środa, 29 kwietnia 2015

Bardziej bał się Polaków

Stary dowcip głosi, że w Polsce każda potrzebna i pożyteczna czynność może być zrobiona w sposób normalny bądź cudowny. Normalny ma miejsce wtedy, gdy Pan Bóg przyśle hufiec aniołów lub sam zakasze rękawy. Zaś z cudowną mamy do czynienie wtedy, gdy Polacy zrobią to sami. Ostatnio Pan Bóg musiał za Polaków zakończyć sprawę maturzysty Bydłoszewskiego vel profesora Alzheimera.

Władysław Bartoszewski, czyli Santo Subito obecnej, nieokreślonej numerycznie, RP. O jego śmierci dowiedzieliśmy się z „Deutsche Welle” – dziennikarze nazwali go największym polskim autorytetem w Niemczech i nie omieszkali przypomnieć „odważnej” wypowiedzi o jego strachu przed Polakami podczas okupacji. „De mortuis aut bene aut nihil”, czyli: o zmarłych dobrze albo wcale. W tym wypadku moglibyśmy wybrać milczenie, ale „dorobek” pana „profesora” nam na to nie pozwala.
Władysław Bartoszewski zawsze cieszył się przywilejami. Mógł bezkarnie szydzić ze zmarłych (katastrofa smoleńska i słowa o „nekrofilii”); przy aplauzie mediów zwymyślać oponentów (dyplomatołki) i agitować, ile wlezie. Umacnianie przyjaźni polsko-niemieckiej? Gdy był szefem MSZ-u, otrzymał 132 tysiące marek z fundacji Roberta Boscha; organizacji, która jest wspierana przez niemiecki rząd. [1] Dzięki tej informacji, można przeliczyć na marki kurs antycznego srebrnika. 
Zwieńczeniem lat przyjaźni niemiecko-bartoszewskiej było przyznanie „Profesorowi” złotego medalu imienia kanclerza Niemiec Gustawa Stresemanna. Jak wiadomo, był to człowiek znany z wrogich wobec Polski działań (wojna celna i domaganie się rewizji naszej zachodniej granicy).
Ciekawa wydaje się polityka kadrowa Władysława Bartoszewskiego. Jego bliskim współpracownikiem był Jan Barcz, którego nasz bohater mianował ambasadorem w Austrii. Ów Barcz był dyrektorem Departamentu Unii Europejskiej MSZ, a także – jak wynika z zachowanych przez IPN dokumentów – aktywnym członkiem PZPR i zarejestrowanym przez wywiad PRL kontaktem operacyjnym o pseudonimie „Jaksa”. Jakub T. Wolski, kolejny mianowany, to – wymieniony w raporcie WSI – agent. [2]
Władysław Bartoszewski bardzo dużo mówił o odpowiedzialności i przyzwoitości. WARTO BYĆ PRZYZWOITYM - powiadał. I jednocześnie, autorytatywnie i z właściwą sobie ekspresją, agitował za Januszem Lewandowskim, znanym z lewych prywatyzacji i zuchwałej sprzedaży polskich firm.
Profesor Tadeusz Płużański przypomniał swego czasu o kolejnej plamie w życiorysie Santo Subito. Było nią zablokowanie pośmiertnego przyznania Orderu Orła Białego rotmistrzowi Pileckiemu. Jak stwierdził Płużański: „Bo może być tylko jeden bohater niemieckiego KL Auschwitz. I ma nim być Władysław Bartoszewski, który przebywał w obozie siedem miesięcy i w tajemniczy sposób został wypuszczony. Nie może nim być Witold Pilecki, który poszedł do Auschwitz z ochotniczą misją i przez 2,5 roku tworzył obozową konspirację”. [3]
Maturzysta Bydłoszewski to niestety jedna z wielu osób, której kolejni prezydenci tak zwanej III RP nadali najwyższe odznaczenia państwowe. Ten do niedawna nosiciel Orderu Orła Białego i przewodniczący jego kapituły, tą blokadą 
pośmiertnego nadania tegoż orderu rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu, nawet przez zagranicznych historyków uznanemu za jednego z kilku największych bohaterów II Wojny Światowej, skompromitował się doszczętnie i nieodwołalnie. T.W. „Bolek” i „Bul” Komorowski poszli zatem w ślady królika Stanisława Augusta Poniatowskiego, który z rozkazu kolejnych ambasadorów Jej Imperatorskiej Mości Katarzyny nadawał najwyższe polskie ordery wyjątkowym szubrawcom. Ale w odróżnieniu od dwóch wymienionych osobników, królika chwilami było stać na szczyptę autoironii. I pewnego razu, gdy wręczał Order Orła Białego wyjątkowej kanalii, wywiązał się dialog:
- Panie kawalerze, mam do pana wielką prośbę. Czy zechcesz ją spełnić?
- Ależ z rozkoszą, Sire.
- Zdejmij ten order, gdy cię będą wieszali.
A w tej III RP jedynie za prezydentury Lecha Kaczyńskiego ordery nadawano jedynie osobom bezdyskusyjnie tego godnym. Co więcej, dla każdego przyzwoitego człowieka podanie ręki osobom odznaczonym byłoby nie tylko oczywistością, ale i zaszczytem.

Flavia de Luce i Stary Niedźwiedź

[1]http://niezalezna.pl/54712-wladyslaw-bartoszewski-finansowany-przez-niemcow
[2] http://naszdziennik.pl/mysl/51010,dyplomata-z-ukladu-iii-rp.html
[3]http://wpolityce.pl/historia/196233-bartoszewski-zablokowal-posmiertne-przyznanie-orderu-orla-bialego-dla-rtm-pileckiego-pluzanski-odslania-kulisy-skandalicznego-zachowania-ministra-platformy

piątek, 24 kwietnia 2015

Krótka historia pewnej manipulacji

Ja już wygrałem wybory, ponieważ tu zasiadam i mogę w eter puszczać treści dotychczas tutaj nie publikowane. Mogę mówić, że na terenie Polski realizowany jest scenariusz kondominium rosyjsko-niemieckiego pod żydowskim zarządem powierniczym. I to jest duży sukces - oświadczył Grzegorz Braun radiowej „Trójce”.
Grzegorz Braun, kandydat na urząd prezydenta, doświadczył niebywałego aktu łaski. Został zaproszony do Programu III Polskiego Radia. Coś, co w przypadku przedstawicieli partii pookrągłostołowych jest normą, w przypadku osoby takiej jak Braun wymaga specjalnej wzmianki. Albowiem człowiek ten jest poddany dość opresyjnemu ostracyzmowi, aby jego słowa nie znalazły szerszego odbicia wśród i tak już ogłupionych do obłędu mas. A nuż ktoś by nagle zaczął Brauna słuchać i co nie daj Boże samodzielnie myśleć. Jednak w akcie żałosnego łatania nieistniejącej już reputacji reżimowych mediów postawiono na pluralizm i oto jest – Grzegorz Braun w radiowej „Trójce”. Niemniej znalazła się w tej beczce miodu łyżka dziegciu.  Na stronie „Trójki”, gdzie można odnaleźć nagranie całości rozmowy z Grzegorzem Braunem, odnajdziemy niepełny cytat ze słów gościa „Wyborczego salonu politycznego Trójki”. Jaki słów brakuje? Oszczędzę czytelnikom wysiłku i cytuję za zmanipulowanym przekazem reżimowego radia:
„Ja już wygrałem wybory, ponieważ tu zasiadam i mogę w eter puszczać treści dotychczas tutaj nie publikowane. Mogę mówić, że na terenie Polski realizowany jest scenariusz kondominium rosyjsko-niemieckiego” – oświadczył Grzegorz Braun.
http://www.pch24.pl/braun-w-trojce--ja-juz-wygralem-wybory--poniewaz-tu-zasiadam-i-moge-w-eter-puszczac-tresci-dotychczas-tutaj-nie-publikowane,35347,i.html#ixzz3YFFgtL3a


To oczywiście tylko niewielka próbka możliwości mediokracji. Ta potężna manipulacyjna machina medialna jest w stanie obalać i powoływać całe rządy, a co dopiero dopuszczać się drobnych manipulacji. Nie jest to zresztą ani pierwsza, ani ostatnia tego typu zagrywka w mediach, które już dawno porzuciły to, co powinno lec u podstaw ich istnienia – rzetelność dziennikarska i ambitny program. Co zatem pozostało uczciwemu wyborcy, który chce dokonywać świadomych wyborów wobec wszechogarniającej cenzury poglądów i kreowania jedynie słusznego modelu myślenia? Oczywiście szukanie prawdy czy też niektórych informacji w podziemiu – cudowna, lecznicza moc trzeciego obiegu informacji jest wprost nieoceniona. Ale czy aby na pewno lecznicza? Lekarstwem na obłudę i zakłamanie głównych środków przekazu na pewno jest, ale kiedy zaczynamy odkrywać prawdę o tym, co się wokół nas dzieje, nasze zdrowie psychiczne z pewnością na tym ucierpi. A jaka będzie różnica między tymi świadomymi a nieświadomymi, kiedy nadejdzie hekatomba? Ano taka, że ci świadomi będą wiedzieli, dlaczego hekatomba nadeszła i tylko tyle, bo boleć będzie wszystkich tak samo. Tą oto garścią refleksji chciałem się podzielić z szanownymi czytelnikami w niejako przeddzień wyborów prezydenckich.

Tie Fighter

niedziela, 19 kwietnia 2015

Karolina Lanckorońska


Uznałam, że warto przybliżyć postać profesor Karoliny Lanckorońskiej, która podczas okupacji zaangażowała się w działalność charytatywną we Lwowie i która była bardzo ważną postacią polskiej kultury oraz nauki. Dzięki niej na Zamku Królewskim w Warszawie można podziwiać dwa obrazy Rembrandta – „Dziewczyna w ramie obrazu” i „Uczony przy pulpicie”. Dzieła te były częścią kolekcji jej rodu. Wiem, że w czasach słusznie minionych (a zdarza się, że i w dzisiejszych) z przekąsem mówiło się o „błękitno krwistej”, która po wojnie „wygrzewała się” we Włoszech. Bardzo chętnie wyprowadzę z błędu tych, którzy twierdzą, że wiodła sielankowe życie. Niewątpliwie Karolina Lanckorońska miała pozycję i wykorzystała ją. Ale wykorzystała ją, by pomagać ludziom; by działać z ramienia Czerwonego Krzyża, edukować więźniarki i dostarczać wyżywienie. Już po wojnie wskrzesiła Fundację Lanckorońskich, która rocznie przydziela sto stypendiów zagranicznych polskim naukowcom.
Karolina Lanckorońska urodziła się w 1898, w Austrii, w rodzinie hrabiego Karola Lanckorońskiego, kolekcjonera i historyka sztuki, którego zbiór uchodził za jeden z największych i najbogatszych w Wiedniu. Mimo że studiowała w Wiedniu historię sztuki, jeszcze przed zakończeniem studiów doktoranckich, myślała o tym, żeby zamieszkać w Polsce i zająć się udzielaniu medycznej pomocy swoim rodakom, w związku z czym odwiedziła stolicę, żeby zobaczyć tamtejszą szkołę pielęgniarek. Po śmierci ojca, odziedziczyła majątek na Kresach Wschodnich. W roku 1933 zamieszkała na stałe we Lwowie i tam rozpoczęła pracę na uniwersytecie. Niestety, niezbyt długo nacieszyła się pracą dydaktyczną. Wszystko zmieniło się w roku 1939, kiedy do Lwowa wkroczyli Sowieci. Karolinie Lanckorońskiej natychmiast rzuciło się w oczy nieokrzesanie i zacofanie tych, którzy twierdzili, że w Rosji jest wszystko: „Przeznaczenie wielu przedmiotów nie było im znane; przeżywali i pewne niepowodzenia, jak na przykład ukazanie się towarzyszek w teatrze w powłóczystych jedwabnych koszulach nocnych (…)” [1] Lanckorońska zajmowała wówczas trzypokojowe mieszkanie i musiała przez długi czas znosić uciążliwego lokatora, którym był dokwaterowany czerwonoarmista. To był moment życia, który bohaterka opisuje z humorem, bo – przebywanie w jednym mieszkaniu intelektualistki władającej biegle kilkoma językami i typowego nieokrzesanego czerwonoarmisty, który obsesyjnie doszukuje się przejawów „faszyzmu” – musi obfitować w sytuacje komiczne. I jedna z nich została opisana w książce „Wspomnienia wojenne”: „(…) Szczególnie groźną postawę przyjął wobec instalacji wodociągowych. Latał za Andzią z rewolwerem, oskarżając ją o sabotaż. Za jej to sprawą bowiem woda po pociągnięciu za łańcuch, nie spływa bez przerwy, tak że on nigdy nie może nadążyć z umyciem głowy (…)” [2] We wzmiankowanej książce autorka nie pozostawia też złudzeń co do tego, jaki to naród głównie zasilał szeregi NKWD: „ Coraz więcej było informacji o torturach stosowanych przy wymuszeniu zeznań (…) Często stosowano wbijanie gwoździ za paznokcie. Katami byli nieraz Żydzi. Przyczyniła się do tego duża liczba Żydów pracujących w NKWD oraz skomunizowanie proletariatu żydowskiego, który w dużej części od początku okupacji stanął przy bolszewikach”. [3] W roku 1940 Karolina Lanckorońska złożyła przysięgę w ZWZ, ale w miarę szybko zdecydowała się na opuszczenie Lwowa ze względu na wyjątkowo dramatyczną sytuację – aresztowania, infiltrowanie przez NKWD konspiracji i wywózki w głąb ZSRR. W tym okresie udała się do Krakowa, w którym kontynuowała konspiracyjną działalność i na rozkaz komendanta Okręgu Krakowskiego ZWZ, tłumaczyła na niemiecki apele do żołnierzy niemieckich o demoralizującej treści. Głównie jednak zajmowała się tym, czym planowała pierwotnie, zanim przyjechała do Polski, czyli pielęgniarstwem. Pracowała jako wolontariuszka Czerwonego Krzyża, pomagając rannym polskim jeńcom. Rok później Rada Główna Opiekuńcza powierzyła Lanckorońskiej opiekę nad więźniami w Generalnej Guberni. Wtedy to dzięki swojej pozycji i doskonałej znajomości języka niemieckiego zorganizowała pomoc dla tysięcy więźniów. W 1942 roku przyjechała do Stanisławowa, bowiem dowiedziała się o mordach dokonanych przez gestapo. Została aresztowana, gdy zorganizowała zebranie RGO, a jej działalnością od dawna interesował się szef gestapo, Hans Kruger. To właśnie on przesłuchiwał bohaterkę, testując jej wytrzymałość psychiczną na rozmaite sposoby. Lanckorońska za każdym jednak razem znajdowała sensowną replikę i wykazywała się nadzwyczajną dumą. To rozsierdziło Krugera do tego stopnia, że – przeświadczony o jej nieuchronnym wyroku śmierci – postanowił przyznać się do wydania rozkazu zastrzelenia profesorów lwowskich. Dzięki interwencji włoskiej rodziny królewskiej, wyrok śmierci dla Lanckorońskiej został uchylony, a Himmler umieścił ją w obozie koncentracyjnym dla kobiet w Ravensbruck. Początkowo, wskutek interwencji Czerwonego Krzyża, umieszczono ją w izolatce, ale ona protestowało przeciwko specjalnemu traktowaniu, w związku z czym wróciła do obozu jako zwykła więźniarka. W tym obozie starała się pomóc współwięźniarkom, a zwłaszcza tym, na których przeprowadzano medyczne eksperymenty. Prowadziła wykłady, by ocalić resztki godności więzionych kobiet. Po wyjściu z obozu złożyła prezesowi Międzynarodowego Czerwonego Krzyża raport o sytuacji więźniarek, a na prośbę generała Andersa zorganizowała, dzięki swoim rozlicznym znajomościom, studia dla ponad tysiąca żołnierzy byłego 2 Korpusu.
Jeżeli ktoś mówi o takiej kobiecie z przekąsem „błękitno krwista”, to znaczy, że chyba nie uświadamia sobie, ile podczas okupacji ryzykowała. Miała znajomości i pozycję, ale jako „pomieszczyca” i przedstawicielka inteligencji była na świeczniku. Mimo tego pomagała – przyjęła pod swój dach rodzinę, pomogła matce aresztowanej dziewczyny, angażowała się w pomoc rannym i chorym; organizowała pomoc żywnościową (czym uratowała życie setkom ludzi), przebywała – na własne życzenie! – w obozie koncentracyjnym w takich samych warunkach, jak kobiety, które nie mogły liczyć na interwencję Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Niewiele mogła, ale starała się nieść nadzieję tym, które były najgorzej traktowane.
Karolina Lanckorońska uważała, że otrzymała od losu wiele. Rzeczywiście – szczęśliwą młodość w Wiedniu, podróże po całym świecie i zwiedzanie muzeów. Uważała również, że jej powinnością jest odwdzięczenie się za to poprzez niesienie pomocy bliźniemu. I trzeba przyznać, że w tym nie była gołosłowna. Wykazała się zadziwiającym hartem ducha i zrobiła bardzo dużo. A o swojej ojczyźnie wypowiadała się do końca z najwyższym szacunkiem. Ona. Kobieta, której wielką karierę naukową przerwała wojna i prześladowania inteligencji. Kobieta, która nieustannie narażała swoje życie i zdrowie. Z pewnością będzie to duża dygresja, ale spróbujmy porównać jej szacunek dla ojczyzny ze stosunkiem dzisiejszych elit, dla których „polskość to nienormalność”. Karolina Lanckorońska jest dla mnie wzorem – taka powinna być prawdziwa elita naszego kraju.
[1] K. Lanckorońska, Wspomnienia wojenne, Kraków 2011, s. 20.
[2] Tamże, s. 28.
[3] Tamże, s. 49.

Flavia de Luce

środa, 15 kwietnia 2015

Narodowy Fundusz Zagłady na "odcinku psychiatrycznym"

Pacjenci w Polsce mają duży problem. Coraz trudniej jest im dostać refundowane leki na zaburzenia psychiczne. A zaburzenia te dotyczą coraz większej grupy ludzi – obecnie już 1,5 miliona (jeśli wierzyć WHO). Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, depresje czy psychozy nie są fanaberią egzaltowanej paniusi, której się w czterech literach poprzewracało z dobrobytu. Te choroby mogą dotknąć nawet najsilniejsze i najbardziej zahartowane osoby – wystarczy jakieś dramatyczne wydarzenie albo nierozliczona trauma. O chorobie mogą też decydować biologiczne czynniki – genetyczne albo neuroprzekaźnikowe. Obecna sytuacja na rynku pracy nie napawa optymizmem. Jeśli do tego dołożyć rosnące koszty życia i wyalienowanie (bo osoba bez pracy i bez perspektyw raczej nie znajdzie chęci na aktywność towarzyską), mamy już matnię. W takiej sytuacji znajdują się tysiące Polaków.
Okazuje się jednak, że wyleczenie się z psychicznych chorób za sprawą farmakoterapii może być obecnie trudne. Lekarze psychiatrzy obawiają się wypisywać recepty na tańsze lub bezpłatne leki, ponieważ obawiają się finansowych kar. W ostatnich latach kontrole NFZ-u są coraz częstsze, a ofiarą tychże kontroli (i szukania oszczędności) padają oczywiście przede wszystkim psychiatrzy. Karano ich za przepisanie tańszego, ale (tak!!!) – skuteczniejszego leku. Gdy kontrola wykaże „nadużycie”, lekarz płaci karę, a jest nią różnica ceny leku refundowanego i nierefundowanego. Rekordzistą jest lekarz psychiatra z lubelskiego, który musi oddać NFZ 200 tysięcy złotych. W związku z powyższym, trzeba liczyć się z tym, że farmakoterapia osób z zaburzeniami (a dodajmy, że te choroby niszczą i zabijają tak samo, jak somatyczne) nie będzie wystarczająco skuteczna. Bo lekarz psychiatra będzie się za wszelką cenę wzbraniał przed przepisaniem najskuteczniejszego leku, jeśli będzie on refundowany. Obecne przepisy są niejasne i niedoprecyzowane, bo minister zdrowia sam nie wiedział, jak traktować choroby psychiczne. Błyskawicznie znaleziono winnych sytuacji NFZ-u – są nimi niefrasobliwi lekarze, którzy przepisują refundowane leki chorym na depresję. Oto wypowiedź psychiatry ze Śląska: „Wypisując receptę, nie myślimy już jaki lek pomoże pacjentowi, tylko, za który lek lekarz nie zostanie ukarany.” *


 Flavia de Luce

niedziela, 12 kwietnia 2015

Eugeniusz Kwiatkowski

W cyklu wspominanych na "Antysocjalu" wybitnych Polaków, czas na kilka słów o Eugeniuszu Kwiatkowskim. Postaci wielkiej, a więc niewygodnej zarówno dla rządzących tak zwanym PeeReLem radzieckich mianowańców, jak i obecnych niemieckich (pardon, oficjalnie europejskich) knechtów. A więc jak i inni ludzie z jego półki (choćby przedstawiony już na tej witrynie Franciszek Ksawery  Drucki – Lubecki czy Hipolit Cegielski), skazani w Tusklandii na śmierć przez zapomnienie. Jako zaprzeczenie lansowanej przez obydwie wymienione środowiska tezy, że Polacy to naród nieudaczników a „polskość to nienormalność”. Więc bez obcej kurateli ani rusz.
Eugeniusz Kwiatkowski urodził się 30 grudnia 1888 w Krakowie, w rodzinie ziemiańskiej. Gdy jego ojciec odziedziczył majątek Czernichowce koło Zbaraża, rodzina przeniosła się tam i bohater tego postu spędził wraz z rodzicami, bratem i dwoma siostrami dzieciństwo na pograniczu Wołynia i Podola. Edukację rozpoczął w roku 1898 w Gimnazjum Realnym Franciszka Józefa we Lwowie, następnie uczył się w słynącym z bardzo wysokiego poziomu nauczania Gimnazjum OO. Jezuitów w Bąkowicach koło Chyrowa, gdzie zdał maturę w roku 1907. W latach 1907-1910 studiował na Wydziale \Chemii Technicznej Politechniki Lwowskiej, gdzie w odróżnieniu od szkoły średniej, nauka szła mu doskonale. W tym czasie włączył się w działalność organizacji niepodległościowych (Zet, Zarzewie, Drużyny Strzeleckie). Zaniepokoiło to jego matkę i na jej prośbę Kwiatkowski w latach 1910-1912 studia ukończył na .Uniwersytecie Monachijskim. Następnie powrócił do Lwowa i podjął pracę w Gazowni Miejskiej. W roku 1913 poślubił Leokadie Glazer, z którą miał syna Jana i córki Annę oraz Ewę.
Podczas I Wojny Światowej walczył w legionach oraz brał udział w konspiracyjnych pracach Polskiej Organizacji Wojskowej. W czasie wojny polsko-bolszewickiej poświęcił się pracom kwatermistrzowskim w Głównym Urzędzie Zaopatrzenia Armii. Wojsko opuścił w stopniu porucznika w roku 1921, rozpoczynając swoją działalność organizatorską w przemyśle i gospodarce. Która w każdym jako tako normalnym kraju sprawiłaby, ze byłby postacią znana każdemu maturzyście.
Pierwszym jego dużym osiągnięciem była praca na stanowisku dyrektora technicznego poniemieckiej Państwowej Fabryki Związków Azotowych w Chorzowie. Włądze polskie przejęły ją od Niemców w katastrofalnym stanie – bez kadry technicznej i jakiejkolwiek dokumentacji. Wraz z dyrektorem naczelnym, którym był prof. Ignacy Mościcki, Kwiatkowskiemu udało się w ciągu czterech lat doprowadzić do jej rozkwitu.
Ale największych swoich dzieł dokonał sprawując stanowiska rządowe po przewrocie majowym.
W latach 1926 -30 z rekomendacji prezydenta Ignacego Mościckiego był w gabinecie Kazimierza Bartla  ministrem przemysłu i handlu. Wizytówką tej kadencji była znaczna intensyfikacja budowy miasta i portu Gdynia. Wprawdzie budowa rozpoczęła się już wcześniej, ale nie przebiegała w imponującym tempie. Już dziesięć dni po objęciu stanowiska Eugeniusz Kwiatkowski zapowiedział znaczne przyspieszenie prac, w ciągu trzech tygodni podpisał umowę z konsorcjum mającym ukończyć budowę portu. Po upływie trzech miesięcy jego kadencji zamówiono pięć pierwszych statków tworzonej praktycznie od zera polskiej marynarki handlowej. Przez pierwsze dwa lata swojej pracy na stanowisku ministerialnym Eugeniusz Kwiatkowski zdobył na budowę portu sześciokrotnie większe fundusze, niż poprzednim rządom udało to się w ciągu poprzednich pięciu lat. Działania te przyniosły należyte efekty bo w połowie lat trzydziestych Gdynia stała się największym pod względem wielkości przeładunków portem na Bałtyku i najnowocześniejszym portem w Europie. W roku 1939 była wieś rybacka liczyła już 127 tys. mieszkańców.
Lata 1931 – 35 był dyrektorem Państwowych Fabryk Związków Azotowych w Chorzowie i Mościcach. Dzięki jego zarządzaniu obydwie te fabryki przetrwały lata wielkiego kryzysu i drastycznego spadku popytu na swoje produkty. Gdy okazało się to nieuniknione, Eugeniusz Kwiatkowski przedstawił pracownikom konieczność czasowej obniżki zarobków. Podając szczegółowe wyliczenia, a oszczędności zaczynając od obcięcia swoich poborów.
W roku 1935 ponownie wszedł w skład rządu, jako wicepremier i minister skarbu. Dziełem tych lat była budowa Centralnego Okręgu Przemysłowego, głównego zadania opracowanego przez Kwiatkowskiego planu czteroletniego (1936-40). Najważniejsza część COP położona była w widłach Wisły i Sanu. Rozpoczęła się budowa komunikacyjnej i energetycznej infrastruktury. Jeśli chodzi o energię, to miały ją dostarczać wodne i cieplne elektrownie. W ramach planu tych obiektów miało powstać trzydzieści, zaś do 1939 roku w stanie zaawansowania była budowa kilku hydroelektrowni. Powstało wiele zakładów – m.in. huta zwana po wojnie jako Huta Stalowa Wola. W Dębicy powstała fabryka syntetycznego kauczuku oraz fabryka opon, w Mielcu Zakłady Lotnicze, w Rzeszowie fabryka sprzętu artyleryjskiego, w Dębie wytwórnia amunicji. Wiele fabryk zmodernizowano, inwestycję w hydroelektrownię w Rożnowie dokończyli Niemcy, a wiele innych inwestycji zostało dokończonych długo po wojnie. W ramach 30-letniego programu powstać miało ponad trzydzieści różnorodnych obiektów - elektrowni i zbiorników retencyjnych. Do 1939 roku w stadium zaawansowanym były hydroelektrownie w Porąbce, Rożnowie na Dunajcu i Czchowie, kończono prace w Czorsztynie, Solinie i Myczkowcach. Inwestycje w Rożnowie dokończyli Niemcy, a wiele innych ukończono wiele lat po wojnie.
Do 1938 roku wybudowano około 300 km gazociągu Gorlice-Jasło-Krosno-Ostrowiec, ale nie udało się doprowadzić go do Warszawy.
Pod Rozwadowem powstały huta, zakłady zbrojeniowe – Zakłady Południowe – po wojnie znane jako KM Huta Stalowa Wola i nowe miasto, któremu nadano nazwę Stalowa Wola. W 1939 rozpoczęto tam produkcję m.in. haubic 100 mm, początkowo składanych z części wyprodukowanych w Starachowicach. 7 kwietnia 1939 zostało ostrzelane pierwsze działo na strzelnicy zakładowej. 14 czerwca 1939 w Stalowej Woli, w obecności prezydenta Mościckiego i wicepremiera Kwiatkowskiego odbyło się poświęcenie Zakładów Południowych.
W Dębicy zbudowano fabrykę kauczuku syntetycznego oraz fabrykę opon (Fabryka Gum Jezdnych „Stomil”) na licencji szwajcarskiej.
W Rzeszowie wybudowano fabrykę obrabiarek i sprzętu artyleryjskiego (filia poznańskich Zakładów CegielskiegoZelmer) oraz fabrykę silników lotniczych Państwowych Zakładów Lotniczych (obecna WSK PZL Rzeszów).
W Niedomicach pod Tarnowem oddano do użytku fabrykę celulozy do produkcji prochu a w Dębie – Wytwórnię Amunicji Nr 3 (dzisiejszy Dezamet w Nowej Dębie);
W Nowej Sarzynie w 1937 r. rozpoczęto budowę Zakładów Chemicznych. Miały one produkować nitrozwiązki – zwłaszcza materiały wybuchowe. Rozruch mechaniczny nastąpił w 1939 r., ale nie zdążono uruchomić produkcji chemicznej przed rozpoczęciem II wojny światowej. Po wojnie produkcję wznowiono w 1954 r. Rozbudowano istniejące już zakłady zbrojeniowe i wytwórnie amunicji;
W Lublinie Tatarach przygotowano budowę fabryki samochodów ciężarowych na licencji Chevroleta i zmodernizowano istniejącą fabrykę samolotów;
W Starachowicach rozbudowano fabrykę broni;
W Pionkach zmodernizowano Państwową Wytwórnię Prochu Pionki (powojenne zakłady i wytwórnia fonograficzna Pronit);
W Tarnobrzegu (Mokrzyszowie) rozpoczęto budowę Zakładów Metalurgicznych.
Plan rozwoju sięgał aż do 1954 roku, jednak nie mógł zostać zrealizowany ze względu na wybuch wojny. Kwiatkowski został internowany w Rumunii. Odrzucono jego akces do rządu utworzonego przez Sikorskiego w Paryżu. Gdy po zakończeniu wojny Kwiatkowski wrócił do Polski, początkowo nowa władza doceniła jego wybitne kompetencje, został delegatem rządu ds. Wybrzeża i zaczął planować odbudowę i rozbudowę Gdyni. Niestety, nie był to dla niego sprzyjający czas i doświadczał nieustannych szykan ze strony rządu PRL. W 1948 roku został odsunięty ze stanowiska pełnomocnika ds. odbudowy Wybrzeża. Co więcej – musiał opuścić zajmowaną willę. Zakazano mu pobytu na Wybrzeżu i w Warszawie. Jakiejkolwiek nie imał się działalności, napotykał przeszkody – najpierw zostało mu odebrane prawo do prowadzenia wykładów na Uniwersytecie Jagiellońskim, następnie cenzura nie dopuściła do wydania jego „Dziejów gospodarczych świata”. Trudno było mu znaleźć środki na przeżycie, skoro do 1952 roku został pozbawiony prawa do emerytury. Musiał szukać zajęcia, które będzie dla niego finansowym ratunkiem i znalazł – pisał podręczniki z dziedziny chemii i ekonomii. Zmarł w Krakowie 22 sierpnia 1974. Na trzy dni przed śmiercią otrzymał jako pierwszy tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Gdańskiego. Uroczystości żałobne odbyły się na Cmentarzu Rakowickim, a odprawił je kardynał Karol Wojtyła – wówczas metropolita krakowski.
W III RP pamięć Eugeniusza Kwiatkowskiego została uhonorowana praktycznie tylko na Wybrzeżu. W Gdyni powstał jego pomnik, jest też patronem tamtejszego centrum biznesu i kilku szkół.
Na zakończenie przypomnijmy dwa jego aforyzmy. Pierwszy powszechnie używany, choć mało kto zna autora. Drugi powinien być drogowskazem dla każdego polskiego (nie tylko z nazwy) rządu.

Jeżeli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

W tym bowiem miejscu Europy, gdzie leży Polska istnieć może tylko państwo silne, rządne, świadome swych trudności i swego celu, wolne, rozwijające bujnie indywidualne wartości każdego człowieka, a więc demokratyczne, zwarte i zorganizowane, solidarne i silne wewnętrznie, budzące szacunek na zewnątrz, przeniknięte walorami kultury i cywilizacji, państwo nowoczesne, zachodnie, mnożące w wyścigu pracy własne wartości materialne i moralne. Czy możemy wahać się, stojąc u drogowskazu, gdzie pójść?

Stary Niedźwiedź i Flavia de Luce