niedziela, 30 grudnia 2012

Życzenia na rok 2013

Czcigodni Czytelnicy
Nadszedł czas składania życzeń noworocznych co w Tusklandii nie jest zadaniem łatwym.
Z jednej strony żaden uczciwy człowiek nie może być psem ogrodnika i żałować innym (że już o zazdrości nie wspomnę) sukcesów odnoszonych z użyciem godnych metod. Ale z drugiej strony życzenia te nie mogą pozostawać w rażącej sprzeczności z realiami w których się żyje. A już na pewno wkraczać w świat baśniowy.
Dlatego nie życzę Wam abyście wszyscy bez wyjątku stali się młodzi, zarabiali miesięcznie po trzydzieści tysięcy PLN na rękę i mieszkali w willach z basenem i kortem. Bo w najlepszym przypadku pomyślelibyście że zwariowałem a w gorszym doszlibyście do wniosku że zatrudniono mnie w biurze prasowym (nie)rządu MAK Donalda co automatycznie w polskich warunkach oznacza śmierć cywilną delikwenta.
Dlatego moją listę życzeń rozpocznę od postulatów dotyczących zachowań pewnych osób, rzutujących na los ogółu mieszkańców naszego kraju. Pragnę gorąco aby osobnik kierujący tym (nie)rządem jak najwięcej czasu spędzał na boisku piłkarskim. Bo gdy kopie piłkę to nie wymyśla kolejnych idiotyzmów niszczących gospodarkę i zatruwających Polakom życie.
Co się tyczy ogółu rodaków, po powtórnym wygraniu wyborów przez POkemonów przestałem wierzyć w instynkt samozachowawczy większości ludzi „dających głos” w wyborach, że już o zdolności do samodzielnego myślenia i kojarzenia elementarnych faktów nie wspomnę. Wcześniej wierzyłem że do ich głów prowadzi jedna droga, wiodąca przez odpowiednio mocno obite tyłki. Ale okazało się że te ostatnie pokryte są zbrojami wykonanymi chyba z tytanu. A więc życzę wszystkim porządnym ludziom aby te zbroje na zadkach „polactwa” (pozdrawiam mistrza Ziemkiewicza) w przyszłym roku zaczęły pękać.
Czas na życzenia pod adresem konserwatystów, konslibów i wszystkich prawych Polaków.
Po pierwsze, tym którzy pozostają bez pracy gorąco życzę znalezienia choćby takiej która pozwoli na przetrwanie i doczekanie lepszych czasów.
Po drugie, tym którzy jakąś sensowną pracę mają, życzę aby zatrudniające ich firmy przetrwały następny rok a oni swoje miejsca pracy utrzymali.
Po trzecie moi kochani, proszę Stwórcę aby choróbska się Was nie imały bo łaska Pańska daje bez porównania większą szansę przeżycia w Tusklandii niż „bezpłatna służba zdrowia” oferowana przez Narodowy Fundusz Zagłady.
Po czwarte, pamiętajcie że jesteście Polakami a nie mieszkańcami jakiegoś zafajdanego „euroregionu”. Więc bojkotujcie wszelki komercyjny „alternatywny” syf pokroju drążenia dyń czy innych pogańskich wygłupów. Jak nie raz podkreślałem, nikogo do żadnego kościoła nie mam zamiaru zapędzać a na myślenie o naszych najbliższych czy wielkich rodakach którzy odeszli cały rok jest dobry. Ale wspomnienie ich 1 listopada to moralny obowiązek.
A po piąte, starajcie się okazywać swoim bliskim należne im uczucia. I znajdźcie czas na rozmowę z nimi. Najlepiej w domowym zaciszu przy wspólnym stole i choćby szklaneczce herbaty. Bo o uleganie „nowej świeckiej tradycji” w rodzaju niedzielnego rodzinnego obiadu w jakimś Mc Szajsie nie śmiem czytelników tej witryny podejrzewać.

Żeby nie było iż zapomniałem o tych wszystkich którzy próbują zamienić Polskę w jedno wielkie moralne szambo, pod ich adresem też mam życzenia.
Tym wszystkim promotorom narkomanii którym marzą się narkotyki w każdym kiosku,  życzę "złotego strzału" przy pierwszej okazji. Zaś pod adresem proskrobankowców, eutanazistów, feminazistek czy apologetów wszelakich możliwych dewiacji, kieruję staropolskie życzenie. Które w postępowej euronowomowie brzmi:
Biedronił was pies!

Zatem jak mawiają wojskowi, przeżyjmy ten 2013 rok bez strat w ludziach i sprzęcie.

Stary niedźwiedź

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Święta, tradycja i współczesność.

Czcigodni Czytelnicy
Nowoczesny konserwatyzm nie zakłada z góry iż ludzie określający się jako konserwatyści lub nasi najbliżsi sojusznicy jakimi są „konslibowie” z definicji muszą być wyznawcami jakiejś jedynie słusznej religii. W warunkach europejskich wystarczy w zupełności że akceptują oni „cywilnoprawną” część Dekalogu czyli przykazania od czwartego do dziesiątego (mam na myśli numerację katolicką i luterańską). W innym kręgu kulturowym te same zasady wywiedliby oni z innego źródła.
Natomiast ewidentną cechą łączącą ludzi zajmujących na scenie politycznej wymienione przeze mnie miejsca musi być kierowanie się dobrem kraju w którym żyją i szacunek dla jego godnych kultywowania (a więc nie wszystkich bez wyjątku!) tradycji i czynników tworzących tożsamość narodowa. Tu nie może być odstępstw bo te wartości wyznaczają granicę między pozytywnym indywidualizmem a bimbaniem sobie na los kraju i rodaków czyli śmierdzącym egoizmem, wynoszonym na piedestał przez różnych pożal się Boże „wolnościowców”. Którym marzy się zamiana Polski w jeden wielki moralny chlew a w swej nienawiści do wszystkiego co polskie lansują jakieś celtyckie, azteckie czy diabli wiedza jakie jeszcze "zamienniki " tego co jest nierozerwalnie związane z polską tożsamością.
Dlaczego o tym piszę? Bowiem właśnie Święta Bożego Narodzenia doskonale ogniskują te kwestie.
I dlatego życzę wszystkim aby te dni spędzili radośnie w gronie osób najbliższych. Wierzący zastanowili się nad metafizycznym sensem tego co wydarzyło się ponad dwa tysiące lat temu. Zaś niewierzący zwrócili uwagę na nierozerwalny związek tych dni z polską tożsamością i tradycją w najlepszym tych słów znaczeniu.
Oczywiście szacunek dla tradycji nie powinien automatycznie oznaczać zamiany najbliższych dni w sarmackie obżarstwo. Bowiem karykaturą Świąt jest sytuacja gdy pani domu siada do wigilijnej wieczerzy padając na twarz ze zmęczenia i marząc żeby za rok znaleźć się w te dni w jakimś pensjonacie. Dlatego proponuję aby panowie czynnie włączyli się w przygotowania oraz ograniczyli swoje wymagania do jakichś rozsądnych granic. Tak aby po tej najważniejszej kolacji w roku można było pomyśleć o Nowonarodzonym a nie zastanawiać się czy w domowej apteczce są aby właściwe medykamenty.
Więc poświęćmy te dni na zastanowienie się jak korzystamy z szansy którą On nam dał oraz czy robimy tyle ile potrafimy i realnie możemy dla kraju w którym żyjemy. I rzecz jasna na ile to możliwe, postarajmy się nadrobić zaległości w okazaniu naszym najbliższym należnych im uczuć. Na co w codziennej gonitwie nie zawsze starcza nam czasu.
Takich Świąt Bożego Narodzenia życzy wszystkim prawym ludziom

‘Stary Niedźwiedź

czwartek, 20 grudnia 2012

Edukacja - obowiązek, przywilej czy prawo? cz.II.

Drugą część moich uwag na temat sensownego kierunku zmian w polskim systemie edukacyjnym musze rozpocząć od pewnej anegdoty.
Podczas odbywającej się w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ogólnopolskiej konferencji branży technicznej, w której pracuję, wieczorne rozmowy przy lampce wina dotyczyły głównie kwestii przyjęcia Polski do NATO oraz eurokołchozu. Gdy pewien euroentuzjasta zaczął głośno zastanawiać się jakie to warunki musi spełnić ta dzika Polska aby Euroland łaskawie przyjął ją do swojego grona, profesor Bożenka K-P, będąca świeżo po dłuższym pobycie w Niemczech nie wytrzymała. I wyośliła oczywistą prawdę w prostych żołnierskich słowach/;
-Zapamiętajcie sobie matoły że ta cudowna Europa przyjmie nas dopiero wtedy gdy polskie szkolnictwo wszystkich szczebli zostanie zdemolowane do tego stopnia że na rynku pracy Polak nie będzie stanowić wielkiego zagrożenia dla Niemca, Francuza czy Włocha!
Praktyka prawie dwudziestu lat „reformowania” (a raczej deformowania) polskiego szkolnictwa dowiodła że Bożenka okazała się Kasandrą. Co jak niedawno powiedziała, ani trochę jej nie cieszy.
A mówiąc już całkiem poważnie, aby sformułować choć zarys pożądanego stanu edukacji (do którego dojście nie będzie szybkie ani łatwe) należy odpowiedzieć na trzy zasadnicze pytania:
•    kto powinien być objęty tym systemem
•    jakie szkoły na poszczególnych szczeblach kształcenie powinny istnieć
•    w jakie wydatki na cele edukacyjne budżet państwa powinien się angażować
Odnośnie punktu pierwszego, zdecydowanie odrzucam zarówno model w którym edukacja jest przywilejem za który uczący się musi płacić jak i eurosocjalistyczne dyrdymały głoszące że liczy się ilość. A wiec skoro co drugi młody Europejczyk ma wkrótce legitymować się dyplomem wyższych studiów to maturę ani chybi będzie musiał mieć każdy.
Uważam że każdy powinien mieć PRAWO do nauki ale jednocześnie aby móc z niego korzystać, chętny musi wywiązywać się z  OBOWIĄZKÓW które korzystanie z tego prawa na niego nakłada..
Skoro szkoła istnieje po to aby się w niej czegoś nauczyć (dla konserwatysty jest to oczywistość, dla socjalisty czy jakiegoś skretyniałego do imentu „wolnościowca” zapewne szok), osoby pojawiające się tam głownie po to aby rozrabiać i stwarzać nauczycielom problemy powinny być z grona uczniów eliminowane. Pozostanie w klasie na drugi rok jako żółta kartka a relegacja w przypadku recydywy jako czerwona. Nie może być bowiem tak że nauczyciel koncentruje swój wysiłek na przeciągnięciu do następnej klasy dwóch chuliganów lub matołów a dwadzieścia osób na tym cierpi bowiem nie nauczy się tego czego by mogła gdyby nauczyciel zgodnie z elementarną logiką skoncentrował swój wysiłek na nich. Tak samo bezlitośnie tępione powinny być zachowania w rodzaju fizycznego znęcania się nad osobami słabszymi czy przynoszenie do szkoły narkotyków. Znalezienie takowych przy uczniu powinno automatycznie skutkować wydaleniem z „wilczym biletem”. A wszystkie moralne cwele i „zakon braci marychujanów” niech sobie unisono wyją do księżyca. Szkoły muszą stać się znowu tym czym były kilkadziesiąt lat temu, zanim nie zaczęło przy nich majstrować pos-tępactwo.
Jakie szkoły powinny istnieć? Oczywiście poza podstawowymi i średnimi ogólnokształcącymi powinno się odbudować ze zgliszczy szkolnictwo zawodowe, czyli zasadnicze szkoły zawodowe dające swoim absolwentom status robotnika wykwalifikowanego oraz szkolnictwo średnie zawodowe (technika, szkoły ekonomiczne, gastronomiczne, krawieckie etc.). Zaś gimnazja należałoby zlikwidować tak szybko jak to tylko jest możliwe, Bowiem model ośmioletnia podstawówka plus czteroletnie liceum sprawdzał się doskonale przez kilkadziesiąt lat i został w mojej o cenie z premedytacją zniszczony przez sabotażystów którzy w nagrodę powinni mieć dożywotni zakaz sprawowania jakichkolwiek funkcji w administracji państwowej. No może z wyjątkiem szatniarza czy operatora mopa.
Pozwolę tu sobie na osobistą refleksję. Byłem ostatnim rocznikiem kończącym jeszcze siedmioklasową podstawówkę i nigdy nie odnosiłem wrażenia że jej program był przeładowany. Przy założeniu że edukację rozpoczyna dziecko mające około siedmiu lat, w systemie 7+4 zdawałoby ono maturę mając osiemnaście lat. Nie wydaje mi się aby jedenaście lat nauki było zbyt krótkim czasem na zdobycie odpowiedniej wiedzy ale nie upieram się przy tym postulacie a system 6+4 i tak byłby bez porównania lepszy od dzieła sabotażysty (ło)Buzka.
No i wreszcie trzecia sprawa. Czyli kwestie finansowe a zwłaszcza problem statusu właścicielskiego szkół wszystkich szczebli oraz zakresu ingerencji budżetu państwa.
Jak już wspomniałem, jestem zwolennikiem powszechnego dostępu do edukacji tych młodych ludzi którzy naprawdę chcą się uczyć. Dlatego też popieram instytucje bonu oświatowego czyli po prostu finansowania z budżetu nauki tych osób którym warto takiej pomocy udzielić. Jeśli kogoś nie przekonują chrześcijańskie pobudki zajęcia takiego a nie innego stanowiska, niech weźmie pod uwagę fakt że osoba która zdobyła jakiś zawód i wykonuje pracę pożyteczną dla ogółu, płacąc podatki zwróci kwotę zainwestowaną w jej edukację. Takie stanowisko ktoś złośliwy może nazwać „kolektywizmem”. Ale jako konserwatysta tego typu epitety mam w pogardzie bowiem nie kryję się z tym że gardzę doktrynami stawiającymi na piedestale parszywy egoizm podniesiony do rangi najwyższej cnoty. Jeśli ktoś w dążeniu do „samorealizacji” ma poniżej pleców przyszłość swojego kraju to ja takiego człowieka mam w dokładnie tym samym miejscu. Niezależnie od tego czy jest to zidiociały anarchista łżący w żywe oczy że jest liberałem, narkoman pragnący zamienić Polskę w jeden gigantyczny burdel czy infantylny babsztyl walący grzechotką o ziemię i wyjący że ma być tak jak „bobo cie” i basta
Status właścicielski szkół podstawowych i średnich nie jest dla mnie problemem najistotniejszym. Po drastycznym odchudzeniu urzędniczej „czapy” krępującej nauczycieli i zawalającej ich idiotyczną papierkową robotą mogłoby się okazać że prywatny właściciel przyjmujący do nauki dzieci finansowane bonem oświatowym może „wyjść na swoje”. Analogicznie do Niepublicznych Zakładów Opieki Zdrowotnej które z jednej strony zapewniają ludziom podstawową opiekę medyczną a z drugiej umożliwiają właścicielowi godziwą egzystencję. Oczywiście nie mam nic przeciwko szkołom z wysokim czesnym dla tych młodych ludzi których rodzice mogą sobie na taki wydatek pozwolić. Ale powinny one powstawać OPRÓCZ a nie ZAMIAST szkól dla osób z niezamożnych rodzin.
Ważna sprawą jest weryfikacja poziomu nauczania w szkołach. Jak to zasugerował Marek1Taki w dyskusji pod pierwszą częścią tych rozważań, państwowy egzamin weryfikujący wiedzę i umiejętności jest niezbędny w celu weryfikacji jakości pracy szkoły. Tak samo uważam za wskazane ustalanie nieprzesadnie wywindowanego w górę minimum programowego. Rzecz jasna powinno ono obowiązywać z dziesięć lat aby nauczyciele mogli na jego podstawie układać stabilne programy szkolne których nie wywracałby do góry nogami fakt że w kolejnej koalicji rządowej oświata trafiła w ręce wyjątkowych idiotów.
W przypadku szkół wyższych stan obecny jasno wykazuje że nawet mierne szkoły państwowe jakąś działalność badawczą jednak prowadzą. Czego nijak nie da się powiedzieć o co najmniej dziewięćdziesięciu kilku procentach szkół prywatnych. Szanuję te które nie „świrują” że przyświeca im inny cel i po prostu ograniczają się wyłącznie do dydaktyki. Jeśli z tego zadania wywiązują się należycie i rzetelnie kształcą fachowców znajdujących potem pracę w wyuczonym zawodzie bez wielkich problemów, wszystko jest w najlepszym porządku. Ale gdy słyszę o prywatyzacji takich uczelni jak choćby Uniwersytet Jagielloński czy Politechnika Warszawska, prawdę mówiąc przechodzą mnie ciarki. Bowiem oczami wyobraźni już widzę „prywatyzację zuchwała” w najgorszym stylu Lewandowskiego. Czyli przekazanie uczelni w ręce jakiegoś złodzieja który natychmiast sprzeda aparaturę badawczą za góra dziesięć procent jej ceny a opróżnione laboratoria wynajmie na biura lub magazyny. Dlatego dopóki nie zobaczę na własne oczy pomysłów prywatyzacji pozwalającej na kontynuację działalności badawczej, do pomysłów prywatyzacyjnych szkół wyższych będę się odnosić ze skrajną nieufnością.
Pozostała jeszcze kwestia pomocy dzieciom z najuboższych rodzin chcącym się uczyć. Swego czasu na różnych forach internetowych spotkałem się z gromami ciskanymi przez osoby uważające liberalizm za fundament swoich poglądów na tak zwane rozdawnictwo. Jeden z dyskutantów zarzucił m i że chcę go zmusić do „zapieprzania” na dzieci z rodzin patologicznych bowiem właśnie w tych kręgach dzietność jest najwyższa.
Z jednej strony na pewno nie zaakceptuję mechanicznego płacenia rodzicom dodatku na każde dziecko wedle najgorszych szwedzkich socjaldemokratycznych wzorów. Bowiem wtedy zastrzeżenia że pieniądze te „pójdą przelewem” (oczywiście nie międzybankowym ale przez gardło) stają się w zbyt wielu przypadkach zasadne. Ale jestem zwolennikiem takich form pomocy które dają praktycznie pewność że zostanie ona wykorzystana zgodnie z intencjami pomagającego.
Liberalny ortodoks natychmiast powie że zadania takie powinny realizować prywatne fundacje a państwo nie ma prawa wydać ani grosza na taką pomoc. Polityka taka może mieć sens w społeczeństwach bogatych gdzie obszar biedy jest niezbyt rozległy a proporcje pomiędzy potrzebami a funduszami ofiarowanymi na ich zaspokojenie przez prywatnych darczyńców istotnie pozwalają scedować taką pomoc na fundacje charytatywne. W Polsce taki pomysł uważam za koronny przykład utraty kontaktu z rzeczywistością na tle liberdogmatycznym. Dlatego budżety państwa czy samorządu muszą się takiej działalności podjąć bo nikt inny tego nie zrobi.
Oczywiście jak już wspomniałem, mam na myśli takie formy pomocy jak obiady w szkolnej stołówce (niestety dla wielu dzieci jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia). Miejsce w internacie, bilet miesięczny na dojazdy do szkoły etc. Rodzice ubodzy ale porządni na pewno się na taką pomoc nie obrażą. A że hołota podniesie wrzask że ma być gotówka do ręki? Mam to dokładnie w tym samym miejscu w którym talibowie negujący groźbę zapaści demograficznej mają Polskę.

Ale wszelkie próby naprawy edukacji na jakimkolwiek szczeblu skazane są na niepowodzenie w przypadku sabotowania zmian przez wykonawców. Mam tu na myśli nauczycieli którzy czują się dobrze w istniejącej rzeczywistości, podpierają się Kartą Nauczyciela i za rzecz oczywistą uważają że zarobki powinny zależeć od wysługi lat i zdobywania kolejnych dziwacznych stopni zawodowych a nie od  jakości świadczonej pracy i zaangażowania się w takową. A więc pełen zapału absolwent wyższej uczelni, chcący młodzież czegoś nauczyć i dysponujący na ogół wiekszą wiedzą od starych wyjadaczy musi z definicji zarabiać od nich mniej. Prawo zmuszające pracodawcę do podnoszenia kucharzowi zarobków wraz ze zwiększającą się wysługą lat, niezależnie czy jest wirtuozem patelni czy "asfalciarzem" każdy uznałby za nonsens. Zatem chyba warto wzorem Żelaznej Damy zrobić porządek z efektami działalności rozpasanych związków zawodowych również w tej sferze życia. A Ponuremu Grabarzowi, stałemu komentatorowi i miłemu gościowi "Antysocjala" serdecznie dziękuję za zwrócenie uwagi na tak istotną sprawę.


Stary Niedźwiedź

czwartek, 13 grudnia 2012

Edukacja - obowiązek, przywilej czy prawo? - cz.I

Po kilku felietonach poruszających sprawy nie mające pierwszorzędnego znaczenia (mam na myśli rzecz jasna moje a nie gościnne Tie Fightera i Marka Jednego Takiego) nadszedł czas aby zająć się jednym z najważniejszych dla przyszłości każdego kraju problemów czyli edukacją.
W tej tematyce powszechnie znane są stanowiska lewicy oraz ortodoksyjnych liberałow. Pierwsi są rzecz jasna zwolennikami obowiązkowej edukacji „bezpłatnej” (czyli tłumacząc z socjalistycznego na polski finansowanej przez ogół podatników). Ale w tym modelu najgorszy jest fakt że lewica w swej bezdennej głupocie (w tej materii między Stalinem a eurosocjalistami nie ma większych różnic) stawia na ilość, nie licząc się z oczywistym faktem że aby zdobyć wiedzę uprawniającą do używania jakiegoś tytułu zawodowego, nie wystarczy sama chęć. Potrzebne są jeszcze zarówno inteligencja jak i odpowiednia doza pracowitości. I jeśli w celu zwiększenia produkcji kucharzy, maturzystów, lekarzy czy inżynierów nauczyciele obniżą wymagania, uzyska się niewątpliwie tak wysoko w eurokołchozie ceniony wysoki wskaźnik ilości rzekomych specjalistów z danej dziedziny na hektar. Tyle tylko że tacy nieucy mogą być groźni dla całości zdrowia i mienia a nawet życia innych ludzi gdy wykonują jakiś naprawdę odpowiedzialny zawód. Bo już „maryniści” (czyli absolwenci tych wydziałów uniwersyteckich które parają się głównie dysputami o pewnej części ciała Maryni) mogą jedynie swoim bałwaństwem czy brakiem elementarnych ludzkich uczuć (specjalność tak zwanych za przeproszeniem "etyków") rozbawić ewentualnie zniesmaczyć ogół rodaków. Ale w eurokołchozie liczą się głównie wskaźniki i jakieś gremium ładnych kilkanaście lat temu wymyśliło że do roku 2020 co drugi młody Europejczyk (bariery wiekowej nie pamiętam i nie chce mi się szukać tego idiotyzmu w sieci) MUSI legitymować się wyższym wykształceniem.
Pamiętam jak jeszcze z dziesięć lat temu finansowanie poszczególnych wydziałów wyższych uczelni było uzależnione od „zdawalności” studentów z roku na rok. Więc każdy z nas traktujący swoje obowiązki oraz etykę zawodową do końca serio miewał nieprzyjemne rozmowy z prodziekanem zajmującym się dydaktyką. Na szczęście obecnie ta korelacja między „zdawalnością” a budżetem jest bez porównania słabsza więc przynajmniej uczelnie techniczne odbiły się od dna. Ale swego czasu zdarzało się że rzekomy inżynier kończący studia około roku 2000 dysponował mniejszą wiedzą zawodową niż technik który swój dyplom uzyskał w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Sytuacja w szkołach podstawowych czy średnich (pomijam już pomysł Buzka wprowadzenia gimnazjów będący po prostu sabotażem i godny osobnego potraktowania) jest jeszcze gorsza. Znana mi pani ucząca historii w szkole podstawowej, kilka lat temu powiedziała mi że na tym szczeblu „zdawalność” jest wręcz fetyszem. Więc ona z najwyższym trudem znajduje czas aby zająć się uczniami zdolnymi, z którymi pracować jest po prostu przyjemnie (każdy belfer zna to uczucie). Bo najwięcej energii traci na wbijanie do głów tępych leni że husaria nie walczyła pod Grunwaldem a Zygmunt Stary i Zygmunt Waza to dwaj różni królowie. A na samą myśl ile bzdurnych papierów musi wypisać gdy jakiegoś ucznia nie chce przepuścić do następnej klasy, otrząsa się z obrzydzeniem.
Czyli jak to w socjalizmie, liczą się pozory, stan faktyczny jest nieistotny.
Liberalne spojrzenie na edukację bazuje na założeniu iż wykształcenie jest inwestycją w przyszłe zarobki i pozycję społeczną a więc dobrem za które trzeba płacić. System taki w zasadzie sprawdza się w krajach anglosaskich, w których może on należycie funkcjonować z kilku powodów:
Po pierwsze, są to społeczeństwa relatywnie zamożne (w porównaniu z Polską wręcz bogate) a więc odsetek ludzi którzy nie mogą sobie pozwolić na opłatę czesnego jest niższy niż wyniósłby on w naszym kraju w przypadku komercjalizacji nauczania.
Po drugie, wzięcie kredytu na opłatę kosztów nauki jest możliwe a po podjęciu pracy kredytobiorca nie musi zadłużenia spłacać nieomal do grobowej deski.
A po trzecie, w krajach tych istnieje rozbudowany system stypendialny. Stypendia te są fundowane zdolnym młodym ludziom zarówno przez podmioty gospodarcze, żywotnie zainteresowane pozyskaniem dobrych pracowników jak i przez prywatne organizacje czy wreszcie same uczelnie. W tym ostatnim przypadku głównie w Stanach Zjednoczonych dochodzi do takich wynaturzeń jak stypendia sportowe. Przyznawane zdolnym koszykarzom, hokeistom czy lekkoatletom (że wymienię dyscypliny sportowe powszechnie znane w Europie). Sportowcy ci kończą te uczelnie uzyskując dyplom MA czy MSc, często będący czekiem bez pokrycia. Wielokrotny złoty medalista olimpiad i mistrzostw świata w biegu na 400 m przez płotki Edwin Moses legitymował się dyplomem inżyniera elektronika. Ale jak sam powiedział w jednym z wywiadów pod koniec swej kariery, gdyby ktoś go spytał o kierunek przepływu prądu stałego, musiałby się dobrze zastanowić. Ale do końca życia nie będzie wykonywać zawodu formalnie wyuczonego więc nikt z tego powodu nie ucierpi.
Oczywiście pomiędzy różnymi uniwersytetami istnieje ogromne różnice poziomu nauczania a więc i możliwości późniejszej kariery zawodowej ich absolwentów. Jak powiedział pewien profesor, sa takie po których rządzi się Zjednoczonym Królestwem i takie których absolwenci za sukces uważają kierowanie domem towarowym.
Moim zdaniem żaden a tych systemów nie pasuje do polskich realiów. Socjalistyczny rodzi patologie i najzwyczajniej w świecie się nie sprawdza. Zaś przestrogą przed programową prywatyzacja całości szkolnictwa są wszelkie Europejskie Wyższe Szkoły Zdrowia, Szczęścia i Wszystkiego Najlepszego. Bowiem często są one po prostu fabrykami dyplomów licencjackich których wartość wynika z aktualnej ceny makulatury.
Zaś wszystkim entuzjastom tyleż mechanicznego co bezmyślnego przenoszenia na grunt polski modelu anglosaskiego muszę przytoczyć słowa wielkiego Miltona Friedmana, wypowiedziane podczas jego warszawskiego wykładu:
„Nie wzorujcie się (mowa była o systemach prawno – organizacyjnych) na bogatych krajach Zachodu bo nie jesteście bogatym krajem Zachodu!”
Słowa te powinny chyba zastanowić każdego autentycznego liberała. Oczywiście nie mam na myśli obłąkanych anarchistów w rodzaju tych którzy domagają się prawa do palenia tytoniu lub „ziela” w środkach komunikacji bowiem nie jestem psychiatrą.
Propozycja istotnych  elementów systemu organizacji szkolnictwa w Polsce będzie tematem następnego wpisu.


Stary Niedźwiedź

czwartek, 6 grudnia 2012

Dżamila i Idris - dopisek

W dyskusji na temat mojego wpisu o Dżamili i Idrisie czcigodna Flavia napisała:
„Sama miałabym obawy, gdyby moje dziecko (córka/syn) zapowiedziało, że chce poślubić muzułmanina.”
Uwaga ta jest o tyle oczywista że każdy odpowiedzialny rodzic w takiej hipotetycznej sytuacji miałby święte prawo niepokoić się o przyszłość swojego dziecka podejmującego, co tu ukrywać, decyzję obciążoną sporym ryzykiem. Ale w mojej ocenie sytuacja jest tu mocno niesymetryczna i należy osobno rozpatrywać casusy Idrisa oraz Dżamili.
W pierwszym z nich happy end nastąpił (przynajmniej w mojej ocenie) jedynie dlatego że gdy Idris poznał swoją późniejszą żonę, mieszkał już na stałe i pracował w Polsce. Zatem był „zadomowiony” a jego obietnica pozostania tu po ślubie wyglądała wiarygodnie. Więc jego potencjalni teściowie, tak zresztą jak i narzeczona, mieli mocne przesłanki aby traktować go serio. I rozumiejąc że jak na środowisko z którego się wywodzi czyni daleko posunięte ustępstwa a zarazem jest mężczyzną mogącym się wywiązać z elementarnego obowiązku utrzymywania rodziny (żaden wyzwolony bełkot nie przekona mnie że jest inaczej, pomijając przypadki ekstraordynaryjne), uznali że na takich warunkach można podjąć to ryzyko. Więc młodzi zamieszkali razem (w tym przypadku nikt mi nie wytłumaczy że test był fanaberią) a po niecałym roku pofatygowali się do Urzędu Stanu Cywilnego. Jak już pisałem, związek ten zdał egzamin a zarówno małżonkowie jak i ich córki wykazały są osobami na poziomie potrafiącymi uszanować uczucia drugiej strony. I jeszcze raz podkreślę że w mojej ocenie nie doszło do żadnego kataklizmu jedynie dlatego że mieszkają w „ksenofobicznej” Polsce. Więc nie ma niebezpieczeństwa że wysłannicy jakiegoś skretyniałego mułły zaczną Idrisa „prostować”.
Ale już przypadek Dżamili jest całkowicie inny i uważam że można się w nim doszukać pewnych przesłanek pozwalających na skonstruowanie hipotez roboczych.
Po pierwsze, Polak może poznać dziewczynę z kręgu islamskiego chyba jedynie w krajach Europy Zachodniej. Gdzie spotyka się je w przestrzeni publicznej, pracujące choćby jako urzędniczki, ekspedientki czy pielęgniarki. A więc nie jakieś ledwo piśmienne tłumoki, na ulicy pojawiające się w kreacji typu namiot i gardzące tą zgniłą cywilizacją białych ludzi którzy sa aż tak bezdennie durni że ich ojcom czy mężom płaca zasiłek za psucie powietrza, dziecioróbstwo i przygotowywanie się do przejęcia władzy.  Ale osoby z maturą przynajmniej w dużej części akceptujące świat w którym się znalazły.
Po drugie, w przypadku kobiety jest oczywistością że związek z mężczyzną z kręgu kultury europejskiej ma szansę zaistnieć jedynie w kraju w którym nie ma jako tako zorganizowanej społeczności islamskiej, gotowej „pomścić hańbę” i obydwoje zabić. Więc dla dziewczyny decydującej się na takie małżeństwo ucieczka od swojego środowiska jest oczywistością.
Po trzecie, muzułmanka ma chyba zakodowane w genach bycie posłuszną zarówno mężowi jak i teściowej. Oraz zabieganie o względy męża, co rzecz jasna wynika z instytucji wielożeństwa. Więc zachowania które dla polskiej żony byłyby rzeczą naturalna, dla dziewczyny z tamtego kręgu są górną strefą stanów wysokich. O czym nie raz wspominała mi  matka Romka, zachwycona Dżamilą jako synową
I wreszcie po czwarte, młode dziewczyny z krajów arabskich (wiem że Berberowie czy Persowie to nie Arabowie ale felieton to nie praca naukowa) odznaczają się nieprzeciątną urodą. Więc jak powiedział Romek, byłby ostatnim idiotą gdyby mając taką żonę myślał o jakimkolwiek skoku w bok. Bowiem aczkolwiek część Szanownych Czytelniczek zapewne nie ma przesadnie wygórowanego mniemania o inteligencji brzydszej połowy mieszkańców Polski, jako jeden z nich pragnę je zapewnić że większość facetów nie jest az takimi idiotami aby nie docenić takiej żony jak Dżamila. A z komentarza czcigodnego Zgryźliwego wynika że gdyby w Polsce pojawiło się więcej jej rodaczek, kobiety o urodzie i inteligencji egerii polskiego feminazizmu musiałyby poszukać sobie amantów w ZOO.
Tak więc czcigodna Flavio, rozważając hipotetyczną sytuację gdy Twój syn przedstawi Ci jako narzeczoną sprowadzoną do Polski muzułmańską dziewczynę, szansa iż małżeństwo zakończy się katastrofą  byłaby bliska zera.

Stary Niedźwiedź