piątek, 31 stycznia 2014

Kocia łapa

Komentarze czcigodnej EwyL (pozdrawiam najserdeczniej) pod moim ostatnim wpisem o bezdzietności ostatecznie przekonały mnie do tego iż o niektórych problemach natury ogólniejszej należy pisywać wielokrotnie. A nie uważać sprawę za załatwioną skoro już zająłem się tym rok czy dwa lata temu. Bo sądząc po liczniku wejść, na blogu pojawia się wielu nowych czytelników spoza tradycyjnego grona komentatorów tej witryny, rzecz jasna nie znających archiwów „Antysocjala”.
Tematem który ze względu na swoją wagę musi co jakiś czas powracać jest problem „kociej łapy”. O potrzebie tych powtórek ostatecznie przekonała mnie napotkana na blogu czcigodnego Dibeliusa (też oczywiście serdecznie pozdrawiam) złota myśl pewnego degenerata iż dla kobiety „korzystniejszym” rozwiązaniem od małżeństwa jest wolny związek.
Swego czasu wypowiedziałem się pozytywnie o „teście kociej łapy”. Pisząc że takie wspólne zamieszkanie kobiety i mężczyzny pod jednym dachem pozwoli poznać tę drugą osobę nie tylko od święta podczas romantycznych randek. Ale i w prozaicznych sytuacjach życia codziennego, nie mających w sobie cienia romantyzmu ale wymagających aktywności w udzielaniu pomocy drugiej osobie. I pozwalających po prostu zdać egzamin z dojrzałości czyli umiejętności życia z kimś i sprawnego załatwiania takich banalnych czynności jak choćby zakupy czy utrzymywanie porządku we wspólnym mieszkaniu. Okaże się też czy pani nie przypala wody na herbatę a pan wie w którą stronę należy obracać przepaloną żarówkę podczas wymiany na nowa. Bo obydwoje są magistrami po „gender studies”.
Ale gdy okaże się że ten związek funkcjonuje należycie, naprawdę nie ma na co czekać. Różnica miedzy płciami jest w tym przypadku taka iż dla faceta propozycja małżeństwa jest psim obowiązkiem. Zaś kobieta nie musi się na nie zgodzić.
To ostatnie stwierdzenie być może zdziwi wielu Szanownych Czytelników, a już zwłaszcza tych należących do piękniejszej połowy ludzkości. Ale znam też i taki przypadek, niewątpliwie nie stanowiący reguły ale wyjątek od takowej. Pani ta przez niemal dziesięć lat od czasu urodzeniu dziecka unikała ślubu z jego ojcem. Mimo iż jest to bardzo porządny i mądry człowiek który żyjąc z nią, wzorowo wywiązywał się z obowiązków ojca i de facto męża, zaś ona jego uczucie w pełni odwzajemniała. Wynikało to z faktu iż małżeństwa babci, matki oraz wujka tej pani były wielkimi katastrofami. I poza jednym przypadkiem gdy to Pan Bóg ulitował się nad kobietą i jej oprawcę dostatecznie szybko odesłał do piekła, zakończyły się rozwodami. Tak samo rozwód zaliczyli zarówno rodzice jak i siostra jej chłopaka. Więc w tym konkretnym przypadkuten podświadomy lęk przed ślubem  jest dla mnie zrozumiały. Jakieś dwa lata temu, gdy ci państwo dorobili się wreszcie własnego mieszkania przyzwoitej wielkości, pani ta na kolejną propozycję jej brzydszej połowy odpowiedziała „no trudno, zaryzykuję”. I wzięli „cywila”. Oczywiście wszystko układa się nadal doskonale i żaden diabeł nie zamieszał tam ogonem.
Rzecz jasna mówiąc o ślubie nie mam zamiaru pakować się w czyjeś uczucia religijne czy światopoglądowe. I mam na myśli składową cywilnoprawną. W końcu jest to zarówno oficjalne wzięcie na siebie pewnych zobowiązań jak zgoda na poniesienie kar umownych w przypadku niewywiązania się z nich. Najczęściej małżeństwa rozpadają się gdy w domu pojawia się przemoc lub bimbanie sobie na elementarne obowiązki. Zdarza się też (niestety nie rzadko) inna nie mniej paskudna przyczyna. Dzieje się tak gdy facet postanawia zmienić żonę na „nowszy model” bo zaczyna myśleć nie tym co ma zamocowane na szyi. Ten ostatni powód jest najlepszym wytłumaczeniem dlaczego w necie można wyczytać aż takie brednie jak te o „wyższości” konkubinatu z punktu widzenia interesów kobiety. Po prostu głosiciele takich poglądów wolą aby droga do zasądzenia płacenia przez nich alimentów była dłuższa i bardziej wyboista niż w przypadku rozwodu, gdy dzieje się  to automatycznie. Taki sam jest powód bredzenia o konieczności legalizacji „aborcji na życzenie” jako rzekomego wyrazu szacunku dla kobiety! I tęsknota za PRL kiedy „było normalnie” bo z takiego „zabiegu” pod pewnymi warunkami można było skorzystać bezpłatnie. A gdy się już ta „wyskrobka” śmieciowi znudziła, mógł ją zmienić na nową bez ponoszenia kosztów.
Czcigodna EwaL stwierdziła niedawno że pisząc o mojej przyjaciółce Milom, czynię to niemal klęcząc. Nie będę negować że w gronie osób znanych mi w realu darzę ją najwyższym szacunkiem a zarazem podziwem. Zresztą i sama M żartuje sobie ze mnie iż dorobiła się nieświętej trójcy bałwochwalców. Bo do jej zięcia i mnie dołączył Sam, admin ośrodka obliczeniowego jej podległego, inteligentny i rzetelny ciemnoskóry Amerykanin o pogodnym sposobie bycia, nieco w stylu Eddiego Murphyego.
Ponieważ Milom robi wszystko albo perfekcyjnie albo nie robi tego wcale, pozwolę sobie opisać jak rozwiązała ona problem „przewlekłych kociołapiarzy” w europejskiej centrali swojej firmy gdzie szefuje działom badawczemu i obliczeniowemu. Gdzieś w październiku M zaprosiła do siebie na spaghetti alla vongole (perła w koronie sztuki kulinarnej jej gosposi) trzech "kociołapiarzy" z firmy. Ma tam już taki status a do tego coś nieuchwytnego co chyba należy nazwać majestatem że ludziska uważają za oczywistość potrzebę stawienia się na takie zaproszenie. Przy stole skierowała rozmowę na ich sprawy rodzinne. Okazało się że wszystko jest OK, układa im się dobrze, kochają te kobiety z pełną wzajemnością a w dwóch przypadkach i dzieci których już się dorobili. I wtedy wybuchnął granat. Bo Milom powiedziała im mniej więcej coś takiego:
To na co wy gamonie jeszcze czekacie? Jako faceci widocznie jesteście zbyt mało kumaci więc ja wam to wyoślę. Dla kobiety czas biegnie w innym rytmie niż dla mężczyzny. Facet mając czterdzieści lat może wszystko zaczynać od nowa. Kobieta niekoniecznie. A jeśli do tego ma dziecko, szanse są już minimalne. Skoro one dały wam swoje najlepsze lata to coś im się do jasnej cholery za to należy. A już na pewno jakiś elementarny komfort psychiczny. Więc skoro wszystko jest OK to bądźcie mężczyznami a nie jakimiś wyluzowanymi zasrańcami. Ruszcie leniwe tyłki, kupcie pierścionki i wygęgajcie to co na waszym miejscu facet mający coś w portkach a nie tylko w lodówce już dawno by powiedział!
Perora odniosła zamierzony efekt. Bo w firmie jako usus przyjęło się powiedzenie admina Sama (którego Milom najpierw rechrystianizowała a potem będąc „pozasłużbowo” również i pastorem, udzieliła mu ślubu ze swoją sekretarką). Będąc inżynierem informatykiem a nie wersalczykiem, Sam przedkłada komunikatywność sformułowań nad ich elegancję. I kiedyś powiedział złotą myśl o treści:

"Jeśli Wielebna kogoś opi**doli to na pewno jest za co".

Więc "kociołapiarze" wydusili z siebie te deklaracje, oczywiście przyjęte w pełni pozytywnie przez ich dziewczyny. I w niedzielę 29 grudnia Milom miała mnóstwo obowiązków liturgicznych. Bo poza nabożeństwem i komunią udzieliła trzech ślubów. Oczywiście nie „hurtowo” bo nie toleruje idiotyzmów w najgłupszym amerykańskim stylu. A za to, jak mi mailowała, Sylwester był nietypowy. Bo jego rolę spełniło potrójne wesele w uroczej trattorii przy plaży.

Wprawdzie działo to się Anno Domini MMXIII w Cagliari a nie w Tusklandii a ja na tym weselu nie byłem i wina nie piłem, tym nie mniej pozwoliłem sobie to opisać ku pokrzepieniu serc. Bo uważam że porządni ludzie bardzo potrzebują informacji że nawet w zjednoczonej Europie może się gdzieś wydarzyć coś nie tylko normalnego ale wręcz godnego pochwały i szacunku.



Stary Niedźwiedź

sobota, 25 stycznia 2014

Kobiety bezdzietne

Przyjaźniłem się (użycie czasu przeszłego wyjaśni się podczas narracji) z małżeństwem naukowców z najwyższej półki, nie mylić z wyrobnikami nauki ani tym bardziej jakimiś uniwersyteckimi hochsztaplerami, badającymi podobieństwa i różnice miedzy bytem, niebytem i odbytem.
Obydwoje poznali się na studiach i po obronie z wyróżnieniem prac magisterskich zostali zatrudnieni na swoim wydziale polibudy. Doktoraty obronili szybko, oczywiście też z wyróżnieniem a każde z nich już wtedy miało więcej cytowań w literaturze światowej niż przez całe swoje życie zawodowe zbierze ich oszust od wspomnianych podobieństw i różnic. Dziecka nie mieli więc dysponowali relatywnie sporą  ilością wolnego czasu. Mogli zatem bywać w filharmonii, operze, teatrach czy kinach, z nowościami wydawniczymi wartymi przeczytania byli na bieżąco. A podczas wakacji zwiedzali miejsca tego godne, choćby takie jak oszczędzone przez wojny zabytki Portugalii czy cudowną Chorwację.
Kolegowałem się z tym panem (nazwijmy go X), z poglądów będącym oczywiście konserwatystą (kwestia grubo ponadprogowej inteligencji plus biegła znajomość matematyki użytkowej i logiki). Na durne zaczepki postępaków typu iż kto nie z nimi ten nie ma serca, odpowiadał zawsze że kto nie jest w dużej części konserwatystą ten nie ma mózgu. A jeśli w sferze obyczajowej nie podziela konserwatywnych poglądów to jest po prostu łobuzem. Na uczelni z raz w tygodniu spotykałem się z nim aby pokrótce (szanował mój i swój czas) omówić bieżące wydarzenia polityczne i podzielić się refleksjami na temat otaczającej rzeczywistości tej za przeproszeniem III RP.
Obydwoje zrobili doskonałe prace habilitacyjne, wypromowali pierwszych doktorów. I wtedy wydarzyło się nieszczęście. X zmarł nagle w wieku czterdziestu kilku lat.
Jego żona (tym razem użyję symbolu Y) po śmierci męża uciekła w pracę. Jest już profesorem „belwederskim”, kieruje zakładem a jej autorytet w środowisku jest niekwestionowany.
Pani Y to prawdziwa dama, dodatkowo ma jeszcze to coś co z braku lepszego określenia nazwę majestatem. Mam na myśli fakt iż wzbudza taki szacunek ze żaden gamoń nie śmie wyrwać się z jakimś niestosownym tekstem do niej skierowanym. Na co dzień jest osobą pogodną, na jej twarzy z rzadka pojawia się melancholijny uśmiech. Ale od czasu śmierci męża nigdy już nie widziałem aby się śmiała. Ma rodzeństwo a w konsekwencji siostrzeńców i siostrzenice. A rodzina jest z takiej półki iż nie ulega wątpliwości że gdy będzie trzeba, nie zapomną oni o cioci. Tym nie mniej raz przypadkiem zauważyłam jak pani profesor Y spoglądała w parku na bawiące się małe dzieci. Oczywiście nigdy bym sobie nie pozwolił na coś tak niestosownego jak zadanie jej tego pytania. Ale mam niemal pewność że gdyby mogła cofnąć czas, w ich życiu pojawiło by się dziecko. Jak nie własne to adoptowane.
To były Himalaje bezdzietności a więc czas na dno Rowu Mariańskiego.
Po internecie grasują najwulgarniejsze genderowe dziewki, chwalące się swoim kałem moralnym i propagujące „genderowe” wzorce znacznie bardziej nachalnie niż wydzwaniające po domach złodziejki zachwalają paramedyczne barachło. Jak wiadomo, genderowe „profesorki” pokroju niejakiej Środy to cyniczne złodziejki grosza publicznego bo swoje brednie propagują za nasze podatki. Ale te dziewki są tak bezdennie głupie iż traktują te wypociny łowczyń grantów  serio. A więc „walczą z kołtuństwem” puszczając się na prawo i lewo i ciesząc się z rzekomego szacunku swoich „partnerów”.
Nawet osobom inteligentnym zdarzają się wypadki przy pracy. I po przeczytaniu bredni typu wypociny Ayn Rand, są w stanie na krótko uwierzyć że tych dziewek nie wolno potępiać skoro one same siebie szanują co w ich bełkocie nazywane jest "wysoką samooceną". Terapia jest prosta. Gdy swego czasu moja znajoma na coś takiego zachorowała, poradziłem jej aby spytała swojego siostrzeńca, dwudziestoparoletniego bywalca dyskotek, czy ożeniłby się z taką „yndywidualystką” która się realizuje mając w nosie opinie „kołtunów”.
Po tygodniu znajoma zadzwoniła do mnie, kompletnie załamana. I powiedziała mi:
Miałeś rację. Zrobiłam tak jak radziłeś. I co usłyszałam (jej słowa cytuję z pamięci ale możliwie wiernie, z zachowaniem oryginalnego słownictwa)?
- Ciotka, czy tobie już do reszty odpieprzyło? Ja miałbym się żenić z taką kurwą którą waliła cała dyskoteka, w tym nie raz ja do spółki z kolegami? Żony poszukam sobie gdzie indziej. I mam prostą zasadę. Dziewczynę zacznę traktować serio gdy będzie miała coś pod sufitem a nie tylko pod kiecką. I do tego co najmniej przez miesiąc nie zdecyduje się na seks. Co będzie dowodem na to że poszukuje faceta jako całości nie tylko wydolnego fiuta o dużych gabarytach.
W dalszej rozmowie dopowiedziała że zrozumiała iż ci faceci kłamią tym dziewkom w żywe oczy bo cenią sobie w nich jedynie darmochę. Usłyszałem jeszcze kilka żalów na temat męskiej podłości ale dala już sobie raz na zawsze spokój z tym za przeproszeniem szacunkiem.
Więc do takich genderowych dziewek żywię pogardę połączoną jednak z odrobiną współczucia. Dzieci się nie dorobią bowiem ewentualne potomstwo wyabortują aby móc nadal balować i kopulować. Ktoś powiedziałby niczym zwierzęta podczas rui ale ja na taka metaforę się nie zdobędę bowiem choćby kotki czy suczki są doskonałymi matkami i na taka obelgę jak porównanie z gwiazdami kilku „otwartych” blogów na pewno nie zasługują. A gdy posuną się w latach, za seks będą już musiały płacić, o ile będzie je na to stać. Albo zadowolić się kochankiem na baterię. A na starość pozostaną same, często bez żadnej opieki osób bliskich. I przynajmniej niektóre z nich aby nie zdechnąć z głodu, ustawią się w kolejkę do darmowej stołówki Caritasu. Bo te wstrętne „katole” mają jednak miękkie serca i nad takim ostatnim moralnym szrotem się ulitują. Ale czasu się nie da zawrócić i na gorzkie żale że za młodu myślały przyrodzeniem  a nie głową będzie już za późno.



Stary Niedźwiedź

sobota, 18 stycznia 2014

Genderowe antywychowanie seksualne

Zacząć muszę od przypomnienia, zwłaszcza młodszym czytelnikom, znaczenia powstałego za komuny określenia „przymiotnik niwelujący”. Oznaczał on przymiotnik który występując wraz z jakimś rzeczownikiem, automatycznie negował sens tego rzeczownika. Wtedy jako przykłady szczególnie nośne dydaktycznie podawano „demokracja socjalistyczna” i „społeczne środki produkcji”. Bo za komuny nie było cienia jakiejkolwiek demokracji i panował tępy zamordyzm. Zaś społeczeństwo miało zerowy wpływ na to co będzie w kraju produkowane i w jakich ilościach.
Obecnie mamy eurosocjalizm. I wprawdzie kupno sprzętu AGD czy żywności to już nie kwestia „upolowania” dostawy a jedynie zawartości portfela ale za to pojawiły się nowe trendy i zaklęcia.
Pierwszy z brzegu przykład to „moralność wolnościowa”. Oznacza ona apoteozę narkotyzowania się, kopulowania z kim popadnie i dokonywania aborcji gdy się „wpadnie” bo w kopulacji akurat uczestniczyli kobieta i mężczyzna (co za kołtuństwo!). Więc tacy moraliści płci różniastych - tradycyjne dwie to zabobon i konserwatywny zamordyzm - nie zasługują nawet na to aby normalny człowiek splunął im w gębę. Bo spotkałby ich zbyt wielki zaszczyt.
Ale naprawdę groźnym przykładem, zwłaszcza w „starej” Europie, jest „wychowanie genderowe”.
Zaczyna się od bredni iż płeć dziecka jest kwestią „wyboru” a nie takich cech biologicznych jak zestaw chromosomów XX czy XY.  Aby ten „wybór” ułatwić, już w przedszkolach dziewczynki przebierane są w spodnie i nakłaniane (a niekiedy zmuszane) do zabaw samochodzikami a chłopcy w sukienki zaś do zabawy daje im się lalki.
Zdaniem genderowego szrotu najpóźniej w szkole podstawowej należy dzieci „oswoić z ich seksualnoscią” czyli tłumacząc z genderowego na język polski, nauczyć onanizmu i wbić im do głów że to wporzo, spoko i ciool. Po opanowaniu tych podstaw czas oczywiście na wyższe stopnie zaawansowania. Czyli dwunastoletnia smarkateria powinna już przestać się lenić i wziąć za kopulację, oczywiście w myśl zasady że nie ważna płeć lecz uczucie.
Oficjalnie trzeba się zabezpieczać. Więc na lekcjach furt zakłada się prezerwatywy na banany zaś w każdej szkole krajów postępu stoi automat wydający takowe. A jak prezerwatywa nie pomoże to przecież zawsze można się „wyskrobać”.
A jakie są efekty? Wedle informacji uzyskanych w korespondencji z Czcigodnymi Gingerish i AleksandrąR (obie panie pozdrawiam najserdeczniej), odsetek młodocianych ciąż zarówno w Wielkiej Brytanii jak i w Szwecji, gdzie te szczytne i postępowe teorie są wdrażane, należy do najwyższych w Eurokołchozie. I jest wyższy niż w tej zacofanej i kołtuńskiej Polsce.
Danych odnośnie Szwecji nie znalazłem ale we Francji: 
http://nczas.com/wiadomosci/europa/technicyzacja-seksu-niechciane-ciaze-wiecej-aborcji-czyli-kleska-edukacji-seksualnej/


od czasu gdy za „edukację seksualną” wzięły się genderowe czarownice, liczba dokonywanych aborcji konsekwentnie i systematycznie rośnie.

Nigdy nie byłem przeciwnikiem edukacji seksualnej. Ale nie odczyniania uroku w stylu genderowych kretynek udających pracowników naukowych. Lecz rzetelnej, tak jak to robi właściciel NZOZ’u w małym miasteczku na pojezierzu Pomorskim, mój kolega znany jako doktor Zdzisio.
Zdzisio raz do roku, najczęściej na wiosnę, gdy szybciej zaczynają krążyć nie tylko soki w drzewach ale i krew w żyłach, zaprasza do ośrodka na prelekcję młodzież w „trudnym” wieku. I beznamiętnie tłumaczy im jakie istnieją grupy środków antykoncepcyjnych, jaka jest ich skuteczność oraz ewentualne działania uboczne. Dla porządku też informuje że KRK poza „zaniechaniem w dni podwyższonego ryzyka” innych metod nie aprobuje. A kończy stwierdzeniem że w każdym indywidualnym przypadku środki należy dostosować do stanu zdrowia kobiety i użycie niekiedy poprzedzić stosownymi badaniami. Oraz informacją że osoby mające ukończone 15 lat zaprasza indywidualnie do siebie pod byle pretekstem zdrowotnym. A on gwarantuje zachowanie tajemnicy lekarskiej.
Początkowo ta akcja została oprotestowana przez miejscowego proboszcza. Ale Zdzisio powiedział księdzu że on z niej nie zrezygnuje a księdzu proponuje pakt o nieagresji. Zdzisio nie będzie ingerować w sprawy katechezy bo nie dysponuje stosowną wiedzą. Zaś ksiądz da spokój antykoncepcji o której też niemal nic nie wie. Przez rok panowała między nimi lodowata poprawność ale wbrew bredniom ludzi do których psychiki nie dotarło że pańszczyzna już w Polsce nie obowiązuje, Zdzisia nie spotkały żadne przykrości. A po roku proboszcz przyszedł do ośrodka pod jakimś pretekstem i w cztery oczy powiedział Zdzisiowi:
- Panie doktorze, z moich szacunków wynika że ilość aborcji spadła nawet dwa razy. Więc proponuję przyjazny rozejm na innych warunkach. Oczywiście pana inicjatywy publicznie pochwalić nie mogę i jako człowiek inteligentny, na pewno pan tego ode mnie nie oczekuje. Ale mogę obiecać że nie powiem publicznie ani słowa przeciwko temu co pan robi. A na Kościół Święty nie musi już pan się dłużej boczyć. I w najbliższą niedzielę zapraszam pana z małżonką na mszę.
Nie dziwię się polskim biskupom wypowiadającym negatywne opinie o „edukacji seksualnej” o ile byłaby ona prowadzona tak jak w „światłych i postępowych europejskich krajach”, jak to nazywają rożne czarownice z profesorskimi tytułami czy grasujące w sieci genderowe ladacznice. Ale poważna edukacja, skorelowana z rzetelnym lekarskim poradnictwem a la Zdzisio, pozwoliłaby Polsce przynajmniej w dużym stopniu rozwiązać problem który dla tych „światłych” skończył się bezprzykładną kompromitacją.
Nazwy gminy oczywiście nie podam. Bo szanuję mądrą decyzję proboszcza i osiągnięty tam mikrokonkordat na skalę tej gminy. Więc nie mam zamiaru narażać tego porządnego księdza na reprymendę jego biskupa.

Stary Niedźwiedź

sobota, 11 stycznia 2014

Duch czworaków

Ponieważ dyskusja pod tak na pozór niewinnym tematem jak mistrzowie tanga zamieniła się w polemikę arystokracji ducha z duchem czworaków, z zasobów pamięci wygrzebałem historię z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia.
W mieszczącym się w dawnym Pałacu Paca ówczesnym Ministerstwie Zdrowia i Opieki Społecznej znajdował się kiosk „Ruchu”. Papierosy, prasę, kosmetyki  i inne tego typu artykuły sprzedawała w nim wówczas mila i dystyngowana starsza pani o nazwisku Puciata. Ową posadę zdobyła bowiem kadrowiec w firmie „Ruch”, oczywiście wywodzący się z wiadomych kręgów i będący przykładem tak zwanego awansu społecznego, nie wiedział że pani ta pochodzi ze starszej od Jagiellonów rodziny książęcej Puciata vel Putiata vel Puciatycz, wywodzącej się od władców Rusi Czerwonej i Halicza.
Również niemal nikt z pracowników ministerstwa tego nie znał. A ponieważ pani ta obsługiwała kupujących bardzo uprzejmie, cieszyła się powszechną sympatią i była nazywana „babcia Puciata”.
Któregoś dnia przy kiosku ustawiła się dłuższa niż zazwyczaj kolejka. Gdy kolejnemu klientowi była skrupulatnie wydawana reszta, stojący w kolejce i nie mogący się doczekać papierosa sekretarzyna miejscowej komórki PZPR rozpoczął dialog o z grubsza takiej treści:
- Czy nie można tego zrobić szybciej? Ludzie czekają.
- Proszę pana, przecież nie mogę się pomylić w wydawaniu reszty i oszukać kupującego.
- Coś pani taka hrabina.
Starsza pani z lekka się zarumieniła i odpowiedziała:
- Jeżeli już to nie hrabina lecz księżna.
W kolejce ten i ów nie zdzierżył i się  uśmiechnął. Urażony cham na najbliższym zebraniu zadał pytanie czy socjalistyczne ministerstwo jest właściwym miejscem pracy dla byłej obszarniczki. Ale minister lubił ową panią za uprzejme traktowanie kupujących (w PRL w tych czasach wielka rzadkość) i sprawa rozeszła się po kościach.
Z pół roku później do ministerstwa przyjechała delegacja z WHO, złożona głównie z Francuzów. Zapanowała lekka panika gdy dowiedziano się że przydzielony do niej ubecki tłumacz miał ostry atak wyrostka i trafił do szpitala na stół. I wtedy minister przypomniał sobie o istnieniu babci i osobiście poszedł do kiosku uprzejmie prosząc ją o pomoc. Babcia zamknęła swoje miejsce pracy i udała się  do sali konferencyjnej.
Gdy zaczęła tłumaczyć, żabojady tylko zastrzygły uszami. W odróżnieniu od urzędników peerelowskich nie byli burakami z awansu ale tej klasy francuzczyznę pamiętali co najwyżej z dziewiętnastowiecznych lektur szkolnych. Oczywiście kilka razy pojawiły się problemy bowiem tłumaczka w sposób opisowy określiła fachowe terminy medyczne których nie znała. Ale szef delegacji natychmiast jej uprzejmie pomógł. Więc nie stworzyło to żadnych problemów a konferencja przebiegła w miłym nastroju.
Na najbliższy zebraniu tak zwanej podstawowej organizacji partyjnej minister spojrzał na sekretarza z politowaniem i spytał:
- No i jak byśmy towarzyszu wyglądali trzy dni temu gdybym was posłuchał i kazał zwolnić babcię? Jak pół dupy zza krzaka!
Co dedykuję wszystkim burakom, niekoniecznie z komunistycznym rodowodem, którzy wszystko na tym świecie widzą przez pryzmat ciemiężenia przez arystokrację ludu pracującego miast i wsi. A w swym obłędzie posuwają się nawet do twierdzenia że komunizm został wymyślony przez jakichś mitycznych "paniczów". Wychodzi więc na to że w żyłach Włodzimierza Uljanowa ("Lenin"), Józefa Dżugaszwiliego ("Stalin"), Karola Sobelsohna ("Radek"), Lejby Dawidowicza Bronsztejna ("Lew Trocki"), Hirsza Apfelbauma ("Grigorij Zinowjew") i Lwa Rozenfelda ("Lew Kamieniew") płynęła błękitna krew. Ale wątpię czy ta teoria spowoduje trzęsienie ziemi w nauczaniu historii doktryn politycznych. Już prędzej trafi do podręczników psychiatrii.

Stary Niedźwiedź