poniedziałek, 30 lipca 2012

Kolektywizm i rozdawnictwo

Swego czasu burzliwa dyskusja pod moim postem z 31 maja br. z zasadniczego tematu tegoż wpisu (było nim „leberalne” moralne zbydlęcenie) zwekslowała na temat demografii i polityki prorodzinnej. Kilkoro dyskutantów zarzuciło mi „rozdawnictwo” i „kolektywizm”. Z dyskusji wyciągnąłem wniosek że owym kolektywizmem jest elementarna troska o przetrwanie Polski jako kraju i Polaków jako narodu. Zaś rozdawnictwem dzisiejsi liberałowie nazywają praktycznie każdą formę pomocy dzieciom z ubogich lub/i patologicznych rodzin. W myśl zasady że lepiej będzie jeśli w Polsce wszystko się z wielkim hukiem zawali niż żeby choć złotówka z podatków poszła na pomoc „nie moim bachorom”. A gdy sięgnąłem po argumenty z zakresu demografii (w czym dzielnie towarzyszył mi Zgryźliwy któremu dziękuję za pomoc i korzystając z okazji serdecznie pozdrawiam) inny dyskutant stwierdził że demografia może i jest nauką ścisłą ale stosowane w niej modele są bardzo niedokładne. Czyli wyszło na to że nie miałem racji twierdząc że społeczeństwo złożone z rodzin decydujących się jedynie na jedno dziecko (oraz rzecz jasna singli) i kontynuujących tę strategię w przyszłych pokoleniach, skazane jest na wymarcie. Jak widać dla przynajmniej co poniektórych liberałów demografia jest nie mniejszym wrogiem niż genetyka dla komunistów z epoki Stalina. Tyle tylko że ja musząc wybierać pomiędzy arytmetyką a jakąś negującą ją ideologią, zawsze opowiem się po stronie arytmetyki. Zaś ową ideologię będę miał w sempiternie. Dotyczy to w równej mierze socjalizmu jak i takiego liberalizmu. Choćby protestować miał cały chór uczniów apologetki egoizmu i zaprzysięgłego wroga altruizmu czyli Ayn Rand. W mojej ocenie nie mniejszej idiotki niż Magdalena Środa.
Nie będę ukrywać że po tej dyspucie byłem w dosyć pesymistycznym nastroju. Bo musiałem nawet aktywnych w polskim internecie liberałów - ortodoksów (nie mylić broń Boże z konslibami których bardzo szanuję i uważam za najbliższych sojuszników bądź z libertyńskim bydłem które od dłuższego czasu w celu uniknięcia pomyłki nazywam „leberałami” a słowo to zawsze umieszczam w cudzysłowie) uznać za szkodników nie mniejszych od socjalistów. Ci ostatni przy całej podłości i głupocie swoich działań czy zamierzeń jednak nie kwestionują celowości istnienia jakiejś socjalistycznej Polski a co najwyżej widzą ją jako składnik większej ponadnarodowej struktury. Ale chociaż nie twierdzą że jeśli diabli ją wezmą to nic złego się nie stanie bo po prostu
nie zdała egzaminu. I dziękowałem Bogu za to że na polskiej scenie politycznej owi liberałowie stanowią jedynie folklor którego nie trzeba będzie (przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości) zwalczać siłą bo wystarczy ich zabić śmiechem.
Humor zdecydowanie poprawił mi się gdy w wymianie komentarzy na innych blogach czy korespondencji prywatnej okazało się że nie jest aż tak źle jak sądziłem. Jedna z tych osób na swoim blogu napiętnowała państwowych urzędasów którzy pożałowali pieniędzy na dalszą naukę zdolnej dziewczyny z domu dziecka. Post ten przeczytałem trzy razy, uszczypnąłem się w policzek aby upewnić się że nie śnię i pogratulowałem autorce iż nie  protestowałaby gdyby udzielono pomocy osobie tego wartej za pieniądze z budżetu.
Zaś dyskusja na blogu Erinti (mam nadzieję że Erinti wybaczy nam tę prywatę) z osobą która zarzuciła mi że chcę ją zmusić do „opuszczenia łba i zapieprzania na meneli” też wyjaśniła że zastrzeżenia dotyczyły dwóch istotnych aspektów. Spowodowała je bowiem obawy że pomoc ta spowoduje dalszy rozrost hordy urzędasów (a więc kolejne pieniądze pójdą w błoto) a menelstwo dostanie kolejny bodziec do dziecioróbstwa. Obawy te rzecz jasna zasługują na poważne potraktowanie. Ale na szczęście dysponuję przykładami że pomoc taka nie wcale musi wiązać się ze stworzeniem kolejnych urzędniczych etatów.
Zacznę od stwierdzenia że w sytuacji poważnego zagrożenia katastrofą demograficzną istnieje paląca konieczność właściwego „zagospodarowania” dzieci które już się na tym padole łez pojawiły. To znaczy ograniczenia do minimum dziedziczenia z pokolenia na pokolenie „zawodu” niepracującego lumpa i takiej polityki edukacyjnej aby każde dziecko chcące się uczyć i zdobyć jakiś zawód na miarę swoich potencjalnych możliwości mogło ten cel osiągnąć a w przyszłości pracować i być wartościowym człowiekiem. A więc pomoc ta powinna być dostosowana do uzdolnień osoby nią objętej a warunkiem koniecznym byłyby jej dobre chęci. Mowy być nie może aby dopłacać choć złotówkę do łobuza zakładającego nauczycielowi na głowę kosz od śmieci a do szkoły przychodzącego głównie aby robić zadymy. Takiego należałoby po prostu wyrzucić na zbity pysk i olać równo wszelkie eurodyrektywy twierdzące że każdy chuligan czy debil musi mieć maturę. Bo realizacja takich brukselskich idiotyzmów odbywa się kosztem tych uczniów którzy do szkoły przychodzą aby się czegoś nauczyć.
Wielkim problemem jest oczywiście odbudowa ze zgliszcz polskiego szkolnictwa zawodowego. Ale to temat na osobną dyskusję, nie mniej obszerną od tej poświęconej kwestiom poruszanym w niniejszym wpisie. Ograniczę się zatem do stwierdzenia że znacznie bardziej szanuję dobrego cieślę czy hydraulika niż bylejakiego maturzystę czy za przeproszeniem posiadacza licencjatu napisanego na temat konieczności dalszej integracji europejskiej czy wyższości "homomałżeństw" nad prawdziwymi, złożonymi z kobiety i mężczyzny.
W pełni zgadzam się z poglądem iż pomoc taka nie powinna być udzielana w formie pieniędzy wypłacanych rodzicom. Bowiem wtedy zastrzeżenie o zachęcie do „dziecioróbstwa” są jak najbardziej uprawnione. Gdyż w Polsce niestety istnieje liczna grupa dziadostwa dla którego najważniejszym celem w życiu jest wytrzaśnięcie jeszcze dzisiaj kolejnej „flaśki” i zalanie pały. A co będzie jutro to już mało ich interesuje, nawet w kontekście zaklinowania kaca. Grupy tej niestety nie można określić marginesem więc trzeba ją uwzględniać w planowaniu jakichś działań. Zaś rodzice będący ludźmi ubogimi ale porządnymi na pewno nie obraża się na takie formy pomocy które trafią bezpośrednio do ich dzieci.
Dlatego rzeczą przynajmniej dla mnie oczywistą jest wybranie takich form tejże pomocy które dają praktycznie stuprocentową pewność iż trafi ona do właściwego adresata. Nie pokuszę się rzecz jasna o przedstawienie kompletnej listy takich działań lecz jedynie wymienię przykładowe formy, w moim przekonaniu spełniające kryterium pomocy konsumowanej przez dzieci. W zasadzie jestem za współfinansowaniem choć w szczególnych przypadkach całkowite pokrycie kosztu nie wywołałoby mojego sprzeciwu.
•    umieszczenie dziecka w żłobku.
•    obiady w szkolnej stołówce.
•    bilet miesięczny na dojazdy do szkoły
•    miejsce w internacie czy akademiku
•    pomoc w nabyciu podręczników
Wymienione formy pomocy dają gwarancję że rodzić lump nie zamieni tego na alkohol choćby się skichał. A dziecko taką pomocą objęte będzie miało mniejsza pokusę aby dojść do wniosku że skoro społeczeństwo ma je gdzieś to ono może odpowiedzieć „nawzajem!”. Zaś rodzice traktujący swoje powinności wobec dzieci serio ale znajdujący się w trudnej sytuacji finansowej, na pewno się nie obrażą za te obiady, bilet miesięczny czy miejsce w żłobku. Bo w sposób zauważalny pomoc ta będzie widoczna w ich budżecie.
I na koniec dwa przykłady świadczące że niektóre liberalne zastrzeżenia wynikają z dbałości o czystość doktryny i nie muszą mieć cokolwiek wspólnego z realiami.
Były wójt mazurskiej gminy w której znajduje się mój letni domek swego czasu przekonał radę gminną aby pieniądze przeznaczone na obchody rocznicowe jakiegoś bezsensownego powstania czy inne bicie piany skierować do szkolnej stołówki. Pani księgowa dokonała przelewu, pieniądze trafiły tam gdzie trzeba i z tego powodu zarówno w urzędzie gminnym jak i w szkole nie przybył ani jeden etat. A obecni wójt i radni nadal znajdują pieniądze na ów cel, nie jest istotne czy z potrzeby serca czy ze strachu przed kolejnymi wyborami. Gdyby ktoś stwierdził ze takiej pomocy ma prawo udzielić jedynie prywatna fundacja, z góry informuje że w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od siedziby gminy takowej nie ma. Więc pomysł muszę uznać (proszę wybaczyć mi szczerość) za kolejną liberalną fantasmagorię.
W pewnej szkole podstawowej mieszczącej się w mazowieckim pięćdziesięciotysięcznym mieście, dyrektor szkoły podstawowej zdobył per fas et nefas pieniądze na przygotowywanie w szkolnej stołówce kanapek dla dzieciaków które do szkoły przychodzą po prostu głodne. I poinformował nauczycieli że podczas pierwszej lekcji mają wypuszczać chętnych na kwadrans do stołówki. Z możliwości tej korzysta prawie połowa uczniów, pochłaniających kanapki z salcesonem czy topionym serem i popijających to śniadanie kubkiem posłodzonej herbaty. Na skutek tej inicjatywy w szkole nie przybył ani jeden etat, ani w administracji ani nawet w kuchni. A panie kucharki nie zażądały podwyżki ani nie zastrajkowały w proteście przeciwko dodatkowym obowiązkom. Ani chybi są altruistkami czyli gorszym gatunkiem człowieka. Tak przynajmniej orzekłby libertalib.

Stary Niedźwiedź

wtorek, 24 lipca 2012

Salome

Żyjemy w czasach w których golizna stała się takim samym towarem jak piwo czy pigułki przeciwbólowe. Jest więc równie wszechobecna w naszym życiu, widać ją na regałach z prasą (czy może raczej „lub czasopismami”) a bez fotki nagiej dziewczyny żaden brukowiec nie ma prawa się ukazać.
Jeśli takie zdjęcie zostało zrobione przez fotografa posiadającego szczyptę dobrego smaku a zatem nie jest ordynarne, nic strasznego się nie dzieje. Gorzej gdy robiący zdjęcie jest nie mniejszym burakiem niż co poniektóre grasujące w necie libertyńskie chamy zaś modelka tak została dobrana, przygotowana do sesji zdjęciowej i upozowana aby schlebiać gustom pryszczatych małolatów a nie dorosłych mężczyzn obdarzonych estetyką powyżej pewnego poziomu progowego. Więc konterfekt przedstawia kobietę stylizowana na dziwkę a za duży w stosunku do reszty ciała o przynajmniej dwa numery biust zdradza że albo ową Wenus od siedmiu boleści stworzył chirurg plastyczny albo też fotografia jest efektem użycia programu typu Photoshop, pozwalającego przy wystarczającej dozie samozaparcia i pewnych uzdolnieniach plastycznych przerobić na zdjęcie atrakcyjnej dziewczyny nawet portret którejś z czołowych polskich feminazistek, szpetniejszych od pędzonych na sterydach sportsmenek z byłej „Niemieckiej Republiki Demokratycznej”.
Moda na goliznę w gastronomii zapanowała w Polsce jeszcze za komuny w epoce Gierka kiedy to nawet w prowincjonalnych knajpach dancingowi musiał obowiązkowo towarzyszyć striptiz (piszę to słowo w wersji spolszczonej tak jak to się już w naszej neoanglopolszczyźnie przyjęło). Jeśli rozbierająca się dziewczyna była obdarzona jakimiś uzdolnieniami tanecznymi oraz odrobiną urody, występ taki dawał się obejrzeć. Gorzej działo się gdy taka produkcja przywodziła na myśl słowa klasyka:
Do jadła każdy pragnie
Jakowejś śpiwki.
Sprowadził więc gospodarz
Trzy stare dziwki.
Otruł gościa kotletem,
Nazwał to kabaretem.
Za wstęp cztery korony.
Niech was pierony!
Ale nawet wśród tych produkcji artystycznych do kotleta zdarzały się perełki w postaci występów którym od strony choreografii oraz urody tancerki niczego nie można było zarzucić a sam występ oglądało się z przyjemnością.
Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia przez kilka dni byłem
w Gdańsku, zaprzyjaźnione małżeństwo zaprosiło mnie na kolację. Gdy przyjechałem do nich, okazało się że kilka godzin wcześniej do bloku w którym mieszkają odcięto dopływ wody więc zabrali mnie do restauracji. Ledwo zdążyliśmy skosztować zamówionych dań, światła przygasły i rozległy się dźwięki muzyki zapowiadające występ.
Już sama muzyka bardzo mnie zaskoczyła. Bowiem zamiast łupaniny w stylu disco polo czy tak zwanego „prześcieradłowca” z głośnika popłynęła muzyka Richarda Straussa. A ściślej rzecz biorąc był to słynny „taniec siedmiu zasłon” z „Salome”. I na parkiecie pojawiła się dziewczyna odziana w zwiewne szale.
Jej taniec był dla nas nie mniejszą niespodzianką. Bowiem zdradzał że osoba ta dysponuje porządnym wykształceniem baletowym a sam układ na pewno nie jest dziełem amatora. Jak mogliśmy się przekonać, równie wielkie wrażenie zrobił on na innych restauracyjnych gościach którzy odstawili sztućce i kieliszki i z uwagą przyglądali się występowi. Podejrzewam że niektórzy z nich po raz pierwszy w życiu oglądali odrobinę baletu na przyzwoitym poziomie. Oczywiście w trakcie tańca dziewczyna zgodnie z pierwowzorem pozbywała się kolejnych szali i występ swój zakończyła nago. Ale nie było w tym cienia żadnej wulgarności a muzyka, taniec i literacki oryginał tworzyły w pełni spójną całość. Zaś doskonałe wykonanie na pewno mogło być pokazane na scenie operowej gdzie zawsze partię taneczną wykonuje dublerka zastępując sopran śpiewający partię Salome. Ponieważ rozpierała nas ciekawość, spytaliśmy kelnera czy pani ta zechciałaby przyjść na chwilę do naszego stolika i zamienić z nami kilka słów. Po kilku minutach pojawiła się, ubrana w zapiętą pod szyję czarną suknię.
Okazała się być inteligentną dziewczyną, dobrze mówiła po angielsku a gdy pogratulowaliśmy jej występu nieskończenie przerastającego swoim poziomem taniec do kotleta, z uśmiechem powiedziała nam że ukończyła średnią szkołę baletową w ówczesnym jeszcze Leningradzie. Sytuacja materialna zmusiła ją do natychmiastowego podjęcia jakiejś pracy a przy niesamowitej konkurencji na rynku baletowym swojego kraju mogła liczyć jedynie na rolę trzeciego łabędzia od lewej z czego trudno się utrzymać. Zaś kariera kochanki jakiegoś gangstera zupełnie jej nie interesowała. I stąd pomysł przyjazdu do Polski i podjęcia pracy striptizerki. Gdy zaproponowaliśmy jej aby zjadła z nami kolację, po krótkim wahaniu zgodziła się. Zamówiła befsztyk, rzecz jasna bez frytek, odrobinę surówki warzywnej i kieliszek czerwonego wina. A na deser jedną mandarynkę. Profesjonalizm w każdym calu.
Jak się potem dowiedziałem, znajomi polubili ją i kilka razy zapraszali do siebie gdy miała wolne. Dopisało jej szczęście bo po jakimś roku przypadkiem zobaczył ją sensowny impresario i trafiła do Wiednia a stamtąd po jakimś czasie do rewii w jednym z czołowych hoteli w Vegas gdzie została solistką. Ze trzy razy w roku przysyła znajomym widokówki z kilkoma słowami o sobie. Po zakończeniu kariery tanecznej
ułożyła sobie życie osobiste bo trafiła na porządnego faceta  i wyszła za niego.
Szczęść jej Boże.

Stary Niedźwiedź

środa, 18 lipca 2012

Turystyka, patriotyzm i socjalizm

Polscy turyści doświadczyli serii bankructw biur podróży: Sky Club, Triada, Alba Tour, Africano Travel. To niestety może wydarzyć się w gospodarce rynkowej – kupujemy tańszą usługę, z mniej renomowanej firmy, za to obarczoną większym ryzykiem. Natychmiast z pomocą wkraczają urzędy marszałkowskie, sprowadzając do kraju pechowych turystów za środki z gwarancji lub wprost z budżetu, czyli za pieniądze podatników.

Nie za bardzo rozumiem, dlaczego z pieniędzy biednych ludzi, których zmusza się do płacenia podatków, a nie stać ich na wyjazdy wakacyjne, dopłaca się do letniego wypoczynku zagranicznych wczasowiczów. To znaczy rozumiem – to typowo socjalistyczny mechanizm. Państwo najpierw dusi naród podatkami, aby środki, które pozostaną po utrzymaniu aparatu urzędniczego i socjalu, łaskawie przeznaczyć na to i owo. Jeśli kogoś stać na wyjazdy zagraniczne, to niech sam za siebie odpowiada.

W ogóle uważam, że wyjazdy zagraniczne nie są postawą propatriotyczną. Polacy powinni preferować wypoczynek w kraju – dać zarobić innym Polakom, zapewnić miejsca pracy, zwiększyć PKB. Daj zarobić innym  rodakom, a oni dadzą zarobić tobie. Oprócz Kazimierza Dolnego oraz drogich i przepełnionych ośrodków nad Bałtykiem, w górach i na Mazurach mamy wiele pięknych i niewykorzystanych turystycznie terenów. Naprawdę warto te perły naszego krajobrazu odkryć, dopomóc, aby zalśniły należnym im blaskiem. Należy propagować aktywny wypoczynek, niezależny od pogody, wzmacniający krzepę i energię Polaków. Połączyć go ze zwiedzaniem miejsc o znaczeniu historycznym i religijnym, z refleksją i modlitwą.
W mojej ocenie zorganizowane wczasy zagraniczne ogłupiają, a nieraz deprawują. Turyści jak ogłupiałe stado zapędzani są do hoteli, na plażę, na posiłek i z powrotem. Turystki niejednokrotnie wykorzystywane są seksualnie przez tubylców o odmiennej karnacji skóry, niestety za swoim przyzwoleniem. Pojawia się pytanie – czy praktyki te nie są głównym powodem ich wyjazdu? Pomimo słodkich słów i uśmiechów ich habibi, zgodnie z kulturą tych krajów uważane są za nierządnice.
Urzędnicy w Polsce z ministrą Muchą na czele snują plany powiększenia gwarancji i objęcia turystyki większą kontrolą. Większa dawka socjalizmu może w praktyce tylko zaszkodzić – nastąpi monopolizacja rynku, zwiększenie cen i spadek sprzedaży w tej dziedzinie – czyli ograniczenie wyjazdów zagranicznych. Gdyby pozostawić wolny rynek, konsumenci po tych przykrych doświadczeniach w końcu nauczyliby się, że należy wybierać biura renomowane, a nie pierwsze z brzegu, za to z fajną ofertą. Nauczyliby się jak je weryfikować. Nie wyeliminowałoby to ryzyka do zera, ale branża na pewno rozwijałaby się lepiej, niż pod socjalistycznym butem. Czy to zło wyeliminuje inne zło? Socjalizm jest zawsze złem, a niezależnie od od mojej oceny zorganizowanych wyjazdów zagranicznych, uważam, że ludzie powinni mieć wolny wybór.
Dibelius

czwartek, 12 lipca 2012

Opowieść o Sułtanie i dwóch Odaliskach

Kanikuła ma swoje prawa więc pozwolę sobie oderwać się od spraw poważnych i sięgnąć po temat nieco frywolny a zarazem nawiązujący do tradycyjnych opowieści Starego Niedźwiedzia o nietuzinkowych ludziach i wydarzeniach niepospolitych.
O ile najinteligentniejszym człowiekiem jakiego miałem przyjemność poznać jest poza wszelką dyskusją moja przyjaciółka na „Antysocjalu” pojawiająca się jako Milom, o tyle najniezwyklejszy mężczyzna w gronie moich przyjaciół i znajomych to wspomniany w ostatnim odcinku „Słownika pos-tępacko – polskiego” Sułtan.
Kolega ów, poprzednio noszący ksywę Casanova, od zawsze miał niesamowity pociąg do płci pięknej, zdecydowanie przez takową odwzajemniany. Jako mężczyzna mogę o nim powiedzieć jedynie że to człowiek doskonale wychowany, bardzo starannie się ubierający, języki znający, inteligentny, potrafiący ciekawie opowiadać oraz słuchać kobiet (jakże ważna a zarazem rzadka umiejętność) i do tego wielce dyskretny. Nigdy nie puścił pary z gęby o swoich podbojach. Na imprezach pojawiał się w towarzystwie różnych dziewczyn, czasami na mieście ktoś ze znajomych spotkał go w towarzystwie panienki. Kiedyś pod swoją nieobecność został okrutnie oplotkowany i doliczyliśmy się ze trzydziestu dziewczyn z którymi był widziany. Można było je podzielić na ładne oraz piękne i co akurat mogę potwierdzić, te które widziałem bez wyjątku miały to coś przykuwającego uwagę dorosłego mężczyzny o jakimś poziomie inteligencji i gustu, zdecydowanie odróżniające kobietę od obecnych celebryckich cukierkowych lalek o głowach pustych niczym lista zrealizowanych obietnic przedwyborczych PO. O jego urodzie z przyczyn obiektywnych nie potrafię się wypowiedzieć jako typowy konserwatywny ciemnogród gustujący wyłącznie w kobietach. Ale znajome panie jednogłośnie twierdziły że jest diabelnie przystojny i tylko szkoda że taki z niego lekkoduch.
Chyba w sierpniu 1980 kiedy moja rodzina była na wakacjach a ja siedziałem w Wawie jedynie w towarzystwie kociny, zadzwonił do mnie mówiąc że musi wpaść na poważną rozmowę a ja mam przygotować lód. Przyniósł butelczynę Jasia Wędrowniczka (za komuny duży wydatek) i wyłuszczył swój problem. Otóż po raz pierwszy w życiu zakochał się na zabój i do tego jednocześnie w dwóch dziewczynach.
Pociągnąłem łyczek i stwierdziłem że Pan Bóg ma finezyjne poczucie humoru karząc go w ten sposób. Ale moim zdaniem powinien dokonać wyboru. Bo nasz świat jest malutkim grajdołem więc jest tylko kwestia czasu kiedy jedna z pań napatoczy się na niego będącego w towarzystwie drugiej. Co musi się skończyć wielką awanturą i w rezultacie każda z nich da mu w pysk i zostanie z ręką w nocniku. Bowiem moim zdaniem zakochana kobieta może znieść bardzo wiele ale na pewno nie rywalkę. A jeżeli żadną miarą nie potrafi wybrać to niech po prostu dokona losowania. Bo to nie ma prawa dobrze się skończyć. Wyszedł bez przekonania mrucząc pod nosem coś o brukowaniu piekła.
Późną jesienią pamiętnego roku 1980 dostałem od niego telefon z zaproszeniem na kolację. Drzwi dwupokojowego mieszkania otworzył mi gospodarz i dziękując za przywiezioną z Mazur butelczynę Egri Bikavera (w Warszawie wówczas senne marzenie a w wiejskim sklepiku ekspedientka skakała z radości gdy wykupiłem całe sześć sztuk) wprowadził do „gościnnego”. A tam siedziały dwie przepiękne dziewczyny (na tym akurat trochę się znam). Po przedstawieniu mnie im panie podały skądś wyczarowaną duszoną wołowinkę z makaronem i surówką z porów. A gospodarz napełnił kieliszki i powiedział że od miesiąca mieszkają razem a poinformowanie grona znajomych rozpoczynają ode mnie bowiem wie że nie jestem obyczajowym ortodoksem. Moje proroctwo o tyle się spełniło że istotnie wpadli na siebie na mieście i wszystko natychmiast się wydało bo obydwie jednocześnie próbowały go pocałować. Oczywiście dwa razy dostał siarczyście w gębę ale już dalszy ciąg nie miał nic wspólnego z moim, jak to określił, czarnowidztwem. Obydwie dziewczyny są najserdeczniejszymi przyjaciółkami, poznały się jeszcze w piaskownicy, razem przeszły przez szkoły i studia na ASP. Umówiły się zatem na szczerą rozmowę przy kubańskiej bananówce. I okazało się że obydwie też go kochają na zabój a żadna z nich nie ma zamiaru dobrowolnie zrezygnować z tego uczucia ani z ich już ponad dwudziestoletniej przyjaźni. Wypłakały się i nad ranem gdy butelka była już "fully empty", wpadły na pomysł aby się nim podzielić. Co właśnie wcielili w życie. Wypiłem ich zdrowie i powiedziałem  im że trzymam kciuki aby ten eksperyment zakończył się powodzeniem. Bo nie jestem psem ogrodnika więc życzę wszystkiego najlepszego dwóm pięknym Odaliskom oraz ich Sułtanowi.
Oczywiście w gronie rodziców całej trójki zapanowało święte oburzenie. Grono znajomych się skurczyło bowiem panie ciskały gromy zaś panowie oficjalnie też tego nie pochwalali choć moim zdaniem już nie tak bardzo kategorycznie. Jakiś czas potem Sułtan dostał spory spadek więc sprzedali dotychczasowe mieszkanie kupując czteropokojowe. Wkrótce okazało się że jedna z jego żon (nie wahałem się tak je nazywać) jest w ciąży. Rodziny odetchnęły uważając że ożeni się z nią bo przecież nie jest łajdakiem i w ten sposób cała ta Sodoma i Gomora nareszcie się skończy. Ale po dwóch miesiącach druga też spodziewała się dziecka. Wtedy rodzice pań wywiesili białą flagę i zaczęli utrzymywać z nimi kontakty. Podobnie jak ojciec Sułtana. Jedynie będąca bardzo fundamentalną katoliczką jego matka jest nieprzejednana do dzisiaj.
Pamiętam pewne zimowe przedpołudnie chyba tuż po zniesieniu stanu wojennego. Na ulicach zalegał brudny śnieg, ludzie też wyglądali szaro, panowała ogólna apatia i poczucie beznadziei.  I wtedy wracając z jakichś zakupów spotkałem obydwie żony Sułtana popychające wózeczki z pociechami. Jakiż gigantyczny kontrast z tym szpetnym otoczeniem! Widziałem dwie uśmiechnięte kobiety z ożywieniem rozmawiające ze sobą. Ich szczęście wręcz kłuło w oczy. Zaś po powrocie do domu i długim namyśle doszedłem do wniosku że tym wariatom jednak się udało.
Oczywiście Sułtan oficjalnie uznał córkę i młodszego o trzy miesiące syna dając im swoje nazwisko. Aby uniknąć problemów, obydwoje poszli do różnych szkół. W domu każde z nich do drugiej z pań zwracało się per ciociu. I wyrośli na porządnych ludzi, pozakładali już swoje rodziny a ich obecni współmałżonkowie odnoszą się z sympatią do swoich zwariowanych teściów.
Niedawno byłem na ich trzydziestoleciu i nie mam wątpliwości że nadal są w tym „trójkącie bermudzkim” szczęśliwi. Sułtan powiedział mi że od czasu gdy mieszkają razem nawet nie spojrzał na inną dziewczynę. Bo wprawdzie nie sposób go uznać za człowieka pobożnego ale nie chce testować granic Boskiej pobłażliwości. Zaś jemu na pewno nie grozi żadne „wypalenie się” skoro ma dwie wspaniałe ale RÓŻNE kobiety. Zresztą w gronie znajomych znany jest ze specyficznego poczucia humoru i legendarnej wręcz skromności. Gdy kiedyś w rozmowie ktoś wspomniał o starotestamentowych patriarchach, Sułtan zauważył że te opowieści o kilkuset żonach nie mogą być prawdą. Bo w takim układzie nawet on nie byłby w stanie wywiązać się należycie z „obowiązków małżeńskich”.
Mój ojciec zawsze mawiał że głupstwo które się uda nie przestaje być głupstwem. I nie mam wątpliwości że ewentualni naśladowcy mogliby się ciężko poparzyć. Ale nie potrafię potępić tej trójki która w moim najgłębszym przekonaniu nie wyrządziła krzywdy osobom trzecim. A poza tym taki związek w mojej hierarchii wartości jest czymś bez porównania mniej nagannym niż "małżeństwo" jednopłciowe.
 Swego czasu gdy Sułtan i jedna z jego Odalisek byli poza Warszawą w sprawach zawodowych, druga z nich zadzwoniła do mnie z prośbą o pomoc w zmontowaniu kupionego w paczce mebla. Gdy skręcone biureczko stało już na miejscu, podała kawę. Podczas rozmowy pogratulowałem jej odwagi w podjęciu swego czasu takiej decyzji a zarazem intuicji. Wtedy roześmiała się i powiedziała że po prostu obydwie doskonale wiedziały że żadna z nich drugiego takiego mężczyzny nie spotka już do końca życia. I że Sułtana będzie dzielić z najserdeczniejsza przyjaciółką, bliższą jej niż brat czy siostra. Więc dlatego podjęła taką decyzję której nigdy potem nie żałowała. A zakończyła pytaniem:
- A czy ty Niedźwiedziu wolałbyś mieć pół Londynu czy całe Zadupie Dolne?
Z pół roku temu spotkałem się ze swoją dobrą znajomą odrobinę ode mnie młodszą. Gdy w rozmowie padło nazwisko Sułtana, gospodyni nalała po szklaneczce Jack Daniel’s single barrel i mówiąc że matronom w pewnym wieku wszystko już wolno, opowiedziała o swoim doświadczeniu z bohaterem tej historii. Sułtana poznała jeszcze jako Casanovę. Właśnie była świeżo po rozwodzie, w ogromnym dołku psychicznym, wątpiła czy potrafi zarobić na siebie i córeczkę. Do tego jeszcze mąż rzucając ją powiedział że jest głupią wiejską gęsią, beznadziejną w łóżku bo zimną jak Antarktyda i wyglądającą jak kocmołuch nie potrafiący się nawet ubrać. A Sułtan nie obiecywał jej gruszek na wierzbie, nie kłamał o uczuciu aż po grób. Powiedział po prostu że jest atrakcyjną i rozsądną dziewczyną, tyle tylko że bardzo zaniedbaną. I on jej to łatwo udowodni jeśli tylko ona zgodzi się na leczenie. I potraktuje to bez emocji, po prostu jak koleżeńską przysługę w rodzaju nauki jazdy na nartach czy gry w brydża. Doradził jej zmianę fryzury, makijażu i sposobu ubierania się. Który mężczyzna (nie mylić z pedałem) potrafi w tych sprawach pomóc? Oczywiście poszedł z nią do łóżka. A ona, jak sama to powiedziała, poczuła się niczym skrzypce które trafiły w ręce Paganiniego. Do tego jeszcze pomógł znaleźć jej pracę z której mogły się we dwie utrzymać. Gdy rozstawali się po roku, ona była już pewną siebie atrakcyjną, doskonale znającą swoją wartość kobietą o której względy mężczyźni zaczęli walczyć. Jak mi powiedziała, wychowanie córki uznała za bezwzględny priorytet i to się jej zresztą całkowicie udało. Ale nie była żadną cierpiętnicą bo nie miała już cienia problemu ze znalezieniem sobie pana na poziomie który początkowo zgodził się na rolę niekłopotliwego i dyskretnego kochanka, szanującego jej hierarchię wartości, wystarczająco inteligentnego aby rozumieć że dla matki zawsze najważniejsze jest jej dziecko. A gdy córka zaakceptowała go w pełni, podpisali papierek w magistracie. Sułtan z kierowcy typu „zielony liść” zrobił mistrza kierownicy. A cały ten wywód zakończyła stwierdzeniem że ona mogąc podzielić się Sułtanem z inną inteligentną i porządną dziewczyną i spędzić z nimi resztę życia, nie wahałaby się nawet sekundy. Modli się za niego i będzie to robić do śmierci bo nigdy nie zapomni ile mu zawdzięcza.
Może właśnie ta modlitwa spowodowała że Tam na Górze o Sułtanie powiedziano „no to gałgan zaliczył”.

Stary Niedźwiedź


P.S.
Ponieważ przez dwie najbliższe doby nie będę miał dostępu do netu,  do komentarzy Szanownych Czytelników będę mógł się odnieść dopiero w niedzielę wieczorem.

S.N.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Z pos-tępackiego na polski - cz.IV.

Wprawdzie w swoim alfabecie libertyńskiego i ateotalibańskiego żargonu dojechałem już do litery U, czcigodna Erinti w swoim komentarzu uznała za wskazane uzupełnienie go o tak istotne hasło jak „róbta co chceta”. Ponieważ życzenie damy jest dla mnie rozkazem, rozpocznę od niego.

Róbta co chceta

Pod tym hasłem zaczynał swoją karierę medialną zawzięcie lansowany od lat dziewięćdziesiątych przez TVP2 jąkający sie diskdżokej Jerzy Owsiak. Jego nastoletni wielbiciele odebrali to hasło bardzo dosłownie. Traktując je jako wezwanie do odrzucenia takich „obciachowych” zwyczajów wpajanych im przez rodziców jak w miarę kulturalny sposób wyrażania się, odrobina gustu w doborze ubioru czy choć trochę szacunku w stosunku do kobiet czy osób starszych. Nie wspomnę nawet o odrobinie dyskrecji czy odpowiedzialności w relacjach dwójki nastolatków płci przeciwnej. Bo skoro sam „Jurek” do tego zachęca to całe to pieprzenie za uszami w wykonaniu zgredów należy równiutko olać. I zaczęła się eskalacja młodzieżowego chamstwa jakiej wcześniej nie widziałem. Czyli dziewczyny odziane jak najordynarniejsze dziwki, język bazujący na dwóch czasownikach „posiłkowych”, przecinek na literę K, kosze na śmieci zakładane na głowy niepopularnych belfrów i inne, powszechnie znane syndromy tego uczciwszy uszy „luzu”.
Sam bełkotliwy guru zdał sobie w końcu sprawę z tergo co narobił i kilka lat później publicznie pokajał się mówiąc że został źle zrozumiany bo nie było jego intencją zalanie Polski moralnym łajnem. Ale okazało się że rewolucja pożera własne dzieci. Bo w necie spotkałem się z biadoleniem najaranego marichujaną moralnego śmiecia iż guru niepotrzebnie posypał głowę popiołem gdyż w końcu nawoływał on do „kreatywności”. Zapytany złośliwie czy któryś z tych „kreatywistów” wydalił z siebie fioletowy stolec w srebrne gwiazdki, z oburzeniem odparł że miał na myśli sposób ubierania się.
Sięganie przez młodzież po nowy styl życia to zjawisko stare jak świat, jeśli dobrze pamiętam to informacje na ten temat w postaci napisów na murach odkryto podczas prac wykopaliskowych w Herkulanum i Pompejach. Za moich młodych lat gdy rozpoczęła się światowa kariera zespołu The Beatles, marzeniem nastolatków płci męskiej były dostępne na bazarach buty „bitlesówy” a o długość włosów toczono nieustanne boje z rodzicami czy nauczycielami. Ale te włosy były myte zaś buty czyszczone aby świeciły się a przez to okazalej wyglądały. Nie do pomyślenia było też aby któryś z moich kolegów szkolnych nie ustąpił miejsca w tramwaju czy autobusie osobie starszej, że już o jakichkolwiek bluzgach pod jej adresem nie wspomnę.


Strach przed tyłkiem

Zacząć musze od wyjaśnienia że słowo „tyłek” jest jedynie eufemizmem. Bo w oryginale użyto, jak na luzackie bydełko przystało, wulgarnego określenia genitaliów piękniejszej połowy ludzkości. A cała ta pokraczna konstrukcja lingwistyczna (bo logiczną nazwać jej nijak się nie da) ma oznaczać że w ludziach o konserwatywnych poglądach i kierujących się rzecz jasna tradycyjną estetyką widok koszmarnie ubranej, wulgarnie wymalowanej i jeszcze ohydniej wysławiającej się kobiety budzi strach.
Bardzo wątpię w to aby do zdemolowanych marichujaną czy innymi narkotykami pos-tępackich łbów cokolwiek dotarło. Tym nie mniej w takich przypadkach zawsze mówię że takiej osoby, podobnie jak i leżącego na ulicy ekskrementu się nie boję. A cała różnica polega na tym że w drugim przypadku taki widok budzi wyłącznie obrzydzenie a nie mieszankę obrzydzenia i politowania.

Wszyscy katolicy odpowiadają za zbrodnie KRK

Z kolei z tym horrendum wyjechał jeden z dyżurnych ateotalibów polskiej blogosfery. Dla niego upływ czasu nie miał żadnego znaczenia i na przykład katolicy urodzeni w drugiej połowie dwudziestego wieku byli w pełni odpowiedzialni za krucjaty, wyczyny konkwistadorów w Meksyku czy Peru i działalność inkwizycji. Więc nie zdzierżyłem i spytałem go czy w takim razie on zechce wziąć na siebie część winy za zbrodnie komunizmu który ateizm umieścił na liście kultywowanych przez siebie „wartości”, wcielanych w życie z cała zbrodnicza konsekwencją. Oczywiście z oburzeniem zaprzeczył. Ale gdyby jakiekolwiek argumenty do niego docierały, po prostu nie byłby ateotalibem.

Wyluzowana babeczka

To określenie, wiążące się z wcześniej wspomnianym „strachem przed tyłkiem”, oznacza kobietę bliską pos-tępackiego ideału. Czyli wykreowaną przez chirurgię plastyczną z dużym zużyciem silikonu i botoksu a regularnie opisywaną przez tygodniki w rodzaju „Bravo girl” czy inna „Słodka idiotka” celebrytkę, na której wzorują się liczne zastępy „blachar” również chcących zasłużyć na to zaszczytne miano.
Osoba taka musi ubierać się tak aby maksymalnie podkreślać efekt końcowy ciężkiej pracy chirurga. Do innych atrybutów owego luzu należy rynsztokowe słownictwo. Którego nie podziwiać mogą jedynie „katole” i „kołtuny”. I rzecz jasna obowiązkowo podkreśla ona iż nie stroni od jednorazowych numerków. Co odważniejsze albo bardziej pragnące pojawić się w najbliższym numerze jakiegoś brukowca licytują się ilością dokonanych skrobanek. O podkreślanej na każdym kroku pogardzie dla chrześcijaństwa jako sprawie oczywistej nie będę się rozpisywać.
Swego czasu mój przyjaciel o ksywie „Sułtan”, w zgodnej opinii wszystkich znających go pań mężczyzna piekielnie przystojny i zawsze doskonale ubrany, nie mógł na jakiejś stadnej imprezie odczepić się od takiej „wyluzowanej babeczki”. Gdy kilka razy w sposób w miarę oględny dawał jej do zrozumienia że ta znajomość ani trochę go nie interesuje, zaproponowała mu „loda” w toalecie. Wtedy stracił cierpliwość i powiedział że gdy będzie mu potrzebna szmata, uda się do działu „artykuły do porządkowania” w supermarkecie. Na co usłyszał że jest pedałem ale dziwka wreszcie zostawiła go w spokoju. Gdy to później opowiadał, obecne w towarzystwie panie popłakały się ze śmiechu.

Na tym kończę swój mini leksykon pos-tępackiego bełkotu. Jeśli na odwiedzanych przeze mnie blogach pojawi się nowy materiał (szczególnie liczę na „leberała” z Psiej Wólki i pewną kanalię), być może wrócę do tematu.

A na razie wszystkim Szanownym Czytelnikom życzę udanych wakacji i choć krótkiego oderwania się od dokuczliwej prozy życia w Tusklandii.

Stary Niedźwiedź