niedziela, 28 lipca 2013

Ta "nieszkodliwa używka".

Zewsząd z Polski dochodzą do nas złe wiadomości, różniące się jedynie stopniem intensywności owego zła. Oczywiście dziury budżetowej i wyczynów ryżej kanalii oraz jego żałosnej imitacji Zyzia Krzepickiego w osobie Jana Vincenta Rostowskiego (ksywa „Jacek”) nic nie jest w stanie zakasować, tym nie mniej i inne dzielą się na złe i gorsze. Pisza o tym zaprzyjaźnieni bloggerzy więc nie będę powielać ich wpisów i w tych niewesołych czasach w miarę nie tak znowu wielkich możliwości postaram się podzielić z Szanownymi Gośćmi tej witryny znanymi mi przypadkami gdy komuś udało się zrobić coś z sensem dla siebie i swoich bliskich. Bo niestety w tej sferze trudno jest mówić o kłopocie nadmiaru bogactwa.
Od kilku lat mam przyjemność rozmawiać z panią będącą z zawodu księgową, wychowującą po rozwodzie syna. Chodził on do średniej szkoły muzycznej i wpadł w „artystyczne” towarzystwo bezstresowej gówniarzerii z dobrze usytuowanych rodzin. Dla której treścią życia stały się balangi połączone z piciem piwa i paleniem konopnego łajna. Młody człowiek też "jarał" a wkrótce zaczął się uczyć metodą na odczepnego, uznając że ocena „mierny" vel „dopuszczający” jest też dla ludzi skoro zapewnia promocję do następnej klasy. A pytany o plany na przyszłość odpowiadał że ma wielu kolegów którzy o nim nie zapomną i na pewno będą zapraszać na kolejne imprezy a inne rzeczy jak żywot lekki, łatwy i przyjemny niespecjalnie go interesują.
Ponieważ nie są to sprawy przyjemne i nie wszyscy chcą się nimi dzielić z osobami z którymi wiąże je nie tak znowu zażyła znajomość, nie pytałem tej pani jak udało jej się doprowadzić do odwiedzenia przez syna terapeuty uzależnień od narkotyków. Najważniejsze było to że do takiej wizyty doszło.
Swego czasu ś.p. pan Marek Kotański wbił skutecznie do głowy swoim terapeutom że w rozmowach z uzależnionymi należy im tłumaczyć że nie ma „lekkich” czy „nieszkodliwych” narkotyków. Różnią się one jedynie stopniem szkodliwości i tempem w jakim przerabiają konsumenta w osobę pozbawioną już charakteru której głównie jedno w głowie. I wielokrotnie podkreślał że należy tłumaczyć że palenie „trawy” to po prostu obciach. Młody człowiek trafił na terapeutę właśnie z tej szkoły. A ten ostatni wytłumaczył mu że substancje zawarte w tym barachle są wydalane z organizmu po dłuższym czasie więc może zajść efekt ich kumulowania się prowadzący właśnie do demotywacji i olewania spraw ważnych w życiu każdego człowieka. Co doskonale widać właśnie w tym konkretnym przypadku. I dał mu namiary na fora na których sami zainteresowani opisali co konopne łajno zrobiło z ich życia a przypadki te były lliczniejsze od opisów nie zawsze łatwego wyjścia z tego uzależnienia.
Młody człowiek autentycznie się przestraszył i skończył z tym syfem. Zaczął na serio myśleć o studiach i wziął się do nauki. Podjął też decyzje o zdawaniu na poważny kierunek studiów warszawskiej polibudy. Ponieważ jak się okazało zdolności mu nie brakowało, szczęśliwie nadrobił zaległości. A na maturze sprawił mamie przyjemną niespodziankę bowiem zdał matematykę i fizykę w wymiarze rozszerzonym na tyle dobrze że został przyjęty na studia na wybranym przez siebie kierunku. Co prawdę mówiąc i dla mnie było lekim zaskoczeniem ale tez sprawiło mi dużą przyjemność. Bowiem po pierwsze kolejny młody człowiek potrafił zerwać z tym syfem a po drugie, mam wiele sympatii do jego mamy. Bo jak tu jej nie mieć do osoby która rozumie na czym polegała transakcja opisana w legendarnym szmoncesie, zaczynająca się od słów „Friedmann ma weksel Schapira z żyrem Glassa”?
A dla terapeutów wyprowadzających ludzi z uzależnienia od narkotyków mam wielki szacunek. Bowiem są to po prostu ludzie którzy uratowali wiele osób przed degrengoladą lub śmiercią. A żaden poważny terapeuta nie będzie plótł bredni że „ziele” to używka taka sama jak kawa a nawet kokaina narkotykiem nie jest. Jak zapluwają się dwa chyba najbardziej odrażające ludzkie ekskrementy w polskim internecie.

Stary Niedźwiedź

środa, 24 lipca 2013

Zosia, Leszek, Letycja.

Tuż przed wyjazdem na Mazury na warszawskiej ulicy spotkałem dawno nie widzianą Zosię. Ucałowaliśmy się z dubeltówki i umówiliśmy na spotkanie w kawiarni. Gdzie przy dobrej kawie i kropelce brandy zrelacjonowaliśmy sobie co u nas słychać i powspominaliśmy dawne czasy.
Zosię poznałem na jakimś party w czasach późnego Gierka jako dziewczynę Leszka, znanego mi z gry w brydża sportowego, piszącego wówczas na elektronice pracę dyplomową. Zosia była z rok młodsza od niego i zabierała się za swój dyplom na filologii angielskiej uniwerku. Byli typową parą studencką tych czasów. Czyli obydwoje mieszkali z rodzicami w dwupokojowych mieszkaniach co na pewno nie było okolicznością sprzyjającą założeniu rodziny. O zarobkach młodych ludzi tuż po studiach w tych czasach w kontekście wynajęcia mieszkania za własne a nie rodziców pieniądze nie będę się rozwodził. Część Szanownych Czytelników mojej witryny czasy te pamięta a ci młodsi i tak nie uwierzą że inżynier zarabiał na ogół mniej niż robotnik nieprzesadnie wykwalifikowany.
Minęło z pół roku, Leszek obronił dyplom na piątkę i zdał na studium doktoranckie zaś Zosia napisała pracę. I wtedy okazało się że odziedziczyła ona po jakiejś krewnej domek na peryferiach miasta na zachód od Warszawy, wtedy przejściowo wojewódzkiego z gierkowskiego awansu. Domek składał się z trzech pokoi, łazienki i kuchni oraz sporego strychu, położony był w dużym i ładnym ogrodzie, potężnie zapuszczonym.
I wtedy młodzi podjęli decyzję o wyjeździe z Warszawy. Rodzice Leszka byli tym mocno zniesmaczeni. Będąc obydwoje pracownikami naukowymi jakichś „niekonkretnych” wydziałów uniwerku uważali rezygnację Leszka z robienia doktoratu za deklasację a wyborem dziewczyny (ojciec technik, matka urzędniczka) tez nie byli zachwyceni. Ale na szczęście Leszek był człowiekiem rozsądnym i olał te fochy. Więc wyprowadzili się do tego miasta i znaleźli tam pracę. Ona jako pani od angielskiego w miejscowym liceum (plus jakieś „empikowe” kursy), on jako nauczyciel w technikum elektronicznym. I zaprosili naszą gromadkę na ślub.
Zebraliśmy się u mnie aby pomyśleć nad wyborem prezentu ślubnego. W sklepach nie sposób było wówczas upolować czegoś naprawdę w domu potrzebnego bowiem po takie skarby jak lodówka czy pralka ustawiały się społeczne kolejki z wpisywaniem się na listę i sprawdzaniem kilka razy na dobę obecności. To tak dla przypomnienia różnym lewicowym ciotom łżącym w żywe oczy że komuna nie była wcale taka zła. A nie chcieliśmy metodą na odczepnego kupować czegoś typu jeszcze jeden serwis do herbaty wiedząc że niektóre młode pary po weselu mogły otworzyć sklepik z ceramiką. I gdy byliśmy już niemal w rozpaczy bowiem nic rozsądnego a zarazem możliwego do zdobycia nie przychodziło nam do głowy, jeden z kolegów nieśmiało zaproponował:
-Słuchajcie, przecież oni wyjechali na wiochę. Byłem u nich i widziałem że w ogrodzie jest mnóstwo zielska  plus szopa nadająca się do adaptacji. Więc może kupić im kozę?
Pomysł uznaliśmy za nieco zwariowany a jeden z kolegów zauważył ze po pierwsze, nie mamy zielonego pojęcia gdzie takie zwierzę kupić a po drugie, jako ignoranci możemy nabyć egzemplarz wybrakowany czy poważnie chory. Wtedy jeden z nas przypomniał sobie że jest zaprzyjaźniony z weterynarzem i można liczyć na fachową pomoc. Weterynarz poinformowany o całej sprawie powiedział nam że słyszał o hodowli kóz niedaleko od  Warszawy. Więc wybraliśmy się tam wraz z nim samochodem dostawczym tuż przed terminem wesela, nabyliśmy zwierzątko plus kilka bel siana i worek marchwi i wraz z prezentem zajechaliśmy na wesele. Kózka wyglądała okazale bowiem dziewczyny wymyły jej długą sierść szamponem dla niemowląt i polakierowały raciczki na niebiesko. Młodzi na ten widok mało nie padli. Ale zobowiązaliśmy się że po weselu (była to  ciepła pora roku) przyjedziemy przeprowadzić adaptację szopy na obórkę a jeden z nas (inżynier budowlaniec) fachowo pokieruje pracami. Materiały udało się zdobyć i jeszcze przed ochłodzeniem się Letycja (tak ją nazwali) miała porządne lokum i zgromadzony zapas pożywienia na zimę.
Zanim Zosia i Leszek wyrobili sobie właściwe odruchy, ponieśli niewielkie straty w postaci dwóch ręczników i książki telefonicznej pozostawionej w zasięgu Letycji. Ale wkrótce przekonali się o jej zaletach. Trawa była wystrzyżona jak należy a gdy koza została mamą, zaczęła dawać mleko w poważnej ilości około trzech litrów dziennie. Do tego udało się znaleźć osobę gręplującą wełnę z której Zosia robiła super ciepłe skarpetki i rękawiczki. A Leszek opanował tajniki produkcji kozich serów.
Z czasem otworzył on warsztacik naprawy sprzętu RTV i gdy nastała koniunktura, w porę powołał do życia firemkę zajmującą się instalacją anten satelitarnych i okablowaniem komputerowym. Mają dwoje dzieci. Syn już będący inżynierem pracuje w firmie ojca, córka kończy studia ekonomiczne i też myśli o przyłączeniu się do rodzinnego interesu jako osoba załatwiająca całość spraw finansowo – papierkowych.
Krezusami nie są ale na godne życie im wystarczy. Jeżdżą przyzwoitymi koreańskimi samochodami (udało mi się ich przekonać do olania europejskich). A wakacje spędzają w Chorwacji lub Bułgarii. A gdy z dziesięć lat temu spotkałem się z Leszkiem, ze śmiechem wrócił do swojej „deklasacji” mówiąc:
Słuchaj Niedźwiedziu, mieliśmy własny dach nad głową, na opłaty, odzież i wyżywienie dla nas i dla dzieci starczyło. A gdy się rano budziłem, pierwszym widokiem była buzia śpiącej obok mnie Zosi. W porównaniu z tym wszelkie profesury okupione wielce prawdopodobnym rozpadnięciem się takiego związku na odległość można o tyłek roztrzaskać.
Z czym całkowicie się zgadzam.

Stary Niedźwiedź

czwartek, 18 lipca 2013

Keine deutsche Dreck!

Zacząć muszę od przeproszenia Szanownych Czytelników za aż tak długie milczenie. Złożyły się na to trzy przyczyny. Dwie pierwsze miały charakter osobisty, były to konieczność wykonania pewnej pracy „na przedwczoraj” oraz problemy zdrowotne. Ale szczęśliwie praca została wykonana a kłopoty ze zdrowiem przezwyciężone. Za to dłużej przeżywałem niesmak wywołany „obchodami” (oczywiście mam na myśli te oficjalne) kolejnej rocznicy Rzezi Wołyńskiej.
W odwiedzanej przeze mnie części blogosfery napisali o tym zarówno Erinti (do tego wpisu nie jestem w stanie niczego dodać) oraz Dibelius. Wprawdzie posłużył się on wielce ekscentrycznym tytułem w swoim stylu ale już sama treść nie budzi zastrzeżeń a ów tytuł w mojej ocenie utrzymany jest w jego poetyce zmuszania do zastanowienia poprzez prowokację. Miałem zatem o tej sprawie nie wspominać i tak bym postąpił gdyby nie kolejna wybroczyna umysłowa zgrai (p)osłów którzy w okolicznościowej rezolucji napisali o masowych mordach MAJĄCYCH ZNAMIONA LUDOBÓJSTWA. Tak się jakoś składa że w przypadku masakry dokonanej przez żołdaków Ratko Mladića w Srebrenicy cały cywilizowany świat nie ma do dzisiaj wątpliwości że było to ludobójstwo, mimo że liczba ofiar jest ponad dziesięć razy mniejsza od liczby Polaków zamordowanych na Wołyniu przez bandytów spod znaku „tryzuba”. Zatem wypocina kilkuset idiotów w okrągłym budynku przy ulicy Wiejskiej w Warszawie nie „nosi znamion” ale po prostu jest kolejnym dowodem bimbania sobie przez tę zgraję na Polskę. I jednocześnie potwierdza że na pytanie kto może napluć w gębę ryżej kanalii i jej „padchujszczim” (jak do dzisiaj mawiają co starsi mieszkańcy prawobrzeżnej Warszawy), odpowiedź jest banalnie prosta. Każdy kto tylko zechce, nie musi to być aż caryca z Berlina czy król z Rosji. Spadkobiercy rezunów z UPA czy litewskich szaulisów też to robią i nawet się zdążyli się przyzwyczaić do braku adekwatnych reakcji polskich czynników oficjalnych. Co niniejszym wpisuję do sztambucha wszystkim „jagiellońskim” naiwnym pensjonarkom.
Ale gdy irytacja trochę zelżała, zacząłem się zastanawiać nad mniej rzucającą sie w oczy sprawą czyli końcem innego mitu jakim do niedawna jeszcze była wręcz przysłowiowa niemiecka solidność.
Dodam że mam na myśli więcej niż poprawne z punktu widzenia techniki wykonywanie pewnych prac, abstrahując od oceny moralnej takowych. 
Na początku lat dziewięćdziesiątych po upadku enerdówka wydał się fakt stosowania przez enerdowskich lekarzy sportowych tak zwanego dopingu ciążowego. Polegającego na tym że sportsmenka w odpowiednim czasie przed ważnymi mistrzostwami była zapładniana, co zwiększało wydolność jej organizmu. A po zawodach oczywiście była poddawana aborcji. Zastanawialiśmy się wtedy z kolegami przy kropelce burbona co z takimi zwyrodnialcami należałoby zrobić. I wtedy obecny w tym gronie energetyk zauważył ze najlepiej byłoby tych następców doktora Mengele po prostu spalić w piecu krematoryjnym w Auschwitz. I dodał że kilka lat temu  zwiedzał ów niemiecki obóz i jako fachowiec od spalania nie ma wątpliwości że po prawie pięćdziesięciu latach bezczynności ów piec dałby się uruchomić. A przy okazji można by „rozchodować” co bardziej zasłużone kanalie z polskiego lobby proaborcyujnego.
Ale obecnie zarówno jakość niemieckich wyrobów przemysłowych jak i usług świadczonych przez niemieckie firmy po prostu zeszła na psy. Widzą to nie tylko Szwajcarzy, od wieków wyznający wręcz kult solidnej pracy. Moi koledzy którzy spędzili wiele czasu w tym kraju zgodnie twierdzą że dla jego mieszkańców słowo Niemiec jest synonimem beztroskiego bałaganiarza a „niemiecki bałagan” jest takim samym idiomem jak dla Szweda określenie „polski sejm”. Oto garść przykładów z naszego podwórka.
Swego czasu niejaki Kaczmarek (któremu dopiero Słoneczko Peru odebrało zasłużony pseudonim chyży rój) sprzedał Niemcom firmę dostarczającą energię elektryczną mieszkańcom Warszawy. Następstwem owej kolejnej prywatyzacji zuchwałej była nie tylko seria znaczących podwyżek cen prądu. Na pysk siadła też jakość świadczonych usług. O ile kontrolerzy pojawiają się w mieszkaniach odczytać wskazania liczników regularnie, o tyle kolejne blankiety opłat za prąd wedle prognozy przysyłane są na ogół już po terminie pierwszej wpłaty a odbiorcy są potem obciążani odsetkami za zwłokę. Niezależnie od tego czy jest to bałagan organizacyjny, próba okradania ludzi czy tylko bezdenna arogancja, proceder ten uważam za skandal.
Dobrych kilka lat temu wykupiłem internet bezprzewodowy w firnie Era. I na Mazurach nie miałem problemu z zasięgiem. Wprawdzie transmisja danych odbywała się w standardzie 2G (czyli tak zwanej drugiej generacji z prędkością maksymalną poniżej 200 kilobitów na sekundę) ale do obsługi poczty czy przeglądarki internetowej w zupełności to wystarczało. A do poziomu sygnału nie miałem zastrzeżeń. Gdy Erę wykupił T-mobile, jakość siadła na pysk. Jeszcze w zeszłym roku sygnał był przez mój modem odbierany „na jednej kresce” z kilkoma przerwami w ciągu doby. Gdy w tym roku otwierałem z przyjaciółmi sezon podczas długiego majowego weekendu, okazało się że zasięgu nie ma. A po dokupieniu anteny pokojowej wprawdzie się pojawił też „na jedną kreskę” ale z częstszymi przerwami niż rok temu. Poszedłem więc poradzić się miejscowych osób kompetentnych. Pani sołtys i pan leśniczy uświadomili mi ze inny dostawca internetu zapewnia we wsi stabilny sygnał, pozwalający im nawet bezpiecznie korzystać z e-bankowości. Bowiem żadnemu z nich nie zdarzyło się aby łączność padła podczas wykonywania jakiejś operacji. Bogatszy o tę wiedzę dokonałem zmiany operatora co rozwiązało moje problemy. Co więcej, przy tej samej antence mam obecnie stabilny sygnał w standardzie 3G (czyli trzeciej generacji z transmisją rzędu kilku megabitów na sekundę) a na modemie niekiedy wyświetla się nawet literka H świadcząca o chwilowej transmisji w standardzie HSPA (teoretycznie do 54 megabitów na sekundę). Więc mogę nawet korzystać z witryny meczyki.pl. Nie wspomnę już o tym że abonament jest tańszy od niemieckiego, zawiera większy limit transferu a nieograniczone  ściąganie danych miedzy północą a ósma rano jest już zawarte w cenie abonamentu.
Gdy wypowiadałem kontrakt z T-mobile, paniusia z ich Biura Olewania Klienta nie mogła się nadziwić mojej decyzji i próbowała kusić mnie zwiększeniem limitu danych. Odpowiedziałem jej że konkurencja oferuje mi zasięg w standardzie 3G, u nich jeszcze rok temu miałem z przerwami 2G a obecnie już tylko jedno wielkie gie. Więc mam ich ofertę tam gdzie aroganckie szwaby polskich klientów.
Swego czasu z pewną nieufnością odnosiłem się do wiadomości że proszki do prania sprzedawane w Niemczech są zdecydowanie lepszej jakości niż te konfekcjonowane w Polsce. Gdy kolega wracając zza Odry samochodem przywiózł mi kupiony tam proszek marki której na co dzień używam, musiałem zmienić zdanie.
Mój sąsiad z Mazur swego czasu kupił sobie wehikuł firmy Opel i wynosił się nade mnie, jeżdżącego samochodem koreańskim. Mina zrzedła mu gdy w terenie rozkraczył się po roku używania tego cuda na tyle poważnie że do pobliskiego warsztatu musiała go ściągać laweta. Nie mogłem sobie odmówić złośliwej satysfakcji i powiedziałem mu że mnie też przytrafił się problem techniczny. Gdy z nadzieją w głosie i na twarzy spytał jaki, poinformowałem go ze po sześciu latach skorodowała mi złączka elektryczna i musiałem dokonać naprawy za kilkadziesiąt złotych.
A gdy swego czasu późną jesienią zajechałem do wspomnianego warsztatu aby wymienić opony na zimowe a jego właściciel pierwszy raz zobaczył mój nowy nabytek, roześmiał się i swoją nie do końca literacką  niemczyzną pochwalił mój wybór mówiąc:
- Das ist echte koreanische Wagen, keine deutsche Dreck!
Co może posłużyć za motto do moich dzisiejszych rozważań.

Stary Niedźwiedź

wtorek, 2 lipca 2013

Stracone złudzenia.

Jeszcze kilkanaście lat temu miałem więcej optymizmu odnośnie szans na przyszłość  Europy jako takiej a Polski w szczególności. Łudziłem się bowiem że wbrew znanemu powiedzeniu, historia uczy nie tylko tego że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła. Ale bezlitosne fakty zmusiły mnie do rewizji tego przesadnie optymistycznego spojrzenia na rzeczywistość.
Pierwsze złudzenuie dotyczyło Ukrainy. Wydawało mi się że w tym koniec końców dużym kraju znajdzie się wystarczająco wielu ludzi aby wyciągnąć konstruktywne wnioski z  tego co do tej pory działo się w trójkącie Rosja – Polska – Ukraina. A więc dosterzec że wprawdzie w „sprzyjających” warunkach Ukraińcy potrafią przelać morze polskiej krwi zaś Polacy ukraińskiej ale mowy być nie może o tym aby jedno z tych państw było w stanie w sposób trwały opanować terytorium drugiego a jego mieszkańców wyeliminować fizycznie lub wynarodowić. Natomiast Rosja takimi możliwościami na pewno dysponuje odnośnie podboju, zas w kwestii wynarodowienia może już się wykazać nielichym sukcesem. Jest nim choćby samookreślanie się mieszkańców tej wschodniej czyli „janukowyczowskiej” Ukrainy. Ludzie ci pragną ścisłych związków z Rosją a wymordowanie wielu milionów ludzi z pokolenia ich dziadków za pomocą Wielkiego Głodu spłynęło po nich jak woda po gęsi. Zaś w „juszczenkowskiej” części Ukrainy świadomość narodowa budowana jest na kulcie OUN i UPA. Złośliwi twierdzą że Bandera doczekał się już większej liczby pomników oraz placów czy ulic jego imienia niż Jan Paweł II w Polsce. Jak widać polska akcja popierania Juszczenki (trzeba dodać że angażowało się w nią szerokie spektrum polskich polityków, od Lecha Kaczyńskiego po Aleksandra Kwaśniewskiego) okazała się jedną wielką katastrofą a wszystkich wyznawców „polityki jagiellońskiej” mam za fantastów którzy utracili całkowicie kontakt z realnym światem. Już prędzej można myśleć o jakichś obopólnie korzystnych działaniach z reżimem Janukowycza. Na czystych zasadach biznesowych, bez dorabiania jakiejś marzycielskiej (żeby nie powiedzieć po prostu że infantylnej) ideologii.
Ale problemem numer jeden dla Europy (a już zwłaszcza dla Polski) jest kwestia Niemiec.
Tak jak przewidział to już w latach pięćdziesiątych Konrad Adenauer, w odróżnieniu od de Gaulle’a polityk a nie tyleż megalomański co ograniczony oficer, na dystansie kilkudziesięciu lat niemiecka gospodarka zje w kaszy francuską. A Niemcy bez jednego wystrzału osiągną to czego bez skutku próbowali się dorobić wzniecając dwie wojny światowe. Właśnie widzimy że to nastąpiło a w Europie karty rozdaje obecnie kanclerz Merkel. Tylko dlaczergo robi to aż tak głupio?
Jest ona wystarczająco sprytna aby odpowiednio często dawać francuskiej małpie banana. Co utwierdza francuską małpę w iluzji jakoby była ona tak zwanym  „współgospodarzem Europy”. Trudno powiedzieć czy frau fuehrerin sama zawsze zdawała sobie z tego sprawę czy też Adenauer i jego następcy pozostawili po sobie jakiś polityczny testament a ona po prostu odrobiła tę lekcję.
Ale już relacje niemiecko – rosyjskie ewidentnie wskazują że Niemcy nie dorosły do roli europejskiego lidera który siłą rzeczy powinien reprezentować interesy eurolandu a nie wyłącznie niemieckie. Oczywiście korzyści płynące z teoretycznej wspólnej europolityki dzieliłyby się nierówno pomiędzy udziałowców, zależnie od ich potencjału ekonomiczno - politycznego. Ale jeśli efektem takiej „jedności” ma być to że mniejsi nie tylko nic na tym nie zyskują ale ordynarnie tracą, to takie rzekome współdziałanie jest po prostu niemieckim dyktatem. Bowiem frau fuehrerin okazała się być nie żadnym wielkim politykiem na miarę (jak twierdzili wazeliniarze) Żelaznej Damy  ale jedynie nieprzesadnie lotną enerdowską kuchtą która postanowiła pograć Europą w pokera z kagiebistą Putinem. A kagiebista właśnie bez litości kuchtę ogrywa. Na naszych oczach dogorywa projekt Nabucco  czyli koncepcja gazociągu biegnącego  poprzez Turcję, Bułgarię i Rumunię a więc stanowiącego alternatywę dla rosyjskiego gazu. Przy okazji wizja poważnego długoterminowego kontraktu pozwoliłaby Azerbejdżanowi na wyrwanie się spod rosyjskiej kurateli. Ale kuchcie wydaje się że w grze z Putinem dobrze jej idzie a więc przegrywa swoje i cudze. Niedługo Europa będzie zdana na łaskę i niełaskę najpoważniejszego rodzaju broni armii rosyjskiej czyli Gazpromu. A stare powiedzenie Lenina odżyje w postaci "użytecznej idiotki".
Nie raz już o tym pisałem ale powtórzę. Mądrym dla memoriału, politykom dla praktyki, jak mawiał ksiądz Chmielowski.
Eurolewactwo w swej diabelskiej pysze za największe zagrożenie dla swoich poronionych wizji nowego wespaniałego swiata uznało chrześcijaństwo, od niemal dwóch tysięcy lat będące fundamentem europejskiej cywilizacji. I wymyśliło sobie że użytecznym sojusznikiem w dziele jego niszczenia są islamiści. A więc pełnymi garściami sprowadzało do Europy zastępy beżowych dzikusów, dając im pełnymi garściami socjal. Aby mogli próżnować i mnożyć się jak króliki. Tyle tylko ze wyznawcy Allacha nawet nie ukrywają swojej pogardy dla lewaków pchających im te euro do kieszeni. I do garstki co bardziej rozgarniętych lewaków zaczyna już docierać że to właśnie narkomani, pedały i inny tego rodzaju ludzki szrot są w państwie islamskim w pierwszej kolejności do odstrzału, nawet przed chrześcijanami.
Ale chyba tam na górze Polacy mimo wszystko darzeni sa większym sentymentem niż na to z powodu swojej politycznej głupoty zasługują. Bowiem Niemcy zostaną za pomocą bomby D (jak demografia) opanowane nie przez Arabów lecz Turków. Którzy poo pierwsze, nie mają wrodzonego wstrętu do pracy , po drugie, ich islam jest bez porównania mniej hardcorowy od arabskiego, a po trzecie, od ponad dwustu lat stosunki polsko – tureckie są więcej niż poprawne.
A Rosjanie mają szczęśliwie (rzecz jasna dla nas) nad swoim tyłkiem chiński bat. Jako że po odliczeniu wpływów za gaz i ropę, gospodarka rosyjska w porównaniu z chińską jest karzełkiem. Jeśli do tego doliczyć bardzo niekorzystne trendy demograficzne i obyczajowe (gigantyczne pijaństwo, masowe skrobanki czy nazywając rzecz po imieniu totalne skurwienie obyczajów) na perspektywy Rosji nie postawiłbym złamanego eurocenta.
Zatem w myśl starego dowcipu mówiącego że siedząc w łajnie nie należy śpiewać, musimy jako nartód wziąć na przeczekanie. Czyli unikać wszelkich fajerwerków i innych tego rodzaju wygłupów i sięgnąć po stare sprawdzone wzorce pracy organicznej. Jeśli trzeba to w szarej strefie.
No i aby Polska przetrwała nie tylko jako nazwa pewnego regionu geograficznego, rozbroić bombę zapaści demograficznej. Bo jeśli Polaków zabraknie to żadna super koniunktura polityczna, nawet większa od tej beztrosko przepieprzonej na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia nie pomoże.

Stary Niedźwiedź