Czcigodny Czytelnicy
Z okazji Święta Zmartwychwstania Pańskiego redakcja życzy Wam, byście te dni spędzili w gronie rodziny i przyjaciół, okazując sobie należne uczucia, odrywając się od prozy życia codziennego, niestety zbyt pospiesznego i powierzchownego. A z wieści dochodzących ze świata, wyciągnęli wnioski. Bowiem na naszych oczach społeczeństwa „tolerancyjne”, „otwarte” i laickie właśnie zaczęły się pruć niczym stare kalesony. Więc dbajmy o naszą Polskę, mocno osadzoną w tradycji chrześcijańskiej, w której wszelako jak najbardziej jest miejsce dla niewierzących czy mahometan, o ile są POLSKIMI mahometanami, jak mieszkający w naszym kraju od sześciuset lat Tatarzy, którzy wielokrotnie udowodnili, że są Polakami.
I niech Zmartwychwstały spojrzy na nas wszystkich łaskawym okiem, bo Jego przychylność będzie szczególnie potrzebna, gdy postępactwo w ostatnich podrygach tym bardziej będzie próbowało zepsuć, co tylko się da.
Historia wojskowości zna wiele triumfów oręża polskiego nad wielekroć silniejszym przeciwnikiem. Różni autorzy prezentują różne dane odnośnie liczebności walczących stron. Ale można przyjąć, że w roku 1605 pod Kircholmem hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz rozgromił cztery do pięciu razy liczniejszą armię szwedzką. W roku 1610 hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski pod Kłuszynem rozniósł połączone siły moskiewsko – szwedzkie (wśród żołnierzy zaciężnych Jakuba de la Gardie wstępowało też wiele innych nacji) i wkrótce po tym zdobył Kreml, mając przeciwko sobie armię liczącą sześć do siedmiu razy tylu żołnierzy, co jego wojsko. Znacznie mniej znany Polakom jest ten współczynnik dla bitwy pod Newlem, stoczonej z Rosją w roku 1562. Autorzy przytaczają tu różne dane, ale najmniej korzystne dla Polski mówią, że licząca 1500 głównie kawalerzystów armia kasztelana Stanisława Leśniowolskiego rozgoniła co najmniej 15 tysięcy Moskali Andrzeja Kurbskiego. Straty w zabitych po stronie polskiej wyniosły 16 żołnierzy, po rosyjskiej – około półtora tysiąca. Jedyną współczesną pamiątką po tym triumfie jest położona na warszawskiej Woli ulica Newelska. Która przetrwała bez przemianowania lata PRL, bowiem komunistyczne tępaki szczęśliwie nie miały pojęcia o tej bitwie, więc i nie kojarzyły z nią nazwy ulicy.
Ale w historii wyczynów oręża polskiego jest jeszcze lepszy wynik, jeśli za kryterium przyjąć dysproporcję sił w zwycięskiej dla Polaków batalii. Miało to miejsce w Afryce Północnej w roku 1942, podczas ofensywy alianckiej po zlikwidowaniu oblężenia Tobruku. A jej bohaterem był oficer oddziału rozpoznawczego 3 Batalionu Brygady Karpackiej porucznik Zdzisław Mrugalski, przez przyjaciół zwany „Dzidziem”.
Był on znany z patologicznego fartu, obalającego wszelkie prawa statystyki czy sztuki wojennej. A ponieważ fart ten na zasadzie indukcji udzielał się również jego podkomendnym, ci ostatni stawali na głowie, by służyć pod jego dowództwem. Ale wróćmy do tego wyczynu. Brygadę Karpacką oraz walczącą na jej skrzydle słynną australijską 7 dywizję piechoty „Desert Rats” czekał atak na silnie umocnioną przez niemieckich saperów pozycję włoskiej dywizji piechoty. Atak ten siłą rzeczy przyniósłby spore straty, ale na arenę wkroczył „Dzidzio” i rzecz jasna prawa sztuki wojennej przestały obowiązywać.
W nocy poprzedzającej planowaną ofensywę porucznik Mrugalski wziął udział w imieninach kolegi, a nie chcąc obrazić solenizanta, co nie co wypił. Około trzeciej nad ranem doszedł do wniosku, że tylko nocna przejażdżka po pustyni i odetchnięcie świeżym chłodnym powietrzem zapobiegnie kacowi gigantowi. Postawił więc swoje wojsko na nogi i w sile kilku „karierów”, czyli terenówek, każda zaopatrzona w jeden karabin maszynowy, wyruszył w pustynię. Liczebność jego oddziału nie mogła przekraczać 30 żołnierzy. Podczas tego patrolu pobłądził, słońce wzeszło, woda do picia się skończyła. I wreszcie około południa uczestnicy patrolu zobaczyli na horyzoncie wiele namiotów. Uznali, że szczęśliwie są w domu, więc wjechali między nie z przytupem na pełnej prędkości. Wtedy okazało się że znajdują się wśród wspomnianej włoskiej dywizji, w której w wielkim namiocie jadalnym odbywał się uroczysty obiad, bowiem jej dowództwo właśnie objął jakiś pociotek króla Włoch. Zwiadowcy zaczęli pruć z karabinów maszynowych dookoła po wszystkim co się ruszało, a „Dzidzio” z wrażenia wytrzeźwiał do reszty i zaczął strzelać w powietrze seriami rakiet w różnych kolorach, by wezwać odsiecz. Panika była totalna. Oficerowie włoscy i niemieccy zadeptali się wzajemnie próbując uciec z pechowego namiotu jadalnego. Pułk bersalierów (formalnie rzecz biorąc, w armii włoskiej były to elitarne oddziały gwardyjskie) pognał na oślep przed siebie, wprost na pozycje alianckie. Cała dywizja rozbiegła się po pustyni niczym stado królików. Zatem Karpatczycy i Australijczycy przeszli do ataku, co w tym wypadku oznaczało rozpoczęcie chwytania jeńców. Sam 3 Batalion Karpacki , czyli jednostka macierzysta Mrugalskiego, licząca wtedy około 400 żołnierzy, wzięła do niewoli ponad 900 makaroniarzy.
Szacując bardzo ostrożnie liczebność oddziału rozpoznawczego na maksimum 30 żołnierzy, a włoskiej dywizji na co najmniej 9 tysięcy, mamy tu współczynnik przewagi liczebnej wroga nie niższy, niż 300. Podejrzewamy że nawet czcigodny Piotr ROI nie przytoczy zwycięskiej bitwy, w której byłby on jeszcze bardziej imponujący.
„Dzidzio” dostał odznaczenia polskie i australijskie, ale to nie był koniec tej historii.
Kilka dni później do „Karpatczyków” zajechał australijski jeep z oficerem, który poinformował, że pan porucznik Mrugalski jest wzywany do sztabu armii w trybie ekstra pilnym. Bohater wsiadł do pojazdu i zniknął na dłuższy czas. Po mniej więcej trzech dobach między namioty Karpatczyków ponownie wjechał australijski samochód. Wystawiono z niego bardzo troskliwie „Dzidzia”, oparto go o jakiś maszt, aby się nie przewrócił, po czym „kangury” odjechały. Pan porucznik miał na głowie kapelusz australijski i był sztywny, niczym bohater zdjęty z cokołu pomnika, a wykonany z granitu czy ze spiżu. Dowódca batalionu major Antoni Dusza szalał. Gdy mniej więcej po dobie sanitariusz zameldował mu, że pacjent otworzył jedno oko, czym prędzej przybył do łoża boleści i gniewnym głosem zażądał wyjaśnień. Usłyszał co następuje:
- Panie majorze, pierwszego dnia piliśmy tak ogólnie, za polsko – australijskie braterstwo broni. Drugiego dnia gospodarze przynieśli globus i ustalaliśmy, którędy po wojnie powinna przebiegać granica polsko – australijska. A dalej już niczego nie pamiętam.
Redakcja kilka dni temu odnotowała czterystutysięczne wejście na „Antysocjala”, co przekonało nas, że nasza praca nie jest wołaniem na puszczy i poza gronem histeryzujących „bonapartystów” od żoliborskiego Napoliona czy rusorastów (rusofilia to w tym przypadku zbyt łagodne określenie) o komunistycznym czy łże endeckim rodowodzie, nasze pisanie znajduje czytelników. Co jest zachętą do dalszej pracy, bez wpadania w samouwielbienie czy megalomanię. Bo nie mając nic przeciwko granicy polsko – australijskiej, przy jej wytyczaniu na pewno nie bylibyśmy pazerni.
Stary Niedźwiedź
Flavia de Luce
Tie Fighter
Z okazji Święta Zmartwychwstania Pańskiego redakcja życzy Wam, byście te dni spędzili w gronie rodziny i przyjaciół, okazując sobie należne uczucia, odrywając się od prozy życia codziennego, niestety zbyt pospiesznego i powierzchownego. A z wieści dochodzących ze świata, wyciągnęli wnioski. Bowiem na naszych oczach społeczeństwa „tolerancyjne”, „otwarte” i laickie właśnie zaczęły się pruć niczym stare kalesony. Więc dbajmy o naszą Polskę, mocno osadzoną w tradycji chrześcijańskiej, w której wszelako jak najbardziej jest miejsce dla niewierzących czy mahometan, o ile są POLSKIMI mahometanami, jak mieszkający w naszym kraju od sześciuset lat Tatarzy, którzy wielokrotnie udowodnili, że są Polakami.
I niech Zmartwychwstały spojrzy na nas wszystkich łaskawym okiem, bo Jego przychylność będzie szczególnie potrzebna, gdy postępactwo w ostatnich podrygach tym bardziej będzie próbowało zepsuć, co tylko się da.
Historia wojskowości zna wiele triumfów oręża polskiego nad wielekroć silniejszym przeciwnikiem. Różni autorzy prezentują różne dane odnośnie liczebności walczących stron. Ale można przyjąć, że w roku 1605 pod Kircholmem hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz rozgromił cztery do pięciu razy liczniejszą armię szwedzką. W roku 1610 hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski pod Kłuszynem rozniósł połączone siły moskiewsko – szwedzkie (wśród żołnierzy zaciężnych Jakuba de la Gardie wstępowało też wiele innych nacji) i wkrótce po tym zdobył Kreml, mając przeciwko sobie armię liczącą sześć do siedmiu razy tylu żołnierzy, co jego wojsko. Znacznie mniej znany Polakom jest ten współczynnik dla bitwy pod Newlem, stoczonej z Rosją w roku 1562. Autorzy przytaczają tu różne dane, ale najmniej korzystne dla Polski mówią, że licząca 1500 głównie kawalerzystów armia kasztelana Stanisława Leśniowolskiego rozgoniła co najmniej 15 tysięcy Moskali Andrzeja Kurbskiego. Straty w zabitych po stronie polskiej wyniosły 16 żołnierzy, po rosyjskiej – około półtora tysiąca. Jedyną współczesną pamiątką po tym triumfie jest położona na warszawskiej Woli ulica Newelska. Która przetrwała bez przemianowania lata PRL, bowiem komunistyczne tępaki szczęśliwie nie miały pojęcia o tej bitwie, więc i nie kojarzyły z nią nazwy ulicy.
Ale w historii wyczynów oręża polskiego jest jeszcze lepszy wynik, jeśli za kryterium przyjąć dysproporcję sił w zwycięskiej dla Polaków batalii. Miało to miejsce w Afryce Północnej w roku 1942, podczas ofensywy alianckiej po zlikwidowaniu oblężenia Tobruku. A jej bohaterem był oficer oddziału rozpoznawczego 3 Batalionu Brygady Karpackiej porucznik Zdzisław Mrugalski, przez przyjaciół zwany „Dzidziem”.
Był on znany z patologicznego fartu, obalającego wszelkie prawa statystyki czy sztuki wojennej. A ponieważ fart ten na zasadzie indukcji udzielał się również jego podkomendnym, ci ostatni stawali na głowie, by służyć pod jego dowództwem. Ale wróćmy do tego wyczynu. Brygadę Karpacką oraz walczącą na jej skrzydle słynną australijską 7 dywizję piechoty „Desert Rats” czekał atak na silnie umocnioną przez niemieckich saperów pozycję włoskiej dywizji piechoty. Atak ten siłą rzeczy przyniósłby spore straty, ale na arenę wkroczył „Dzidzio” i rzecz jasna prawa sztuki wojennej przestały obowiązywać.
W nocy poprzedzającej planowaną ofensywę porucznik Mrugalski wziął udział w imieninach kolegi, a nie chcąc obrazić solenizanta, co nie co wypił. Około trzeciej nad ranem doszedł do wniosku, że tylko nocna przejażdżka po pustyni i odetchnięcie świeżym chłodnym powietrzem zapobiegnie kacowi gigantowi. Postawił więc swoje wojsko na nogi i w sile kilku „karierów”, czyli terenówek, każda zaopatrzona w jeden karabin maszynowy, wyruszył w pustynię. Liczebność jego oddziału nie mogła przekraczać 30 żołnierzy. Podczas tego patrolu pobłądził, słońce wzeszło, woda do picia się skończyła. I wreszcie około południa uczestnicy patrolu zobaczyli na horyzoncie wiele namiotów. Uznali, że szczęśliwie są w domu, więc wjechali między nie z przytupem na pełnej prędkości. Wtedy okazało się że znajdują się wśród wspomnianej włoskiej dywizji, w której w wielkim namiocie jadalnym odbywał się uroczysty obiad, bowiem jej dowództwo właśnie objął jakiś pociotek króla Włoch. Zwiadowcy zaczęli pruć z karabinów maszynowych dookoła po wszystkim co się ruszało, a „Dzidzio” z wrażenia wytrzeźwiał do reszty i zaczął strzelać w powietrze seriami rakiet w różnych kolorach, by wezwać odsiecz. Panika była totalna. Oficerowie włoscy i niemieccy zadeptali się wzajemnie próbując uciec z pechowego namiotu jadalnego. Pułk bersalierów (formalnie rzecz biorąc, w armii włoskiej były to elitarne oddziały gwardyjskie) pognał na oślep przed siebie, wprost na pozycje alianckie. Cała dywizja rozbiegła się po pustyni niczym stado królików. Zatem Karpatczycy i Australijczycy przeszli do ataku, co w tym wypadku oznaczało rozpoczęcie chwytania jeńców. Sam 3 Batalion Karpacki , czyli jednostka macierzysta Mrugalskiego, licząca wtedy około 400 żołnierzy, wzięła do niewoli ponad 900 makaroniarzy.
Szacując bardzo ostrożnie liczebność oddziału rozpoznawczego na maksimum 30 żołnierzy, a włoskiej dywizji na co najmniej 9 tysięcy, mamy tu współczynnik przewagi liczebnej wroga nie niższy, niż 300. Podejrzewamy że nawet czcigodny Piotr ROI nie przytoczy zwycięskiej bitwy, w której byłby on jeszcze bardziej imponujący.
„Dzidzio” dostał odznaczenia polskie i australijskie, ale to nie był koniec tej historii.
Kilka dni później do „Karpatczyków” zajechał australijski jeep z oficerem, który poinformował, że pan porucznik Mrugalski jest wzywany do sztabu armii w trybie ekstra pilnym. Bohater wsiadł do pojazdu i zniknął na dłuższy czas. Po mniej więcej trzech dobach między namioty Karpatczyków ponownie wjechał australijski samochód. Wystawiono z niego bardzo troskliwie „Dzidzia”, oparto go o jakiś maszt, aby się nie przewrócił, po czym „kangury” odjechały. Pan porucznik miał na głowie kapelusz australijski i był sztywny, niczym bohater zdjęty z cokołu pomnika, a wykonany z granitu czy ze spiżu. Dowódca batalionu major Antoni Dusza szalał. Gdy mniej więcej po dobie sanitariusz zameldował mu, że pacjent otworzył jedno oko, czym prędzej przybył do łoża boleści i gniewnym głosem zażądał wyjaśnień. Usłyszał co następuje:
- Panie majorze, pierwszego dnia piliśmy tak ogólnie, za polsko – australijskie braterstwo broni. Drugiego dnia gospodarze przynieśli globus i ustalaliśmy, którędy po wojnie powinna przebiegać granica polsko – australijska. A dalej już niczego nie pamiętam.
Redakcja kilka dni temu odnotowała czterystutysięczne wejście na „Antysocjala”, co przekonało nas, że nasza praca nie jest wołaniem na puszczy i poza gronem histeryzujących „bonapartystów” od żoliborskiego Napoliona czy rusorastów (rusofilia to w tym przypadku zbyt łagodne określenie) o komunistycznym czy łże endeckim rodowodzie, nasze pisanie znajduje czytelników. Co jest zachętą do dalszej pracy, bez wpadania w samouwielbienie czy megalomanię. Bo nie mając nic przeciwko granicy polsko – australijskiej, przy jej wytyczaniu na pewno nie bylibyśmy pazerni.
Stary Niedźwiedź
Flavia de Luce
Tie Fighter