środa, 12 czerwca 2013

Sepia cz. III - wakacje nad morzem.

Sepii jedynie raz w życiu udało się osiągnąć linię którą teoretycy uważają za właściwą dla psów rasy jamnik. Był to efekt miesięcznych wakacji nad Bałtykiem.
Do Sobieszewa przyjechała samochodem państwa R wraz z całą rodziną. W planach miała miesięczny pobyt wraz z Krzysiem, Piotrem i resztą naszej gromadki, powstałej jeszcze w czasach studenckich. Było to jej pierwsze dłuższe rozstanie z kochaną panią. Dlatego też państwo R wykorzystali fakt że Sepcia odnalazła w domku torebkę krówek i natychmiast zanurzyła w niej pyszczek. Konsumpcja zajęła jej trochę czasu bowiem miała ona zwyczaj odwijać cukierki z papierków, pożeranie słodyczy w opakowaniu pozostawiając psim prostakom. Gdy skończyła, przekonała się że pani i pan odjechali bowiem samochód też zniknął. Krzysztof zaczął jej tłumaczyć że za jakiś czas wrócą do Warszawy do swojego mieszkania gdzie będą już na nią czekać kochana pani i kochana lodówka. Spoglądała na niego mocno podejrzliwie ale się uspokoiła.
Nasza kwatera pozbawiona była wszelakich luksusów ale dla dwudziestokilkulatków fakt że w skład umeblowania pokoików wchodzą jedynie łóżka i taborety, woda dostępna jest w kranie na podwórku a rolę szaf na odzież spełniają tekturowe pudła przyniesione ze sklepu nie stwarzał żadnego problemu. W końcu było oświetlenie, gniazdko elektryczne pozwalało ugotować wodę na herbatę czy kawę lub usmażyć grzyby na elektrycznej kuchence. A położony na stołku zdobyty gdzieś kawałek płyty spilśnionej umożliwiał wyłożenie dziadka podczas gry w brydża.
Tryb życia prowadziliśmy uregulowany. Ze względu na brak lodówki zakupy należało robić na bieżąco. Tak więc rano dyżurny maszerował do oddalonego o niecały kilometr kiosku spożywczego po pieczywo i nabiał, zabierając ze sobą rzecz jasna Sepię na smyczy. Poza wykonaniem kanonicznych psich czynności zaliczała więc na dobry początek z półtora kilometra spacerku.
W skład śniadania obowiązkowo wchodziła pasta serowo-rybna. Rozgniatałem ją szczególnie starannie bowiem wiedziałem o talencie Sepii do rozdzielania mieszanin typu biały ser plus drobniutko posiekane mięso lub wędlina. Efekt był taki że psinka jadła to co jej podano ale co jakiś czas na podłogę obok miseczki z pyszczka wysypywał jej się precyzyjnie oddzielony biały ser. Moich mieszanin nie potrafiła już rozdzielić więc z braku alternatywy je zjadała. Oczywiście dodatek szczypiorku i szczypty pieprzu w niczym jej nie przeszkadzał a wręcz zachęcał ją do jedzenia.
Po śniadaniu wyruszaliśmy na dziką plażę, najładniejszą ze znanych mi na polskim wybrzeżu Bałtyku. A to oznaczało trzy kwadranse marszu przez las a potem piaszczystą ścieżkę między wydmami czyli co najmniej kolejne trzy kilometry spaceru. Zaś na samej plaży czekało tyle atrakcji! Po pierwsze wolno było do upojenia kopać w piasku i nikt tego nie reglamentował ani nie zabraniał. Przy brzegu morza spacerowały mewy za którymi można było pobiegać i je oszczekać. A gdy piesek się zmęczył, w naszym plażowym grajdołku oczekiwał na nią odpoczynek pod rzucającym cień baldachimem sporządzonym z koszulki i kilku patyków oraz miseczka z wodą.
Nie wykupiliśmy obiadów w jednej z licznych stołówek aby nie wiązać się sztywnymi terminami. Główny posiłek dnia spożywaliśmy zatem wracając z plaży okrężną droga via „ulica Smażalniowa” lub już w Gdańsku na tamtejszej starówce.
Były to czasy gdy polskim rybakom wolno było jeszcze łowić ryby w Bałtyku więc standardowa oferta miejscowych smażalni obejmowała flądry słusznych gabarytów, całkiem niezłe frytki oraz rzecz jasna piwo. Gdy pierwszy raz obrałem Sepii dużą flądrę z ości i szorstkiej skóry, zaczęła od dokładnej analizy tej dotychczas jej nieznanej potrawy. Nosek z pół minuty marszczył się intensywnie wciągając powietrze. Analiza wypadła pozytywnie bowiem po kolejnych kilku sekundach tekturowa tacka była wylizana do czysta.
Popołudnia spędzaliśmy na gdańskiej starówce którą całe nasze grono było zauroczone. A to oznaczało spożycie kalmara a la flaczki w barze szybkiej obsługi lub zupy cebulowej w urokliwej pizzerii na ulicy Piwnej blisko katedry. Oczywiście w podróż zabieraliśmy miseczkę bowiem Sepia z entuzjazmem spożywała zarówno jedną jak i druga zupę. Mimo ze ta cebulowa była wielce pikantna i nie każdy z gości dojadał ją do końca. Sepusia takich problemów nigdy nie miała. Niekiedy rezygnowaliśmy z rybnego preludium przy plaży i cały obiad jedliśmy w tej pizzerii. Więc po zupie następowała pizza lub spaghetti plus kieliszek wina (oczywiście czerwonego wytrawnego). W takich przypadkach Sepia dostawała pół porcji pizzy z tuńczykiem i marynowaną gruszką lub spaghetti alla carbonara (w czasach zapiekłej komuny o spaghetti alla vongole które na pewno bardziej przypadłyby jej do gustu można było jedynie pomarzyć). Bowiem gdy sami za pierwszym razem zamówiliśmy różne odmiany tych dwóch standardowych potraw, ona skacząc przednimi łapkami na nogi właściwej osoby wyraźnie określiła swoje preferencje. Niedrogimi bułgarskimi winami nie wykazała żadnego zainteresowania bo to zdecydowanie nie była jej półka.
W doborze cukierni w której na deser zjadaliśmy po ciastku lub jakiś krem, rzecz jasna zdawaliśmy się na naszego czworonożnego przewodnika. Kiedyś przeciągnęła nas ona chyba przez pół starówki, mijając zdecydowanym krokiem kilka wyglądających nienajgorzej lokalików i w końcu weszliśmy za nią  do malutkiej i bardzo skromnej cukierenki. Ale tam sprzedawali rozpływające się w ustach wspaniałe makaronikowe rogaliki oblepione połówkami fistaszków. Więc było warto.
Pewnego razu gdy mieliśmy zamiar skręcić do smażalni w której tradycyjnie jadaliśmy flądry, Sepia nie chciała tam wejść i ciągnęła dalej z siłą eskimoskiego psiego zaprzęgu. Nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami karnie poszliśmy za nią. Przeszła ze dwieście metrów i wkroczyła na teren innej smażalni. A tam oferowali prawdziwe smażone miętusy. Czyli jedyny słodkowodny gatunek ryb dorszowatych, kto ich nie jadł ten nie zrozumie jaka to delicja. Bo opisać się tego nie da.
Podczas tego urlopu zdarzył się tylko jeden dzień deszczowy, połaczony na dokładkę z silnym zimnym wiatrem. Doszliśmy wtedy do wniosku iż należałoby na rozgrzewkę wypić kropelkę czegoś mocniejszego a idealne dopełnienie stanowiłby wędzony węgorz. Była to druga połowa dekady gierkowskiej kiedy to praktycznie wszystko co dawało się sprzedać za prawdziwe pieniądze, wyjeżdżało z Polski na zachód więc w sklepach rybnych nie było ani śladu tego rarytasu. Nasz gospodarz wytłumaczył nam że jakieś pięć kilometrów od naszej kwatery mieszka w lesie kłusownik który je wędzi. Nie wiedzieliśmy za bardzo jak tam trafić więc ktoś z nas wpadł na szczęśliwy pomysł i zaczął tłumaczyć Sepii żeby szukała dobrej rybki, wędzonej rybki. A ona podniosła łepek, dokonała analizy i ruszyła zdecydowanym truchtem. Przeciągnęła nas przez okrutne chaszcze i błota ale po godzinie wyszła prościutko na dymiącą beczkę wędzarni którą radośnie oszczekała. Z pobliskiej chałup wyszedł jakiś drab i próbował wmówić nam że wędzi złowione w Martwej Wiśle leszcze. Odpowiedzieliśmy mu żeby takiego kitu nie wciskał bo nasz piesek tego nie kupi. Wtedy skapitulował i zgodził się sprzedać nam dwie sztuki. Dzieląc węgorze na porcje dla Sepci odłożyłem taką samą jak dla dwunożnych konsumentów. Gdy jeden z kolegów spytał czy odrobinę nie przesadzam, odpowiedziałem że bez niej zamiast węgorka mielibyśmy kanapki z topionym serem lub jakąś mielonką niewysokiego lotu. Więc niech nie marudzi.
Gdy wróciliśmy z wakacji do Warszawy, pani R spojrzała na skaczącą na nią i piszczącą Sepię ze zdumieniem. Bowiem jamniki o takiej linii widywała do tej pory w naturze jedynie na wystawach. Więc zapadła decyzja o wydaniu Sepii za mąż. Bo drugi raz taki cud mógł się już nie zdarzyć.

Stary Niedźwiedź

6 komentarzy:

  1. Czcigodny Stary Niedźwiedziu,
    Sepia jawi się jako prawdziwy ekspert kulinarny, który jakże przydałby się w dzisiejszych miejscowościach turystycznych, gdzie knajp pełno - a większość z dosyć podłą ofertą. Wyobrażam sobie wydanie przewodnika gastronomicznego Sepii - gdzie lokale byłyby oznaczane ilością jamników. Ale można tylko pomarzyć - jesteśmy zdani na siebie.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Dibeliusie
      Mało kto wie o tym ze książki kucharskie napisane przez panią Lucynę Ćwierciakiewiczową były w dziewiętnastym stuleciu łącznie opublikowane w większym nakładzie niż wszystkie dzieła Henryka Sienkiewicza razem wzięte. Więc przewodnik gastronomiczny Sepii w dzisiejszych czasach wygrałby przez nokaut z lansowanymi przez "sralon merdialny" gniotami pokroju wypocin Gretkowskiej czy dzieła pederasty opisującego co robił, z kim i jak.
      Gdyby biedna Sepcia dożyła dzisiejszych czasów, jej pani byłaby bardzo zamożną osobą. I nie miałaby cienia problemu ze sprowadzaniem dla niej awionetką świeżych ostryg zaś z Węgier tokaju z najwyższej półki. Ale znając jej charakterek, niektórym nachalnie reklamowanym restauracjom mogłaby przyznać wyróżnienie w postaci jednego jamnika ale za to z zadartą tylną łapą.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  2. Zatem Sepia to jamnik-szyper,łowny pies rybacki;))No to się wydało;)Morska jamnica;)

    Ps.
    Stary Niedźwiedziu,jeśli podjąłeś - choćby śladowy-heroiczny wysiłek przedarcia się przez zwały "literatury menstruacyjnej"madame Gretkowskiej to jesteś z gatunku desperados nie do przestraszenia;)Mnie jedyna próba ciężko zaszkodziła ,bo to erupcje talentu dla mocno wyspecjalizowanych "koneserów";)Poległem, poszukując zapowiadanego drugiego i trzeciego dna - uporczywie haltowało mnie bowiem to pierwsze - ciężkie jak beton i niewątpliwe - Dno grafomanii
    Pozdrawiam ze współczuciem;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Jugglerze
      Jeśli chodzi o wręcz finezyjne rozróżnianie smaków ryb i ustawianie ich we właściwej hierarchii, spotkałem w życiu tylko jednego człowieka który mógłby konkurować z Sepią jak równy z równym. To urodzony na Sycylii Franco C, mąż mojej koleżanki. Wywodzi się z ubogiej rodziny chłopskiej, obecnie jest dobrze usytuowanym emerytem i sybarytą pierwszej gildii. Wyrocznia w kwestii trunków, ryb i frutti di mare. Król życia a nie jakiś żałosny, zakompleksiony na tle pochodzenia burak.
      A co się tyczy Gretkowskiej, raz jadąc pociągiem opóźnionym już o kilka godzin, sięgnąłem z nudów po egzemplarz pozostawiony przez kogoś w przedziale. Po około dziesięciu stronach cisnąłem tym o podłogę i korzystając z faktu iż współpasażerowie wyszli do bufetu, wypowiedziałem kilka słów grubszych od "tęczowego Ryśka". Bo istotnie jest to chyba jeszcze większy szajs niż "Ojczyzna" niejakiej Wasilewskiej.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  3. Szanowny Stary Niedźwiedziu,

    Serdeczne dzięki za jeszcze jeden fragment z życia fenomenalnej jamniczki.
    Gdyby żyła dzisiaj, mogłaby zająć miejsce Magdy Gessler w telewizji.
    Dodałoby to uroku audycjom - Sepcia z pewnością prezentowałaby sie lepiej od tej znawczyni sztuk kulinarnych i ekspertki od restauracji.
    Tylko czy sunia wystąpiłaby w Tfufałenie?

    Pozdrawiam serdecznie i czekam na dalsze przygody psiej smakoszki:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodna Pelargonio
      Sepia miała bez porównania lepsze maniery niż gruboskórna (najoględniej to nazywając) Magda Gessler. Więc w porządnej stacji telewizyjnej poza wyrabianiem w widzach dobrego gustu kulinarnego w dzisiejszej epoce mody na chamstwo przy okazji uczyłaby dobrych manier. Ale zgadzam się z Tobą że mogłaby odmówić współpracy ze stacją w której pojawiają się Kupa Gminna czy tandetna dziwka będąca idolką młodocianych dyskodajek.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń