Na Antysocjalu bis czyli jego blogspotowym wydaniu licznik odnotował półmilionowe wejście czytelnika. Co jest okazją do garści wspomnień seniora kolegium redakcyjnego.
Stary bo jeszcze „onetowy” Antysocjal powstał 18 listopada roku pańskiego 2006. Witrynę założyli trzej młodzi ludzie, zwolennicy ówczesnej czyli jeszcze mikusiowej Unii Polityki Realnej: Kot Behemot, student poznańskiej Akademii Ekonomicznej oraz dwaj licealiści – Noka z Poznania oraz krakowianin Joey. Na tę witrynę trafiłem przypadkowo na początku następnego roku a po ujawnieniu słynnej rozmowy Oleksego z Gudzowatym, kompromitującej ówczesną wierchuszkę postkomuchów, wysłałem utrzymany w konwencji indiańskiej prześmiewczy tekst „Opowieść z Dzikiego Wschodu, czyli o zgubnych skutkach nadużycia zaufania i wody ognistej”. Ukazał się on 28 marca 2007 i tak rozpoczęła się moja przygoda z Antysocjalem.
W międzyczasie miłościwie administrujący witryną Noka zdał na Wydział Architektury poznańskiej polibudy. Z Joey wymieniłem w życiu jeden mail a Kota Behemota szczególnie dbającego o swoją anonimowość (na wspomnianej przeżartej socjalizmem uczelni szczególnie musiał unikać dekonspiracji) nie miałem okazji poznać nawet mailowo.
W sierpniu 2008 Noka, dzielący czas między studia i intensywną działalność w młodzieżówce UPR, zaproponował mi przejęcie funkcji admina. I w ten sposób zostałem panem na Antysocjalu.
W tym czasie zwróciłem uwagę na komentarze Dibeliusa, będące de facto kilkuzdaniowymi mini felietonami. Nawiązaliśmy korespondencję, Dibelius przyjął propozycję współpracy i 10 grudnia 2008 zamieścił w naszej witrynie swój pierwszy tekst.
Napisałem „naszej” ponieważ czcigodny Dibelius odcisnął na niej tak silne piętno że zawsze jest i będzie tu po prostu u siebie. To on stworzył kanon antysocjalowej terminologii, która do końca istnienia witryny będzie obowiązywać przy omawianiu problematyki społecznej i religijnej. Bowiem współczesne społeczeństwa byłej cywilizacji chrześcijańskiej, niezależnie od deklarowanej „prawicowości" (cudzysłów konieczny) lub lewicowości, podzielił na trzy klasy: „pasożytniczą elitę”, „beneficjentów” którym z pańskiego stołu spadają ochłapy socjalu oraz „donatorów”, z których podatków ten cały cyrk jest utrzymywany.
Innym genialnym terminem, wprowadzonym na trwałe przez Dibeliusa jest „proletariat zastępczy”. Bowiem sławetna klasa robotnicza połapała się w końcu gdzie ją mają komuniści z siermiężnej szkoły radzieckiej. A z drugiej strony, tacy wielcy jak choćby Margaret Thatcher otworzyli przed tymiż robotnikami perspektywę dorobienia się w życiu czegoś własnego uczciwą pracą. Dlatego eurokomuniści zafundowali sobie inne grono zwolenników. Są nimi zboczeńcy, narkomani, genderowcy, pedofile, ateotaliban i inne tego typu moralne barachło.
Odnośnie religii, jej wyznawców podzielił na „głębokich” (znających biegle jej naukę i nakazy i tychże skrupulatnie przestrzegających), „powierzchownych” (akceptujących pryncypia lecz w niektórych kwestiach szczegółowych kierujących się własnym zdaniem i zdrowym rozsądkiem) oraz „front katechetyczny” (nieustannie besztający innych lecz samemu na pewno nie będący wzorem trzymania się tych szczegółowych zaleceń). Pierwotnie ten podział Dibelius sformułował odnośnie wiernych Kościoła Rzymskokatolickiego, lecz moim zdaniem pasuje on i do innych religii, niekoniecznie chrześcijańskich. Z czasem obecne kolegium redakcyjne doszukało się i czwartej grupy, czyli tzw. „objawowych”. Nazwaliśmy tak osoby zawzięcie uczestniczące we wszelkich możliwych widocznych dla innych działaniach modlitewnych lub wspólnotowych. Tyle tylko że podczas dyskusji o pryncypiach tejże religii i płynących z nich nakazach postępowania w życiu, okazuje się że taki „objawowy” z nauczania teoretycznie swojego kościoła niemal niczego nie rozumie.
Szczególnie jestem wdzięczny Dibeliusowi za wzięcie na siebie całego ciężaru prowadzenia bloga w ostatnim kwartale roku 2009, gdy z tym światem żegnała się najbliższa mi osoba.
Przez forum komentatorskie tegoż pierwszego Antysocjala przewinęła się ponad setka osób. W ich gronie można było spotkać zarówno osoby wierzące jak i niewierzące (w tym niestety i najparszywszy ateotaliban), konserwatystów, konslibów, liberałów i socjalistów. Ale niestety również i „leberałów”. Czyli niczym komuniści wyznających zasadę że człowiek niczym a idea (w ich przypadku „wolności”) – wszystkim. W ich zlasowanych tak naprawdę anarchią łbach, dopóki pijany lub zaćpany w cztery litery kierowca nikogo nie okaleczy lub nie zabije, pod żadnym pozorem nie wolno śmiecia karać. Byli też udający liberała parszywy pedał eurokomunista oraz nie tyle crème de la crème co shit of shit. Czyli moralny ostatni degenerat, nazywający siebie „terapełtą uzależnień” diler narkotykowy z zaliczoną odsiadką za ten proceder, piewca skrobanki na życzenie i morderca co najmniej dwójki swoich dzieci poprzez zorganizowanie tychże skrobanek zadającym się z nim kurewkom. Gdy obydwaj przekroczyli granice podłości i bezczelności, dostali szpicrutą przez mordę i kopniaka na pożegnanie. Bowiem o ile Dibelius jest człowiekiem bardzo dociekliwym i stara się zrozumieć zasady funkcjonowania lewaka czy degenerata niczym entomolog oglądający pod mikroskopem nieznany jeszcze zoologii nowy gatunek wszy, ja mam inny priorytet. Uważam że żaden z moich gości o szeroko rozumianym prawicowym światopoglądzie nie może czuć się zmuszonym do założenia stroju „szambonurka”.
Gdy swego czasu „omletowa” platforma blogowa rozsypała się w drobny mak, otwierane witryny blogowe często rzekomo nie zawierały żadnych postów a wstawienie krótkiego komentarza zajmowało z pół godziny, dokładnie 2000 dni po debiucie blogu postanowiliśmy wraz z Dibeliusem przenieść go na platformę „blogspotu”.
Przeprowadzka z megaupierdliwego Onetu, z jego lewacką cenzurą i kretyńskimi wyskakującymi reklamami, zasłaniającymi ćwierć przestrzeni roboczej ekranu, nastąpiła w maju 2012. 11 maja pojawił się pierwszy wpis pod nowym adresem, zawierającym przy nazwie witryny przyrostek „bis”. Bowiem okazało się że samą nazwę „Antysocjal” już ktoś zawłaszczył, jedynie po to, aby po bodajże dwóch postach zakończyć swoją pożal się Boże „działalność blogową”.
W sierpniu 2012 zakończyłem czteroletnią współpracę z czcigodnym Dibeliusem a 29 tegoż miesiąca, pożegnał się on z Szanownymi Czytelnikami. Ponieważ Dibelius już wcześniej zaczął prowadzić własny blog, o innych zasadach funkcjonowania, doszliśmy do wniosku, iż lepiej będzie, jeśli nasze wspólne ideały będziemy prezentować na osobnych witrynach. On z pozycji liberała a ja - konserwatysty. Nie było to oczywiście gniewne rozejście się, nasze kontakty w realu nadal trwają w najlepsze.
Już pod koniec 2012 moją uwagę zwróciły komentarze Tie Fightera. Bila z nich dogłębna znajomość problematyki ekonomicznej, mnóstwo zdrowego rozsądku i pragmatyczne a nie idealistyczne podejście do polskich spraw. Nawiązana łączność prywatna utwierdziła mnie w przekonaniu, że naszym wspólnym mianownikiem jest Polska. Zaś spotkania w realu przy kropelce „narkotyku” on the rock (jak chlubę porządnego konfederackiego stanu Tennessee nazywa wspomniane dilersko – skrobankowe gówno), pozwoliły nawiązać przyjaźń a mnie przewartościować mapę polityczna Polski.
Do tej pory odnosiłem się do narodowców ze sporą podejrzliwością. Z jednej strony jedynie człowiek kompletnie zaślepiony negowałby zasługi Romana Dmowskiego dla stworzenia armii Hallera i odzyskania przez Polskę niepodległości w roku 1918 a następnie jego wielką pracę podczas konferencji w Wersalu. Choć nie ukrywam, że wyżej sobie cenię to co indywidualnie zdziałał Ignacy Jan Paderewski. Ale z drugiej, raziła mnie zawsze endecka prorosyjska mania, bijąca z wypocin bublicystów pokroju Jana Engelgarda. Nasze rozmowy pozwoliły mi dowiedzieć się, że większość współczesnych narodowców wydoroślała i pożegnała się z tą dziecinadą. A przedstawione mi przez Tie Fightera istotne postulaty gospodarcze narodowców, jak choćby pomysły działań propolskich, po prostu mnie przekonały. Bo po pierwsze, niektóre z nich po wdrożeniu na Węgrzech, zadziałały zgodnie z oczekiwaniami, a więc nie widzę powodu, aby w Polsce miały się nie sprawdzić. Po drugie, właśnie to chóralne obszczekiwanie Viktora Orbana przez GW no Prawda i inne polskojęzyczne „merdialne” kundle, to dla mnie ewidentny argument za słusznością takich idei. A po trzecie, polska racja stanu jest dla mnie najważniejsza. Zaś pierdoły o wyższości nad nią paranoicznych pomysłów na jakąś Nibylandię, rzekomo zbudowanych na niewzruszalnych fundamentach, pozostawiam debilom którzy wierzą w smurffy, bociana, podatek półgłówny i wolny rynek w handlu uranem. Zaś te rzekome fundamenty mam za kupę, no niech już będzie że błota.
Z kolei mnie udało się przedstawić Tie Fighterowi prawdziwy obraz polskiego protestantyzmu. Nie mającego nic wspólnego ze szwedzkim kompletnym sprostytuowaniem się za budżetowe dotacje. Ta przyjaźń w realu rzecz jasna zaowocowała dołączeniem się Tie Fightera do kolegium redakcyjnego i jego debiutanckim samodzielnym postem 10 grudnia 2013. Ale jak już wspomniałem, jego wcześniejsze komentarze były tak obszerne i udokumentowane linkami, że na dobrą sprawę tę datę debiutu można przesunąć o rok wcześniej.
Jeszcze wcześniej podczas naszej intensywnej kampanii antynarkotykowej swoim solowym postem zadebiutował 4 sierpnia 2013 Refael72. Komentator „od zawsze” a od ponad roku członek kolegium redakcyjnego.
Nieco obszerniejszego omówienia wymaga dołączenie do naszego grona Flavii. Swego czasu prowadziła ona kilka blogów, tak jak i nasz początkowo na „omlecie”, potem na „blogspocie”. I natychmiast oblazły te blogi dwie wspomniane przeze mnie plus kilka innych wszy. Z maniakalnym uporem wmawiające jej że skrobanka na życzenie to dowód szacunku dla kobiety, kokaina nie jest narkotykiem, w odróżnieniu od kieliszka szampana, którego wypicie jest „ćpaniem”. A „marychujana” jest mniej groźna od landrynek, bo od niej nie można nabawić się cukrzycy. Gdy szedłem jej w sukurs demaskując te mentalne wymiociny, dowiadywała się że pisze pod moje dyktando. W końcu „zahasłowała” swój blog, przeznaczając na użytek imiennie zaproszonych gości. Wtedy zaproponowałem jej pisanie u nas by mogła dotrzeć do znacznie szerszego grona odbiorców. A na siebie biorąc obowiązki „szambelańskie”. Flavia zadebiutowała na Antysocjalu 16 października 2013 a wkróstce zlikwidowała swoje blogi.
O Cyrano de Cul, rozhisteryzowanym talibie PiS, na naszym blogu udającym połączenie Petroniusza z Bayardem a w tym samym czasie paskudzącym na nas ze swojego wraku wraz ze znającym tylko dwa czasowniki majtkiem, nie będę się rozwodzić. Tak jak i nad awanturnicą będącą jego wyznawczynią, w swej intrydze na poziomie "nowośmiesznej" Joanny Scheuring-Wielgus próbującej zasugerować czytelnikom niesnaski między Tie Fighterem a mną. Obydwoje mają dożywotni ban. Ale nie sposób pominąć ewolucji moich relacji z Kirą.
Zaczęło się jak najgorzej. Gdy poirytowana na dawnym blogu Flavii napisała coś co można było uznać za aprobatę "aborcji na życzenie", nie ukrywam że nastawiłem na nią celownik a łapę mam ciężką. Przełomem była informacja Dibeliusa o jej wpisie na blogu odrażającej puszczalskiej i na wpół piśmiennej szmaty z „kurwiarni” wspomnianego degenerata, doradzającej jak w przypadku ciąży wywołać poronienie metodą „do it yourself”. Bo Kira spytała to łajno, czy pomyślało ono sobie że zabija człowieka. Potem za namową Tie Fightera pojawiłem się na forum komentatorskim jej blogu. I szybko przekonałem się, że przy całym jej indywidualizmie i skrajnej podejrzliwości w stosunku do poglądów wyznawanych przez wielu ludzi, po starannym sprawdzeniu czy obydwoje nadajemy takie samo znaczenie pojęciom podstawowym, jesteśmy w stanie w konkretnych sprawach dojść do porozumienia. I to dużo częściej, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. A gdy napisała że wierzy w istnienie prawdy obiektywnej, czyli instancji nadrzędnej w stosunku do nas i naszych moralnych wynalazków, w korespondencji prywatnej jeszcze raz przeprosiłem ją za te początkowe zadymy.
W tym przypadku można przyznać rację Seanowi Connery. „Never say never again”.
Zacząłem pisać ten tekst gdy licznik wejść wskazywał 499983. Kończę przy stanie 500088. Pół miliona pękło.
Stary Niedźwiedź