sobota, 24 września 2016

Podolacy - cz.3

Zacząć muszę (na szczęście wiem, że nie stanie to się niechlubną tradycją) od przeprosin Szanownych Czytelników za długie milczenie, spowodowane sprawami osobistymi. I zgodnie z obietnicą, poświęcić kilka słów rodzinie Gołuchowskich. A ponieważ dwaj przedstawiciele tej rodziny sprawowali w monarchii habsburskiej funkcje ministerialne, konieczne jest pewne wyjaśnienie.
Po ustanowieniu monarchii dualistycznej Austria (oficjalnie Królestwa i Kraje w Radzie Państwa Reprezentowane, potocznie Przedlitawia – od rzeki stanowiącej część granicy między tymi krajami) oraz Węgry (oficjalnie Kraje Korony św. Stefana, potocznie Zalitawia) miały własne parlamenty i rządy, czyli swoich premierów i ministrów, zarządzających tymi częściami monarchii. Ale zgodnie ze elementarnym zdrowym rozsądkiem trzy resorty: skarbu, spraw zagranicznych i wojny były wspólne, zatem kierujący nimi ministrowie (oficjalny tytuł cesarsko-królewski minister skarbu etc., w odróżnieniu od cesarskiego ministra kolei czy królewskiego ministra handlu) piastowali stanowiska ważniejsze od swoich „krajowych” kolegów, a de facto nawet od „krajowych” premierów, jako że nie było funkcji cesarsko- królewskiego premiera.
Agenor Romuald hrabia Gołuchowski herbu Leliwa, pierwszy ordynat na Skale Podolskiej, urodził się we Lwowie 8 lutego 1812. Jego rodzicami byli Wojciech Gołuchowski oraz Zofia z Czyżów. W roku 1838 ukończył studia jako doktor prawa, stając się w XIX wieku bodajże pierwszym polskim arystokratą z tym stopniem naukowym. Rok później odziedziczywszy po ojcu majątek, wszedł do Sejmu Stanowego Galicji i rozpoczął karierę polityczną. Początkowo lokalną, sprawując kolejno funkcje sekretarza gubernialnego, radcy gubernialnego, asystenta i sekretarza gubernatora arcyksięcia Ferdynanda d'Este, a potem członka Wydziału Stanowego. W roku 1848 został mianowany kierownikiem gubernium. Był przeciwny działaniom spiskowym, z góry skazanym na klęskę i zwolennikiem metody drążenia kroplami skały. Działając w komisji gubernialnej był współautorem przygotowywanego projektu zniesienia pańszczyzny, chroniącego wszelako interesy właścicieli ziemskich.
W roku 1848 ożeni się z Marią Karoliną hrabianka Baworowską, z którą miał sześcioro dzieci:
Agenora młodszego, Zofię, Stanisława Marię, Marię Helenę, Adama Marię oraz Józefa Marię.
Karierę polityczną na skalę już nie tylko lokalną rozpoczął w roku 1849 obejmując stanowisko namiestnika Galicji. Sprawując je podkreślał swoją lojalność w stosunku do władz austriackich i wielokrotnie deklarował werbalnie abstrahowanie w swojej polityce od kwestii narodowościowej, za co oczywiście ówcześni entuzjaści patriotyzmu martyrologicznego, jak postawę taka określił czcigodny Dibelius, którego pozdrawiam serdecznie, wylewali na niego wiadra pomyj i nazywali karierowiczem i renegatem. Nie chcieli lub nie potrafili dostrzec, że były to tylko słowa, bowiem jego polityka oswiatowa była ewidentnie propolska. A dzięki niewielkim koncesjom na rzecz niemczyzny w Galicji zachodniej, w szkołach wschodniej części tej prowincji wywalczył dla języka polskiego równorzędne prawa z zawzięcie promowanym przez Wiedeń językiem rusińskim (pardon, wtedy już ukraińskim, bowiem Austriacy wynaleźli taki naród). Skutecznie zablokował też inny austriacki pomysł, czyli podział Galicji na część polską i rusińską. Dzięki znajomości z bratem cesarza Karolem Ludwikiem przeforsował budowę kolei Wiedeń – Lwów, nazywając tę linię Carl Ludwig Bahn. Z jego inicjatywy we Lwowie powstały Wyższa Szkoła Realna (późniejsza Politechnika Lwowska) oraz szkoły handlowa i ogrodnicza z będącym jej częścią ogrodem botanicznym. Tworzył również polskie szkoły w Stanisławowie, Tarnopolu, Brodach i Samborze. Stopniowo i skutecznie poszerzał obszar polszczyzny w galicyjskiej oświacie, w odróżnieniu od swoich krytykantów z nurtu nekrofilii romantycznej (krytykami nazywać ich nie sposób, tak jak muzykant nie asługuje na miano muzyka). Których jedynym osiągnięciem w dziewiętnastym wieku na na tym polu było skuteczne wyrugowanie języka polskiego z edukacji w Kongresówce. Tych durniów, mających i dzisiaj swoich "godnych" następców, nie określam tak dyplomatycznie jak Dibelius.
Stanowisko namiestnika Galicji sprawował trzykrotnie, w latach 1849-1859, 1866-1868 oraz 1871-1875. W roku 1859 został austriackim ministrem spraw wewnętrznych. Dzięki lojalistycznej zasłonie dymnej mógł dalej poszerzać zakres stosowania w Galicji języka polskiego, uzyskując dlań na razie częściowe uprawnienia w sądownictwie i urzędach. Funkcje tę sprawował do roku 1861.
W czasie swojej drugiej kadencji na stanowisku namiestnika Galicji doprowadził do końca walkę o polskość. Posprzątał w administracji, niemal doszczętnie czyszcząc ją z Niemców i zastępując ich polską inteligencją, na ogół wywodzącą się ze szlachty.
Motywem przewodnim trzeciej kadencji namiestnikowskiej było powtórnie szkolnictwo oraz infrastruktura. Koncentrował się wówczas na ekspansji polskiego szkolnictwa, budowie dróg, pracach melioracyjnych i promocji nowoczesnych metod hodowli. Był współtwórcą Akademii Umiejętności w Krakowie i podniesienia do rangi politechniki Wyższej Szkoły Realnej we Lwowie.
Zmarł we Lwowie 3 sierpnia 1875. Pochowany został w rodzinnym grobie w Skale Podolskiej, siedzibie ordynacji.
Jak Szanowni Czytelnicy mogli się przekonać, choćby pobieżne wyliczenie zasług hrabiego Agenora Gołuchowskiego starszego w zupełności wystarczyło na jeden wpis na Antysocjalu. Bowiem człowiek ten zbudował dla Polski więcej, niż bohaterskim dziewiętnastowiecznym powstańcom razem wziętym udało się zniszczyć. Więc zgodnie z tak częstym w Polsce romantyczno – nekrofilsko – idiotycznym pojmowaniem historii, nie warto o nim pamiętać. Bo to przecież sługus zaborcy i renegat. Podobnie jak i książę Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki.
Arcyciekawa jest też historia Skały Podolskiej, siedziby rodu Gołuchowskich. W przeszłości należącej kolejno do Koriatowiczów, Spytka z Melsztyna, Lanckorońskich, Tarłów i Gołuchowskich. Obecnie obejrzeć tam można jedynie ruiny zamku Lanckorońskich i pałacu Tarłów, po pałacu Gołuchowskich pozostał tylko park (widocznie sowieci i neobanderowcy zapomnieli powycinać drzewa). Ale o Skale i setkach takich miejsc na Kresach trzeba pisać dobrze albo wcale. A ponieważ zabytki nie są moją specjalnością, ograniczę się do tej suchej informacji.
A hrabia Agenor młodszy i konklawe 1903 muszą poczekać na następny odcinek.

Stary Niedźwiedź

wtorek, 13 września 2016

Podolacy - cz.2

Po dygresji na temat tego, że trafił frant na franta a „starsi bracia” znaleźli pogromców na niwie biznesu, czas wrócić do rodziny Krzeczunowiczów.
Jest to rodzina szlachecka herbu własnego i pochodzenia ormiańskiego. Lwów posiadał od dawna jakąś niesamowitą umiejętność polonizowania przybyszów z innych krajów, kolejnym przykładem może być choćby rodzina Badenich pochodzenia wołoskiego, o której najznakomitszym reprezentancie, premierze Austrii, napiszę w jednym z kolejnych odcinków tego cyklu. Pierwsze udokumentowane wzmianki o Krzeczunowiczach można znaleźć w dokumentach z roku 1662, dotyczących założenia przez Andrzeja Potockiego miasta Stanisławów.
Kornel Krzeczunowicz urodził się 4 lutego 1815, jego ojcem był Walerian, założyciel brzeżańsko – lwowskiej linii tej rodziny. Edukację odebrał w kolegiach jezuickich, początkowo w Tarnopolu, następnie we Lwowie. Po uzyskaniu matury na uczelniach francuskich, szwajcarskich i włoskich studiował prawo i ekonomię. W późniejszych latach, już po powrocie do Galicji i zajęciu się polityką, był autorytetem w dziedzinie prawa podatkowego i autorem wielu publikacji poświęconych tym zagadnieniom.
Odziedziczył po ojcu majątki w Małopolsce Wschodniej, takie jak Bołszowce, Bołuszów, Czernielów, Kozarę, Żurawienko i Jaryczów, w których już jego ojciec Walerian prowadził naukę gospodarowania dla młodych ludzi, organizował szkolenia i wystawy rolnicze, fundował szkoły. W swej działalności politycznej Kornel początkowo związał się z Hotelem Lambert, a następnie z księciem Leonem Sapiehą, ojcem galicyjskiego konserwatyzmu. Współtworzył grupę konserwatywnych ziemian z Małopolski Wschodniej, znanej jako Podolacy. Przez wiele lat był posłem do Sejmu Krajowego oraz wiedeńskiej Rady Państwa. Był motorem prac melioracyjnych w galicyjskich wsiach oraz budowy linii kolejowych.
W życiu publicznym bronił polskich spraw. Zwalczał separatystyczne działania Ukraińców.
Był żonaty z Izabelą Suchodolską i ojcem czworga dzieci: Aleksandra, Heleny, Waleriana i Leona.
Zmarł 21 stycznia 1881. Pochowany został w kaplicy Krzeczunowiczów na Cmentarzu Łyczakowskim a jego pogrzeb był jedną z najokazalszych uroczystości żałobnych we Lwowie przed odzyskaniem niepodległości.
Kolejną osobą z tego rodu, bezdyskusyjnie wartą przypomnienia, jest jego wnuk, również o imieniu Kornel, ziemianin, podpułkownik Wojska Polskiego i pisarz.
Urodził się 22 sierpnia 1894 w rodzinnym majątku Bołszowce jako syn Aleksandra i Kornelii z domu Tustanowskiej. Jego ojciec, tak jak i dziadek, był politykiem Podolaków i posłem do Sejmu Krajowego Galicji.
W roku 1914 Kornel został zmobilizowany, służył w krakowskim 1 Pułku Ułanów im. księcia Karla von Schwarzenberga, głównodowodzącego wojsk koalicji w bitwie pod Lipskiem. Brał udział w walkach nad Isonzo, służbę w armii austro-węgierskiej zakończył w stopniu porucznika.
Po zakończeniu wojny powrócił do rodzinnych Bołszowiec, wkrótce zajętych przez wojska ukraińskie. Dopiero w roku 1919 udało mu się przedostać na polską stronę frontu i wstąpić do 8 Pułku Ułanów im. księcia Józefa Poniatowskiego. Wziął udział w kampanii bolszewickiej roku 1920, początkowo dowodząc czwartym szwadronem, a od lipca pełnił w stopniu rotmistrza obowiązki dowódcy pułku. Odznaczył się w wielu bitwach, ale jego wizytówką była stoczona 31 sierpnia pod Komarowem największa bitwa kawaleryjska XX wieku.
Po stronie polskiej brała w niej udział 1 Dywizja Kawalerii pułkownika Juliusza Rómmla, licząca ok. 1500 kawalerzystów i artylerzystów konnych (niech Czytelników nie zmyli fakt, że formalnie składała się z sześciu pułków kawalerii), uzbrojona w 70 ciężkich karabinów maszynowych i 16 dział. Dowodzone przez Siemiona Budionnego dywizje kawalerii 11 i 14 składały się z ponad 6 tysięcy, niech już będzie że żołnierzy, dysponujących 350 ciężkimi karabinami maszynowymi oraz 50 działami. O przebiegu bitwy zadecydowała poprowadzona przez rotmistrza Krzeczunowicza szarża 8 Pułku Ułanów, która zmusiła czerwonoarmistów do ucieczki. Żurawiejka tego pułku głosiła:

Ósmy zdobi nam salony,
Same grafy i barony.
Ale jak widać, kończące każdą ze zwrotek zawołanie "bolszewika goń, goń, goń!" wychodziło ułanom księcia Józefa jeszcze lepiej.
Zdobyto między innymi samochód Budionnego i sławetny kawalerzysta musiał chyba po raz pierwszy w tej kampanii uciekać na końskim grzbiecie. W raz z nim dali drapaka późniejsi sowieccy marszałkowie Kliment Woroszyłow i Siemion Timoszenko. Z matni udało wydostać się jedynie około jednej trzeciej bolszewików, głownie na skutek niedołęstwa dowodzącego 2 Dywizją Piechoty Legionów pułkownika Michała Żymierskiego. Późniejszego łapownika, agenta radzieckiego wywiadu, dowódcy Armii Ludowej, a w PRL nawet „marszałka”. Zginęło lub dostało się do niewoli około czterech tysięcy bandytów spod znaku czerwonej gwiazdy. Straty polskie to około trzystu poległych i pięćset zabitych koni. Za tę kampanię rotmistrz Krzeczunowicz został odznaczony Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari.
Po zakończeniu wojny gospodarował w odziedziczonym po ojcu majątku. Ożenił się z Heleną z Lubienieckich, małżeństwo to miało trzech synów: Jana, Aleksandra i Andrzeja, wieloletniego dziennikarza Radia Wolna Europa. W latach 1935 – 38 był posłem na Sejm z ramienia BBWR.
Po wybuchu II Wojny Światowej przedostał się do Francji, a następnie do Wielkiej Brytanii, brał udział w odtwarzaniu armii polskiej. W randze majora był komendantem placu w Glasgow. Wojnę zakończył w stopniu podpułkownika.
Po wojnie z oczywistych powodów pozostał na emigracji. Zajął się zawodowo uprawą kwiatów, aktywnie uczestniczył w działalności różnych organizacji kombatanckich i polonijnych. Prowadził też ożywiona działalność pisarską, tworząc choćby „Ułanów księcia Józefa”, „Ostatnią kampanię konną”, „Historię jednego rodu i dwu emigracji”, „Wspomnienie o generale Tadeuszu Rozwadowskim” czy „Rodowody pułków jazdy polskiej 1914–1947” (praca zbiorowa pod jego redakcją).
Zmarł 3 grudnia 1988. Pochowany jest na cmentarzu Gunnersbury.
Innym przedstawicielem tej rodziny, dobrze znanym z nazwiska mojemu pokoleniu, jest Andrzej, syn Kornela młodszego. Urodził się w roku 1930 we Lwowie. Po wybuchu wojny wraz z rodzicami znalazł się na emigracji. Ukończył studia historyczne na prestiżowym Uniwersytecie St. Andrews w roku 1952 a dwa lata później rozpoczął pracę w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, z czasem zostając kierownikiem dziennika radiowego a następnie wicedyrektorem rozgłośni. Pracę w RWE zakończył w roku 1988. W latach 1989-92 był dyrektorem Biblioteki Polskiej i Muzeum Adama Mickiewicza w Paryżu a od roku 1992 zatrudnił się w polskiej dyplomacji, obejmując stanowiska ambasadora RP w Belgii i Luksemburgu oraz Stałego Przedstawiciela RP przy NATO oraz przy ówczesnej Unii Zachodnioeuropejskiej. Wchodził w skład zespołu negocjującego wejście Polski do NATO, co opisał w książce „Krok po kroku – polska droga do NATO”. Pracę w dyplomacji zakończył w roku 1997. Od roku 2010 jest prezesem Polskiego Związku Pisarzy na Obczyźnie.

Kolejny odcinek Podolaków poświęcę innej rodzinie. Dla zaostrzenia apetytów Szanownych Czytelników powiem jedynie, iż będzie tam między innymi powiedziane, jak to Polak, kierując się polską racją stanu, unieszkodliwił całe konklawe.

Stary Niedźwiedź

wtorek, 6 września 2016

Podolacy - cz.1

W zakłamywaniu historii Polski i przemilczaniu w programach szkolnych wybitnych jej reprezentantów macherzy od oświaty tej, za przeproszeniem, III RP kontynuują „najlepsze” tradycje PRL.
Wielkopolscy „organicznicy” są wspominani marginalnie, bo zamiast w miarę szybko po Kongresie Wiedeńskim zrobić jakieś szalone powstanie, przez ponad sto lat z mozołem chronili i pomnażali substancję narodową, czekając na sprzyjające warunki do walki o niepodległość. A gdy się doczekali, Powstanie Wielkopolskie w roku 1918 było po mistrzowsku przeprowadzone i zakończyło się sukcesem. Więc nie dziwota, że jego rocznice za czasów (nie)rządu Przestępczości Organizowanej były obchodzone nieomal wstydliwie. A takie nazwiska jak Dezydery Chłapowski czy Karol Marcinkowski niewiele dzisiejszym maturzystom mówią.
Co się tyczy Narodowej Demokracji, Romana Dmowskiego, sygnatariusza Traktatu Wersalskiego, nie udało się przemilczeć, tak jak i generała Józefa Hallera. Ale choćby o Maurycym Zamoyskim mało który posiadacz matury wie więcej, niż o jego kandydowaniu z ramienia endecji w pierwszych wyborach prezydenta RP po uzyskaniu niepodległości. Zaś o Zygmuncie Balickim, Janie Ludwiku Popławskim czy braciach Grabskich  przeciętny Polak na ogół nie słyszał.
W dużo lepszym położeniu są piłsudczycy. Marszałek doczekał się filmów i biografii, bowiem był dobrze widziany jeszcze w literaturze drugiego obiegu, a szeroko rozumiany nurt postsolidarnościowy uznał go za swojego historycznego patrona. Propagandowe światło od niego odbite oświetliło zarówno postać pozytywną w osobie Eugeniusza Kwiatkowskiego, jak i takie osoby jak Ignacy Mościcki, Edward Rydz – Śmigły czy Józef Beck, grabarz II RP.
Ale zamilczenie na śmierć najskuteczniej przeprowadzono w odniesieniu do galicyjskich konserwatystów. Co poniektórym obiły się o uszy nazwiska czołowych „stańczyków”, czyli Stanisława Tarnowskiego i być może Józefa Szujskiego. Za to o „Podolakach” programy szkolne historii konsekwentnie milczą. Mimo że w porównaniu z takimi politykami jak Leon Sapieha, ojciec i syn Agenorowie Gołuchowscy, Kazimierz Badeni, Wojciech Dzieduszycki, Leon Biliński czy Kornel Krzeczunowicz, piastującymi najwyższe stanowiska w rządach Austro-Węgier i życiu politycznym tej monarchii, „stańczycy” stanowili drugą ligę. Identycznie jak prowincjonalny Kraków w porównaniu ze stołecznym Lwowem. Jakie to szczęście, że na Antysocjalu nie straszy już libertariański (za)duch czworaków, którego te nazwiska zapewne wynicowałyby  na lewą stronę. Bowiem wymieniona czołowa siódemka  składa się z księcia, czterech hrabiów, a Biliński czy Krzeczunowicz to „zaledwie” szlachta, bynajmniej nie zubożała.
Przypomnienie o tych wybitnych galicyjskich politykach rozpocznę od rodziny Krzeczunowiczów herbu własnego, pochodzenia ormiańskiego, o której wspominają już okumenty z roku 1662, dotyczące założenia przez Andrzeja Potockiego miasta Stanisławów. Najbardziej znanymi jej przedstawicielami byli Kornel, wieloletni poseł Sejmu Galicyjskiego i wiedeńskiej Rady Państwa. Tak jak jego wnuk również o imieniu Kornel, dowódca 8 pułku ułanów w wojnie 1920 i bohater szarży pod Komarowem, która przesądziła o rozbiciu Armii Konnej Budionnego. Oraz syn Kornela młodszego Andrzej, przez wiele lat dziennikarz Radia Wolna Europa.
I tu nawiązując do ormiańskich korzeni jakże zasłużonej dla Polski rodziny Krzeczunowiczów, pozwolę sobie na małą dygresję.
Największymi entuzjastami nobilitacji wybitniejszych Ormian w Rzeczypospolitej Obojga Narodów byli Żydzi. Którzy używali wszelkich możliwych wpływów na szlachtę, z którymi mieli związki biznesowe, by co znaczniejsi ormiańscy kupcy uzyskali szlachectwo. Nie był to rzecz jasna altruizm, lecz po prostu walka o przetrwanie. Bowiem w konfrontacji na polu handlu z Ormianami, mającej miejsce głównie we Lwowie czy na Pokuciu (w II RP miasto Kuty uważano za nieformalną stolicę polskich Ormian) Żydzi byli w takiej sytuacji jak karasie wrzucone do jeziora pełnego szczupaków. A po nobilitacji kupiec ormiański mógł się już zajmować jedynie handlem płodami rolnymi, końmi czy bydłem, bowiem jakikolwiek drobniejszy „łokciowy” szlachcicowi nie przystawał. O tej żydowskiej wręcz bezradności w takiej konfrontacji świadczy choćby stara lwowska jeszcze dziewiętnastowieczna anegdota, opowiedziana mi przez ś.p. Ojca,
W przedziale pociągu ze Lwowa do Stanisławowa spotkali się dwaj kupcy żydowscy i dwaj ormiańscy. Żeby skrócić sobie nudę podróży, wdali się w rozmowę. W pewnej chwili, gdy z oddali dobiegł głos konduktora sprawdzającego bilety, Ormianie przeprosili na chwilę współtowarzyszy podróży i wyszli z przedziału, do którego wrócili jakiś czas po przejściu kontrolera. Na pytanie Żydów o powód wyjścia wyjaśnili:
Widzicie panowie, kiedy jedziemy w interesach we dwóch z kolegą, kupujemy jeden bilet. Słysząc z oddali „proszę bileciki do kontroli”, zamykamy się w toalecie. Gdy konduktor puka do drzwi, szparą pod nimi podajemy mu bilet, a on kasuje i idzie dalej. Bo do głowy mu nie przyjdzie, że w środku mogą być dwie osoby.
Żydzi poajwajowali, jakie to mądre i oszczędne. Gdy spotkali się z Ormianami wieczorem na dworcu w Stanisławowie  w oczekiwaniu na pociąg powrotny do Lwowa, pochwalili się że wypróbują ten patent. Słysząc zbliżającego się kontrolera, zamknęli się w toalecie, a po zapukaniu i żądaniu okazania biletu, przesunęli go pod drzwiami. Ale bilet nie wrócił. Bo zabrali go pukający Ormianie i poszli z nim do innego WC.
Ciąg dalszy nastąpi.

Stary Niedźwiedź