydenckich dzielą nas już tylko niecałe trzy doby, więc „Antysocjal” nie może w tej sprawie nie napisać kilku słów.
Już kilka dni temu Jarek Dziubek, porządny konslib, od dawna zaprzyjaźniony z naszą witryną i zawsze w naszych niskich progach mile widziany, zadał sobie trud, by opisać stawkę pretendentów do fotela prezydenckiego. Ponieważ jego charakterystyki są zarówno zwięzłe, jak i nie pomijają żadnego elementu istotnego dla oceny danego kandydata, nie będę się silić na oryginalność i po prostu zamieszczam link do postu Jarka.

http://jaroslaw-dziubek.blog.onet.pl/2015/05/01/alfabetyczny-przeglad-kandydatow-na-prezydenta/
 
Tym bardziej, że w ponad dziewięćdziesięciu procentach jego oceny pokrywają się z moimi. W końcu ze stuprocentową zgodnością można się spotkać chyba tylko w PO, gdy podczas posiedzenia (zd)Rady Ministrów dochtórka z Chlewisk powie „zamknijcie się, końskie łby, bo Donek tak kazał”.
We wpisie na swoim blogu

http://www.flavia88deluce.blogspot.com/2015/05/why-grzegorz-braun.html

Flavia dobitnie wypunktowała zarówno bezdyskusyjne zalety pana Grzegorza Brauna, jak i zamieściła krótki wykaz co większych podłości rezydenta „Bula” Komorowskiego. Te ostatnie, jak widać, szczególnie ją poirytowały, bowiem w kolejnych wpisach:

http://www.flavia88deluce.blogspot.com/2015/05/wraca-temat-lasow-panstwowych.html
 
przypomniała graniczącą ze zdradą stanu jego rolę w próbie kradzieży Lasów Państwowych w celu zapłacenia haraczu gangsterom ze Światowego Kongresu Żydów. Oraz niemiłosiernie wykpiła jego rejteradę z udziału w debacie przedwyborczej.
Co się tyczy oceny rezydenta, miałem o nim od dawna wyrobione zdanie i nikt nie musiał mnie zniechęcać do tej obrzydliwej postaci. Ale w wyniku zarówno lektury wpisu Jarka, jak i przypomnienia przez Flavię dorobku i zalet pana Brauna, podjąłem decyzję. I w pierwszej turze zagłosuję na niego. Tie Fighter upoważnił mnie do poinformowania, że w tej materii podjął identyczną decyzję, jak Flavia i ja.
Pozostało mi jeszcze po części wyważyć otwarte drzwi i przypomnieć kilka oczywistości. Ci z Szanownych czytelników, których taka łopatologia nieco zdziwi, zechcą ją złożyć na karb moich dydaktycznych nawyków.
W pierwszej turze głos oddany na kogokolwiek innego niż rezydent „Bul”, jest po prostu głosem przeciwko niemu, przybliżającym drugą turę. Więc można się tu kierować głosem serca. Ma to tę dodatkowa zaletę, że jeśli wybory te nie zostaną zbyt nachalnie sfałszowane (tak jak ostatnia szopka wyborcza), będzie można w ten sposób zorientować się, jakie jest poparcie dla poszczególnych kandydatów. I na kogo warto w przyszłości stawiać, próbując przebudować polską scenę polityczną tak, by wreszcie wypompować z niej szambo.
Natomiast absencja zwiększa szansę, że tura pierwsza będzie zarazem ostatnią.
Jarek zauważył słusznie, że jest kilku kandydatów, którzy w drugiej turze mieliby w starciu z rezydentem większe szanse na sukces niż pan Duda. Ale taki scenariusz wymagałby zjednoczenia sił wokół jednego kandydata, co w warunkach polskich jest praktycznie nierealne. Ponieważ w tych sprawach moja opinia jest taka sama, z niesmakiem oczekuję drugiej rundy jako meczu Duda – Komorowski. Podczas którego z najwyższym niesmakiem oddam głos na kandydata pobożnych socjalistów, który ma sto wad. Ale pupil amorficznych złodziei ma takowych tysiąc. A przed wyjściem z domu zażyję porządną dawkę leku przeciwko chorobie lokomocyjnej. By w lokalu wyborczym nie zwymiotować na urnę.
Bo jak powiedział ponad dwadzieścia lat temu mój przyjaciel jeszcze ze studiów, nasze pokolenie chyba do zakichanej śmierci będzie głosowało na mniejsze zło. Chyba że młodsi wreszcie ruszą cztery litery i posprzątają w tej stajni, w porównaniu z którą ta augiaszowa była sterylnie czysta.
 
Stary Niedźwiedź

niedziela, 3 maja 2015

Trzydniówka

Polacy w różny sposób odnoszą się do świąt łączących się z dniami wolnymi od pracy. Dla części z nas Boże Narodzenie jest przeżyciem odrywającym nas od codziennej walki o byt (bo niestety tak to wygląda w Tusklandii) i kierującym nasze myśli ku sprawom wyższej rangi. Inni, którzy nie zostali obdarzeni łaską wiary, traktują te święta jako element polskiej tradycji, a więc rzecz godną szacunku i kultywowania. A wolne dni wykorzystują, tak zresztą jak i ludzie wierzący, na odrabianie codziennych zaległości w okazywaniu należnych uczuć osobom bliskim. Żeby było jasne, agnostyków czy ateistów czujących się Polakami i będących przyzwoitymi ludźmi, po prostu bardzo szanuję. Wbrew temu, co próbowały mi wmawiać satanistyczne śmiecie, genderowe przechodzone flądry i inny ludzki szrot. Żeby być do końca szczerym, dla mnie jako protestanta najważniejszym świętem w roku jest Wielki Piątek. Ale nie dziwi mnie fakt, że ogół Polaków najwyżej sobie ceni święta Bożego Narodzenia. I to z bardzo prozaicznego powodu. Jeśli w danym roku kalendarz „ułoży się fartownie” (Wigilia w środę), to biorąc pięć dni urlopu, ma się pod rząd dwanaście dni wolnych od pracy.
Okazją do innego „długiego polskiego weekendu” jest trzydniówka 1-3 maja. Wtedy wystarczy urlop w dniu 2 maja, aby po doklejeniu soboty i niedzieli na początku lub na końcu, zrobiła się z tego pięciodniówka. Ale pomijając warstwę czysto utylitarną, mój stosunek do tych świąt z początku maja jest zdecydowanie negatywny.
Pierwszy maja będzie mi się zawsze kojarzyć z PRL. Czyli z relatywną biedą i kłującym w oczy na każdym kroku zniewoleniem. Poczynając od urzędowej „laicyzacji”, czyli bezpardonowej walki z chrześcijaństwem, poprzez decydowanie o gospodarce i ludzkich losach przez półpiśmiennych chamów z partyjnej nominacji, zaś kończąc na celebrze socjalistycznego syfu i załganiu do imentu polskiej (i nie tylko polskiej) historii. Jasnymi chwilami były jedynie filmy mistrza Barei, kabarety w rodzaju Egidy mistrza Jana Pietrzaka, obecne w życiu codziennym niezliczone dowcipy na temat rządzącego buractwa i indywidualne wesołe sytuacje. Jedną z nich chciałbym zrelacjonować.
Pod koniec latach siedemdziesiątych tak się złożyło, że 1 maja wypadł w poniedziałek. Ponieważ poprzedzająca sobota była „wolna” (młodszym Czytelnikom muszę przypomnieć, że za Gierka niektóre soboty były „pracujące”), szykowała się wspaniała trzydniówka. Ale komuchy miały obowiązek przyleźć na pochód pierwszomajowy, jedynym usprawiedliwieniem absencji było zwolnienie lekarskie. W owym roku osobą odpowiedzialną za organizację pochodu na szczeblu naszego wydziału był znajomy z roku, tak jak i ja będący wtedy asystentem. Biedaczysko popadł w ciężki stres, bowiem na „naszych” czerwonych padł jakiś pomór. I nawet najbardziej zapiekłe komuchy zaczęły mu przynosić zwolnienia lekarskie, demonstracyjnie kaszląc i kichając (ponoć co cwańsi kupili tabakę). I gdy spotkał mnie na korytarzu, wywiązał się dialog:
- Niedźwiedziu, ja wiem, że jesteś czarną reakcją i to święto masz w dupie. Ale czy nie mógłbyś wyjątkowo w tym roku wziąć udział w pochodzie? Zobaczyłbyś, jak to wygląda, z samochodów ustawionych za trybuną główną mają sprzedawać prawdziwą czekoladę, a ja miałbym do kogo gębę otworzyć.
- Widzisz Włodziu, jestem umówiony z przyjacielem, jedziemy na Mazury na ryby. Ale po starej znajomości mogę Ci obiecać, że pierwszego maja będę łowić wyłącznie na czerwonego robaka.
Do ustanowionego od niedawna drugomajowego tak zwanego „święta flagi” mam stosunek umiarkowanie pozytywny. Z jednej strony, jest to z przyczyn oczywistych święto kompletnie pozbawione historii i tradycji. Ale z drugiej, zamiast takiego święta, zdecydowanie wolałbym, by na co dzień takie symbole jak godło czy flaga były w Polsce darzone nie tylko należytym szacunkiem, ale i w dostatecznym stopniu chronione prawnie. I po jednym telefonie telewidza zgłaszającego dokonanie przestępstwa, niejaka Kupa Gminna została wyprowadzona ze studia Tusk Vision Network w kajdankach.
No i największy problem czyli „święto” trzeciomajowe. Rok w rok obchody tej rocznicy obrażają mnie, sugerując, że bycie Polakiem i człowiekiem myślącym to dwa stany wzajemnie się wykluczające.
Pod koniec lat osiemdziesiątych XVIII wieku w Europie zanosiło się na wojnę koalicji „cesarskiej” (Rosja plus Austria) z „królewską” (Prusy, Turcja, Szwecja i Wielka Brytania). Autorem takiego pomysłu był premier William Pitt starszy, trzymający się tradycyjnego a zarazem banalnie prostego algorytmu brytyjskiej polityki zagranicznej. Czyli montowaniu koalicji przeciwko państwu, które w danej chwili było najpotężniejsze na kontynencie. W tych latach sojusznikiem Rosji była Austria, bowiem obydwa te państwa z sukcesami walczyły z Turcją, odgryzając swoje pierwsze duże kęsy od imperium ottomańskiego. Dobór udziałowców tejże inwestycji również był dosyć oczywisty. Szwecja zdążyła już podczas kolejnych wojen utracić na rzecz Rosji większą część Finlandii. Zaś Prusy tym się różniły od pozostałych mocarstw europejskich, że nie były państwem posiadającym silną armię. Lecz silną armią, która nieustannie poszerzała państwo, na terenie którego stacjonowała.
Do wojny nie doszło, bowiem caryca Katarzyna udowodniła wtedy, iż nadany jej przydomek „wielka” nie jest gołosłowny. Do portu londyńskiego przypłynęły z Rosji tony złota i książę Andriej Razumowski, ambasador rosyjski w Londynie, po prostu przekupił Izbę Gmin. Rząd torysów upadł, władzę objęli wigowie (czyli liberałowie) i sponsoring koalicji, a zatem i ją samą, diabli wzięli. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek w historii ktokolwiek wyciął Brytyjczykom taki numer.
Prusy, które zdążyły już zainwestować w swoją armię spore pieniądze, próbowały „lokalnej” wojny, jedynie z Austrią. Ale kanclerz Kaunitz nie dał się w nią wciągnąć i w Dzierżoniowie (wówczas Reichenbachu) podpisano traktat regulujący na pewien czas relacje między tymi państwami.
Skoro plan B też nie wypalił, trzeba było opracować i zrealizować plan C, czyli kolejny rozbiór Polski. Ale ponieważ każdy taki rozbiór oznaczał, że Rosja STRACI jakąś część swojego protektoratu (a nie ZYSKA cokolwiek, jak po dziś dzień twierdzą głupcy, mający tupet nazywać siebie historykami), konieczne było stworzenie sytuacji dla Rosji na tyle niewygodnej, by nie wzgardziła pruską ofertą pomocy i była skłonna przełknąć rachunek wystawiony za tę pomoc.
Zatem pruski minister spraw zagranicznych hrabia Schulenburg udzielił obradującemu wówczas w Warszawie tak zwanemu Sejmowi Wielkiemu gwarancji dla Rzeczpospolitej i zachęcił do podjęcia śmiałych reform. Do Warszawy - wielce podrzędnej placówki dyplomatycznej - przysłał największego asa w swojej talii ambasadorów czyli markiza Girolamo Lucchesiniego. A ten należycie zmotywował do działania „stronnictwo patriotyczne” i był prawdziwym duchowym ojcem Konstytucji 3 Maja. Gdy po jej uchwaleniu Lucchesini przesłał tekst takowej do Berlina, w odpowiedzi otrzymał gratulacje Schulenburga z komentarzem „tego caryca Katarzyna na pewno nie może tolerować”.
Muszę dopowiedzieć, że jedynym przedstawicielem ówczesnej polskiej elity, który nie miał złudzeń co do pruskiej gry, był książę biskup warmiński Ignacy Krasicki. W czterowierszu, mającym formę listu do przyjaciela, napisał:
Chcesz wiedzieć, czym są dzisiaj Narodowe Stany?
Mogę ci odpowiedzieć, że są to organy.
Każdy gest organisty posłuszne je czyni.
Organistą zaś na nich - markiz Lucchesini.
Co było potem, wszyscy wiedzą. Może za wyjątkiem pewnego drobnego szczegółu. Gdy armie rosyjskie wkraczały na Ukrainę i na Litwę, Ignacy Potocki pojechał do Berlina, prosić zgodnie z umowami zawartymi przez Rzeczpospolitą z Prusami o pomoc. Podobno usłyszał wtedy coś w stylu:
„Panie hrabio, czy jest pan aż tak naiwny by sądzić, że pomożemy wam bronić reform, które w ciągu trzydziestu lat uczyniłyby z Rzeczpospolitej państwo silniejsze od Prus?”
Jak już napisałem, niezbędnym dla Prus pretekstem do każdego rozbioru były desperackie ruchy wykonywane przez Polaków. Konfederacja barska zaowocowała pierwszym, Konstytucja 3 Maja drugim, Insurekcja Kościuszkowska trzecim. A my świętujemy rocznicę ogrania nas przez Prusy, jak smarkaczy.
Ludowa mądrość głosi, że aby coś mocniej ująć w dłonie, warto w nie popluć. Ale jeśli alpinista wiszący nad przepaścią i trzymający się liny, puści ją, by popluć w dłonie, jest głupcem.

Stary Niedźwiedź