niedziela, 21 września 2014

Nasza wizja państwa - 3. Edukacja

Pierwszy odcinek „Naszej wizji państwa” był odpowiedzią na pytanie postawione przez Kirę, pragnącą wiedzieć jak ma wyglądać Polska z marzeń konserwatystów i narodowców. Tak więc nasza odpowiedź miała nieco eklektyczny charakter, bowiem poruszała wybrane kwestie z zakresu obecności religii w życiu publicznym, prawa aborcyjnego czy kwestii ochrony prawnej wartości najwyższych. A dyskusja pod tym postem wykazała że nie taki diabeł straszny, jak go malują ateotalibańskie, genderowe, hominternowskie czy satanistyczne ladacznice.
Drugi wpis z tego cyklu pozwolił podzielić się z Czcigodnymi Czytelnikami kilkoma uwagami na temat konieczności gruntownej reorganizacji sił zbrojnych i zasad odbywania służby wojskowej. Czas na trzeci, czyli kilka uwag na temat edukacji. Bez litości niszczonej w imię cudzych interesów przez łajdaków na obcym żołdzie, zorganizowanych, jak w XVIII wieku,  w „partie zagranicy”.
Ci z grona Czytelników, którzy od lat czynią nam honor, goszcząc w niskich progach „Antysocjala”, anegdotę tę już znają. Ale pozwalamy sobie ją przypomnieć na użytek tych Gości, którzy nie tak dawno zaczęli tu zaglądać.
W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia, uczestnicy pewnej konferencji naukowej z branży reprezentowanej przez Starego Niedźwiedzia, zebrali się wieczorowa porą w barku, przy szklaneczce doskonałego rumuńskiego białego wina półwytrawnego. Wbrew paranoicznym insynuacjom lavejańskiego stolca, nie było to „ćpanie” lecz dyskusja „de publicis”. Siłą rzeczy koncentrująca się na ówczesnych problemach typu przyjęcie Polski do NATO oraz eurokołchozu. Pani profesor K-P, mająca świeżo za sobą prawie dwuletni staż na niemieckim uniwersytecie, słuchała nas z coraz większym rozbawieniem. W końcu nie wytrzymała i powiedziała:
Zapamiętajcie sobie żałosne naiwniaki, że do eurobajzlu przyjmą nas dopiero wtedy, gdy polskie szkolnictwo zostanie zgnojone do takiego stopnia, aby Polak nie stanowił na rynku pracy śmiertelnego zagrożenia dla Niemca, Francuza, Anglika czy Włocha!
Niestety Bożenka okazała się Kasandrą.
Zatem pozwalamy sobie podać szkic rozwiązania, mówiącego w ogólnych zarysach, jak posprzątać po (ło)Buzku, Tusku i innych agentach zagranicy.
Szkoła podstawowa powinna być oczywiście obowiązkowa, do dyskusji pozostawiamy czas nauki. Przed (ło)buzkową demolką wynosił on osiem lat. Ale Stary Niedźwiedź załapał się jeszcze na podstawówkę siedmioklasową, i w jego ocenie ten czas w zupełności wystarczył na podanie niezbędnego dla cywilizowanego człowieka zasobu wiedzy.
Co się tyczy szkolnictwa średniego, paląca potrzebą jest odbudowanie ze zgliszczy szkolnictwa zawodowego. Oczywiście zarówno w postaci zasadniczych szkół zawodowych, których absolwenci byliby robotnikami wykwalifikowanymi, jak i techników. Bowiem lekko licząc, co najmniej jedną trzecią funkcji obecnie powierzanych inżynierom, z powodzeniem mogliby sprawować inteligentni technicy, z kilkuletnim stażem zawodowym. Tak więc szkoła średnia to w zależności od możliwości i chęci ucznia, trzyletnia zawodówka, czteroletnie liceum lub cztero czy pięcioletnie technikum. Oczywiście poza liceami ogólnokształcącymi, jak najbardziej widzimy też miejsce dla liceów uczących również i zawodu, na przykład  pielęgniarskich czy „ekonomicznych”. Absolwenci tych ostatnich mogliby przecież pracować w księgowości, a z czasem po zdobyciu wiedzy praktycznej, zdać egzamin na księgowego. A nazywanie technikiem pomocnika księgowego czy pielęgniarki to głupota.
Programy wszystkich szkół, w zakresie wiedzy „ogólnej”, powinny być porządnie odepchlone z nadmiaru duperelnych faktów, jedynie zamulających pamięć. Bo wiedza że stolicą Czadu jest Ndżamena a kiedyś żył romantyczny poeta z niskiej półki o nazwisku Berwiński, przydać się może jedynie podczas rozwiązywania krzyżówek. A co się tyczy historii, czas potężnie zredukować liczbę informacji o romantycznych szaleńcach, którzy przegrali ze szczętem zanim coś zaczęli. A przypomnieć pamięć tych wszystkich, którzy mozolną pracą więcej dla Polski zdziałali, niż różnym pięknoduchom udało się przepieprzyć.
Poza szkolnictwem państwowym, rzecz jasna widzimy szerokie pole do działania dla szkół prywatnych. Rodzice mogliby wtedy na przykład zapisać dziecko do szkoły katolickiej, wiedząc że nie będzie podtruwane żadnym postępowym syfem. A nauczyciel luzaczek, mówiący że trawa jest też dla ludzi a pedalstwo to rzekomo normalna orientacja seksualna, w przypadku potwierdzenia takiej kreciej roboty, zostanie przez dyrekcję wylany na zbitą mordę.
Ponieważ doświadczenia brytyjskie i szwedzkie (odsetek siks zachodzących w ciążę wyższy niż w Polsce) wskazują że postępowe wychowanie seksualne można o kant dupy roztrzaskać, naszym zdaniem powinno ono z programu szkolnego zniknąć. Nie mówiąc już o „materiałach edukacyjnych” powstałych pod patronatem obecnych MENiaków za pieniądze podatnika. Uczących jak chłopak ma koledze włożyć rękę do tyłka. Uważamy że pedały które to opracowały plus urzędas który im za to zapłacił, powinni trafić do więzienia. A co w zamian? Oczywiście kilka godzin prelekcji prowadzonych przez fachowców czyli specjalistów ginekologów. Prelekcji organizowanych dla wygody w szkołach, ale poza systemem lekcyjnym. Ich tematem byłaby sucha, w pełni „odideologizowana” wiedza na temat zagrożeń jakie niesie ze sobą nieodpowiedzialny seks, informacja o cyklu biologicznym kobiety oraz przegląd istniejących metod antykoncepcji (fachowiec na pewno nie pomyli środków antykoncepcyjnych z wczesnoporonnymi). W szkole podstawowej rodzice musieliby wyrazić zgodę na udział dziecka w prelekcji, w szkole średniej wyboru dokonywałby uczeń.
A jak z odpłatnością? Oczywiście szkoła podstawowa powinna być opłacana bonem oświatowym. Pokrywającym również „pakiet podstawowy” usług edukacyjnych szkoły niepublicznej. Bo jest oczywiste, że za naukę gry w tenisa, jazdy konnej czy nadprogramowych języków obcych, rodzice powinni zapłacić.
Nauka w liceach czy technikach też mogłaby być finansowana z bonu edukacyjnego, o ile uczeń zdałby egzamin wstępny do takiej szkoły. Bo nie ma sensu aby za pieniądze podatnika blokował miejsce w szkole rachunkowości leń nie umiejący liczyć. Sorry, w bełkocie „człowieków postępu” to się chyba nazywa dyskalkulia.
W przypadku niektórych szkół zawodowych oraz techników, kandydat na ucznia powinien też przejść badania medyczne. Przecież budowlańcem, w przyszłości wchodzącym na rusztowania, nie może być osoba cierpiąca na lęk wysokości.
Oczywiście egzaminy maturalne, tak jak i zawodowe, powinny być organizowane centralnie. Co wyeliminuje na przykład zdobycie matury przez nieuka, którego rodzice byliby hojnymi sponsorami szkoły.
W kwestii studiów wyższych, obecny ich żałosny stan jest efektem wiary decydentów UE w magiczną moc papierka zwanego dyplomem. Czego najlepszym dowodem była idiotyczna eurodyrektywa, zalecająca aby bodajże do roku 2020 co drugi młody Europejczyk legitymował się wyższym wykształceniem. Nastąpił wysyp rożnych Europejskich Uniwersytetów Gotowania na Gazie, Tipsologii i Pieprzenia w Eurobambus. Na szczęście obecnie fala powodziowa się cofa, a wraz z nią odpływają i niesione przez nią fekalia. Bo ich absolwenci przekonali się, że z takimi kwalifikacjami, na rynku pracy mogą się ubiegać co najwyżej o stanowisko „wykładowcy” chemii na półki w sklepie.
Gorzej wyglądają sprawy na „państwowych” uniwersytetach. Niedawno szczęśliwie udało się na Uniwersytecie Warszawskim nie dopuścić do wykładu ścierwa, nazywającego mordowanie już urodzonych dzieci „aborcją”. A inne ścierwo ze stalinowskimi korzeniami, podające się za „profesora etyki”, nazwało to tłumieniem swobody dyskusji. Na poznańskim UAM „wykładowca gender” publicznie przyznał, że ma „niedomkniętą osobowość” i dlatego sypia z czternastoletnim chłopcem. Rektor i senat tego burdelu nie dostrzegli w tym niczego nagannego. A do poznańskiej policji jak ulał pasuje uwaga Kiry, że wielokrotnie jej funkcjonariusze zachowują się jak cioty. Bo takiego śmiecia należałoby w kajdankach wyprowadzić z wykładu. I nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby ktoś mu tę osobowość domknął bejsbolem.
Dlatego finansowanie z budżetu uczelni wyższych, a siłą rzeczy i bezpłatne studiowanie na nich, powinno być selektywne. Budżet może dofinansować konkretne kierunki studiów, których absolwenci są po prostu potrzebni na rynku pracy. Oczywiście taka lista byłaby ogłaszana raz na kilka lat a studenci którzy dostali się na studia na takim „potrzebnym” wydziale, w przypadku studiowania bez „obsuwów” mieliby zagwarantowane te warunki finansowe do uzyskania dyplomu. A jeśli ktoś chciałby studiować jakieś czyste kurewstwo, czyli „etykę” a la Środa, gender czy inny syf, niech za to płaci. A jak się chętni nie znajdą? To taki burdel trzeba będzie zamknąć, z ewidentną korzyścią dla elementarnej przyzwoitości.
Co oby dał Bóg.

Stary Niedźwiedź i Tie Fighter

88 komentarzy:

  1. Szanowni Stary Niedźwiedziu i tie_fighterze,

    Tym razem nie będzie krótko!

    Przede wszystkim zgadzam się, że program polskich szkół jest przeładowany. Z kolei tutaj ten program jest zbyt mały. Przeciętny Szwed nie ma pojęcia O NICZYM i taki jest fakt. Matematyka, chemia, fizyka, biologia, literatura... - zero. Także nie należy też przesadzić w drugą stronę. Każdy powinien mieć ogólne pojęcie o świecie i o mechanizmach nim rządzących. Nie wiemy też, iż nie lubimy chemii jeśli jej się nigdy nie uczyliśmy. Dlatego myślę też, iż przez pierwsze siedem bądź osiem lat winniśmy być jednak uczeni wszystkiego. Uznaję też niepoprawny dziś pogląd, iż należałoby uczyć łaciny, a filozofia i etyka (choć bałbym się tych w wydaniu obecnego MEN) również winna się pojawić dla starszych z uczniów. Przede wszystkim należy dać możliwość prawdziwej nauki. Chemii nie nauczymy się tylko poprzez teorię, nie wiem ile kosztują laboratoria szkolne, albo małe sale do zajęć technicznych czy stolarskich, ale i bez przesady... Co później? Nie rozumiem konieczności dzielenia szkół na licea, technika i zawodówki. W Szwecji idealnie sprawdza się system czterech programów przygotowawczych na studia i około trzydziestu zawodowych. Są to jednak PROGRAMY, a nie szkoły, zatem zależnie od możliwości finansowych czy personalnych oraz ilości chętnych, miesza się w nich uczniów z różnych kierunków. Co nie wyklucza oczywiście możliwości istnienia szkół ściśle na coś ukierunkowanych. Wtedy też winien istnieć odgórny kurs zajęć zależny od wyboru programu, jak i możliwość nauki dodatkowych przedmiotów. To, że ktoś w wieku 16 lat postanowił, iż będzie kucharzem, nie znaczy, iż powinien być odebrany możliwości nauki języków obcych albo matematyki. Przeciwnie. No i studia uważam, iż należałyby być elitarne jak za dawnych dobrych czasów. Dzienne. Dzielące się na zajęcia formalne i nieformalne, a nie na obowiązki i zabawę. Nauka to nauka. Nikt nikogo do niej nie przymusza. A jeśli ktoś chce być handlowcem to może wyjść na rynek pracy mając nawet 18 lat, ewentualnie w rok czy dwa skończyć wyższe zawodowe, a nie marnować ćwierć życia na coraz to nowsze szkoły. Oprócz programu ważne jest też jednak wychowanie w szkołach. Zatem przede wszystkim dyscyplina. Mundurki wcale nie są złe. Przeciwnie, są świetne, jeśli każda szkoła się nimi potrafi wyróżnić i prezentować. Zero uczniów noszących czapki w czasie lekcji przed godłem Polski i krzyżem katolickim. Zero uczniów wyzywających nauczycieli. Zero uczniów handlujących narkotykami w szkolnych toaletach i przychodzących na kacu do szkoły. A niech mnie skarcą wszyscy za ten pogląd, jednak jako nauczyciel nie raz nawet dałbym komuś po głowie i nie uważałbym tego za nic złego. A jakby jakiś smarkacz nadto podskakiwał by zrobić przed innymi wrażenie, to sam bym mu założył kosz na śmieci i wykopał na zawsze z moich lekcji, a najlepiej uniemożliwił jakąkolwiek dalszą edukację w tej szkole. Zero tolerancji dla przemocy dla chamstwa i przemocy. Niestety, dziś większość moich rówieśników nie potrafi nawet sklecić paru poprawnych zdań w języku polskim. Są wulgarni, aroganccy i bezdennie głupi. Nie posiadają własnych poglądów. Szkoła nie uczy porównywania różnych poglądów, krytykowania źródeł, ani pracy grupowej. Jeśli czegoś z tym nie zrobimy, stracimy kolejne pokolenie. Które potrafić będzie użyć słowa "k...rwa" w każdym możliwym miejscu i będzie wiedzieć na której klatce schodowej diler handluje zielskiem, ale które nie stworzy NIC, a cały Naród przez to przepadnie.

    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, zapomniałbym: w-f!

      Przede wszystkim nie oceniać na podstawie tego, że ktoś biega wolniej niż inni. Za starania i za aktywność. Próbować różnych sportów i ćwiczeń, by każdy wybrał sobie co lubi najbardziej. Uczyć kalisteniki, niech dzieciaki mają prawdziwy trening siłowy i zdrowotny zarazem. Na Przysposobieniu Obronnym samoobrona i strzelnica.

      Usuń
    2. Szanowny Robercie,

      Na razie odniosę się do fragmentu Twojej wypowiedzi.

      " Nie rozumiem konieczności dzielenia szkół na licea, technika i zawodówki. W Szwecji idealnie sprawdza się system czterech programów przygotowawczych na studia i około trzydziestu zawodowych."

      Otóż taki podział w naszym kraju wynika częściowo z tradycji, ale jak sądzę podbudowanej pragmatyzmem. Obawiam się, że zastosowanie modelu szwedzkiego w Polsce byłoby bardzo trudne z kilku powodów. Po pierwsze ciężko byłoby zastosować model funkcjonujący w kraju liczącym nieco ponad 9,5 miliona mieszkańców w kraju liczącym 38 milionów obywateli. Ponadto istniejącą już sieć szkół, nierzadko wyspecjalizowanych (technika elektroniczne, chemiczne, budowlane, samochodowe, licea ekonomiczne itd.), trudno byłoby przystosować do szerszej specjalizacji, wzbogaconej o nowe kierunki niepowiązane z ich pierwotnym przeznaczeniem (wyposażenie specjalistycznych sal, kadra nauczycielska itd.) Wreszcie przedstawiony system sprawdzał się doskonale nawet w czasach destruktywnego terroru komunistycznego i wywindował polską naukę na bardzo wysoki poziom, pomimo zacofania technologicznego obszaru badań naukowych. Polscy inżynierowie czy lekarze byli bardzo wysoko cenieni na całym świecie, o ile udało im się z tego gnijącego bagna komunizmu wydostać. Zresztą w Polsce również funkcjonowały tzw "Zespoły Szkół", ale z reguły też profilowanych. Sam kończyłem zespół szkół chemicznych, w ramach którego funkcjonowało liceum chemiczne, technikum chemiczne i liceum ogólnokształcące. Były też zespoły szkół mechanicznych, gdzie funkcjonowało technikum i szkoła zawodowa, czy zespoły szkół ekonomicznych lub handlowych - z reguły w konfiguracji szkoły zawodowej z technikum lub liceum zawodowym. Niemniej zawsze te jednostki posiadały wyprofilowany i wyspecjalizowany kierunek nauczania. Reasumując, wydaje mi się, że adoptowanie obcego systemu edukacji do istniejącej już struktury nie byłoby ani proste, ani efektywne. Korzystniej byłoby reanimować będący w stanie atrofii system szkolnictwa w sensie organizacyjnym i wzbogacić go nasze postulaty, które gwarantowałyby po pierwsze przywrócenie edukacji należytego poziomu, a nauczycielom utraconego społecznego prestiżu (zwłaszcza w szkołach podstawowych i średnich), a po drugie odejście od chorego systemu generującego operetkowych magistrów "na siłę", na rzecz pewnej elitarności studiów wyższych, które zaczną z powrotem kształcić wysokiej klasy specjalistów w swoich dziedzinach.

      Pozdrawiam serdecznie, TF

      Usuń
    3. Dorzucę moją wiedzę na temat zespołów szkół zawodowych- w części z nich funkcjonowały również wszystkie wymienione wyżej w wersji dla pracujących oraz szkoły pomaturalne- z grubsza odpowiednik dzisiejszego licencjatu.

      Usuń
    4. @An-Ka,

      Serdecznie Ci dziękuję za to jakże ważne uzupełnienie. Na śmierć o tym zapomniałem, a przecież to był bardzo istotny składnik tego systemu.

      Pozdrawiam, TF.

      Usuń
    5. @ Robert
      Czcigodny Robercie
      W Polsce, kraju niestety znacznie biedniejszym od Szwecji, pojawia się dodatkowy argument przeciwko umieszczaniu wielu różnych programów szkolnego nauczania pod jednym dachem. Mam na myśli pracownie specjalistyczne, warsztaty szkolne i inne tego typu pomoce naukowe. Jeśli juz się w nie zainwestuje, powinny być możliwie efektywnie wykorzystywane. Jeśli w zespole technikum mechaniczne plus zawodówka mechaniczna zbuduje się warsztat wyposażony w typowe obrabiarki, będą z niego korzystać wszystkie klasy. A jeśli w szkole poza kształceniem mechaników, uczono by też przyszłych księgowych, krawców, pielęgniarki i informatyków, mogłoby się okazać, ze ten przykładowy warsztat przez trzy i pół dnia w pięciodniowym tygodniu nauki świeci pustką. A wersja budowy jakichś "centralnych" warsztatów na użytek wielu szkół, zupełnie mnie nie przekonuje (dojazdy!).
      A swoja droga jaka to przyjemność dyskutować z Tobą nad kilkoma procentami jakiegoś problemu. Bowiem w ponad 90 nasze stanowiska są spójne!
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    6. @ An-Ka
      Tak jak i Tie Fighter, muszę Tobie podziękować za przypomnienie o konieczności zorganizowania systemu douczania sie dla ludzi już dorosłych i pracujących. A twoja uwagę, że dyplom szkół pomaturalnych, z grubsza odpowiadał obecnemu licencjatowi, muszę niejako wzmocnić. Znam kilka, oczywiście obecnie już zlikwidowanych, których absolwenci byli na rynku pracy poszukiwani jako rzetelni fachowcy, mimo że formalnie nie mogli się wylegitymować tym inż. przed nazwiskiem. Pełna analogia do przedwojennej Szkoły Wawelberga i Rotwanda.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    7. Czcigodni tie_fighterze i Szanowny Niedźwiedziu,

      Odpowiem za jednym razem: wszystko podług możliwości. Widziałbym to tak, iż miast matury istniałby egzamin studencki, którego zaliczenie umożliwiałoby wejście na dany kierunek studiów. W związku z czym nie potrzeba by było dzielić szkół na szkoły zawodowe i technika - każdy miałby w przyszłości szansę zdawania na normalny kierunek studiów, ale wtedy nauka leżałaby w jego własnej gestii. Podobnie też nie widzi mi się dalszy sens istnienia liceów ogólnokształcących - chyba, że wyprofilowanych bardziej niźli obecnie. Tak, że uczeń w liceum na kierunku przyrodniczym faktycznie 70-85% czasu poświęcałby fizyce, chemii czy biologii, a wszystko inne prócz obowiązkowego języka polskiego, matematyki, historii i może też PO byłoby w formie dodatkowych kursów, na ekstra punkty. Przy czym 90% uczniów poszłoby na programy zawodowe. Wam kojarzy się to z mechanikami i stolarzami, całkiem słusznie zresztą. Tutaj handel i administracja to program zawodowy. Podobnie coś związanego z transportem, służbą zdrowia, policją, turyzmem, hotelarstwem itp. Wszystko to winno być uczone w formie programów zawodowych. Większość z nich nie potrzebowałaby wyspecjalizowanych sal, zatem mogliby się uczyć w jednej placówce. Przynajmniej część z nich. Co po tych trzech latach? Cóż, najlepiej by było, gdyby 70-80% udałoby się od razu do pracy, dzięki obowiązkowym praktykom tą pracę znajdowałoby już wcześniej. Pozostali udaliby się wyższe zawodowe: kursy od paru miesięcy do maksymalnie dwóch-trzech lat w wyspecjalizowanych zawodach jak visual merchandiser. Mielibyśmy wtedy społeczeństwo złożone z ludzi wykształconych w sumie we wszystkim co najważniejsze, ale odnajdujących szczęście ze zwyczajnej pracy kucharza, sprzedawcy, przedsiębiorcy, czy kogokolwiek innego. Tylko elita dostałaby się na studia, by zostać prawnikami, lekarzami czy naukowcami. Bo po co więcej?

      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
    8. Witam serdecznie

      podpisuję się rękami i nogami pod ŁACINĄ, neidawno czytałam artykuł jak to włoskie badania pokazały, ze w tych szkołach, gdzie uczy sie łaciny poziom ogólny INNYCH przedmiotów jest również o wiele wyższy
      łacina ma jakąś taka cudowną moc - wyjątkowo regularną i logiczną gramatykę, co świetnie pobudza ćwiczenie umysłu - która sprawia, że delikwent wspina się na wyżyny swojego intelektu

      no i jakie to przydatne dla nas, tradycjonalistów katolickich :)

      Usuń
  2. Czcigodni Autorzy,

    Banda łoBuzka dorżnęła szkolnictwo zawodowe, a poziom matury obniżono, żeby uzyskać jak najwyższy procent zdających na studia, które oczywiście straciły swój prestiż. Jednak, tak jak mój przedmówca, wolałabym, żeby w podstawówce uczono WSZYSTKIEGO, bo wszystko może nam się przydać w życiu. Nawet uczeń szkoły zawodowej winien mieć jakąś elementarną wiedzę z wielu dziedzin; tyle że na etapie szkoły średniej wszyscy powinni już zacząć się w czymś specjalizować i niekoniecznie zdawać na studia - zgodnie z jakąś durną eurodyrektywą. Studia są dla elity, w związku z czym poziom trudności matury również powinien być wyższy.

    Ostatnie wyniki matury z matematyki nie powalają, ale dla mnie tak właśnie powinni być. NIE KAŻDY musi mieć maturę. A co robi nasz rząd? Joanna Kluzik-Rostkowska w TV już zapowiedziała, że "będziemy robić wszystko, żeby wyniki były lepsze". Czyli co? Rzecz jasna, obniżą poziom egzaminu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodna Flavio
      Z maturą masz świętą rację. Nie każdy musi ja mieć (że już o dyplomie studiów nie wspomnę). Ale za to, niech znowu ma ona taką rangę, jak przed wojną.
      Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobił nas mnie pan z przedwojenna maturą, z wykształcenia farmaceuta, ojciec dziewczyny której udzielałem korepetycji z matematyki (miała zdawać na architekturę. Gdy przyniosłem zadania egzaminacyjne na ten wydział z poprzednich lat, spojrzał na nie. I powiedział że są one dosyć proste. Bo pomijając te z podstaw rachunku prawdopodobieństwa (za sanacji tego nie uczono), w przypadku algebry i geometrii podał poprawne szkice rozwiązań. Po prawie czterdziestu latach braku kontaktu ze szkolną matematyką!
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  3. Tradycyjnie:
    Szanowni Autorzy,nie sposób się z Wami nie zgodzić.Więcej po wygospodarowaniu wolnego czasu,bo temat interesujący.
    Serdecznie pozdrawiam.
    Ps.
    Na teraz odniosę się tylko do:
    "A jak z odpłatnością? Oczywiście szkoła podstawowa powinna być opłacana bonem oświatowym. Pokrywającym również „pakiet podstawowy” usług edukacyjnych szkoły niepublicznej."
    Jestem zwolennikiem wprowadzenia bonu oświatowego ponieważ po jego wprowadzeniu rysuje się realna szansa, że nawet państwowa szkoła będzie miała program i profil zgodny z oczekiwaniami rodziców i realnymi potrzebami. W szczególności trudniej będzie przez szkołę sączyć niepożądaną ideologię, jak to się gęsto nadal dzieje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Józefie
      Poruszyłeś niezwykle ważny problem, jakim jest "upodmiotowienie" rodziców.
      Obecnie w sposób odgórny, program może być zapfekaliowany jakimś genderowym lub tolerastycznym syfem. A jeśli dyrekcja to popiera, rodzice są bezsilni. Mogą jedynie w domu odkłamywać te brednie, tak jak za czasów PRL nasi rodzice nam odkłamywali historię.
      A jeśli powstałyby szkoły katolickie, w których naukę rodzice mogli by opłacic bonem oświatowym, problem by zniknął. Bo bawet postępacki dyrektor, mając do wyboru cofniecie bonów, a więc bankructwo szkoły, lub wypieprzenie z roboty piewcy ćpania czy pedalstwa, w trosce o własny tyłek, wybrałby drugie rozwiązanie.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. Szanowny Niedźwiedziu.
      Może tylko doprecyzuję.Obecnie szkoły prywatne, społeczne i kościelne są stosunkowo kosztowne. Rodzice płacą wprawdzie na szkoły, uiszczając podatki, ale za dziecko w szkole niepublicznej muszą zapłacić drugi raz. Tymczasem przy należytej wysokości bonu oświatowego bardzo wielu rodziców będzie wolało zanieść ów bon do szkoły niepaństwowej, nawet jeśli trzeba będzie trochę dopłacić.
      Oczywiście masz rację.Nie wyobrażam sobie zatrudnienia w takiej szkole " piewcy ćpania czy pedalstwa" i inszego postępackiego badziewia.
      Serdecznie pozdrawiam.

      Usuń
    3. Czcigodny Józefie
      jest sprawą do dyskusji czy ten bon powinien pokrywać cały koszt nauki w dobrej szkole niepublicznej (bez dodatkowych lekcji) czy na przykład 80% tej kwoty. Ale widać wyraźnie dlaczego postępactwo aż tak się przed tym systemem broni. Bo autentyczna konkurencja spowodowałaby, że ze szkół państwowych, pod groźbą ich bankructwa (dotowanie centralne czy samorządowe powinno byc zabronione lub rygorystycznie kontrolowane merytorycznie) wymiotłoby w jasną cholerę zwolenników ćpania, pedałowania, genderyzmu, satanizmu i wszelakiego innego gówna.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    4. Szanowny Niedźwiedziu.
      Idea bonu oświatowego jest prosta: środki budżetowe na szkolnictwo dzieli się przez liczbę uczniów i przydziela rodzicom w postaci kwitu, którym płacą za szkołę dziecka, np. w miesięcznych ratach.
      Zaleta.Mamy bardziej efektywne wykorzystanie istniejących środków finansowych.

      Usuń
    5. Dopisek.
      Oczywiście rodzic dopłaca z własnych środków,jeżeli taki bon nie pokrywa nauki w wybranej szkole niepublicznej.

      Usuń
    6. Czcigodny Józefie
      Co do zasady, pełna zgoda. Oczywiście wartość bonu dla szkół średnich (o ile miałby je obejmować) byłaby inna niz dla podstawówek, ale to już są szczegóły wykonawcze.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  4. Chyba każdy rozsądny człowiek zgodzi się z Waszym spojrzeniem na ten problem. W każdym razie - ja na pewno.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodna An-Ko
      Twój komentarz i akceptacja zarówno naszej diagnozy stanu szkolnictwa, jak i propozycji terapii, bardzo nas ucieszyły. Oczywiście jest kwestia do dyskusji, jak rozwiązać pewne szczegółowe problemy, ale grunt, ze co do kierunku, jesteśmy zgodni.
      I korzystając z okazji, nie mogę nie zadać pytania. Na polibudach w sposób sztuczny podzielono studia na dwa segmenty: inżynierski i magisterski. Co jako belfer z niemal czterdziestoletnią praktyką uważam za idiotyzm. Bo po siedmiu semestrach nauki, taki za przeproszeniem inżynier, nie zetknął się na przykład z automatyką. Jakim cudem uczelnie medyczne wybroniły się przed tym i uniknęły konieczności wprowadzenia dyplomu niższego od lekarskiego, zwanego na przykład felczerskim?
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. Stary Niedźwiedziu - zabiłeś mi ćwieka, muszę przyznać...bo pomysł tak egzotyczny, że nigdy nad tym się nie zastanawiałam.Skłaniam się -ale to tylko robocza hipoteza- że tu akurat zadziałała pozytywna strona korporacji zawodowych. Choć niechętni mojej profesji (hurtem niechętni, ze tak rzeknę) mogą w tym widzieć przejaw megalomanii - felczer jako pierwszy stopień do bycia lekarzem ????

      Usuń
    3. Czcigodna An-Ko"
      Z tym felczerem to wyjechałem metodą "na nie", starając sie wymyślić coś maksymalnie głupiego, aby w ten sposób wczuć się w poroniony tok rozumowania (???) eurourzędasów.
      A Twój argument o solidarności zawodowej i jednolitym froncie odmowy, nawet ze strony lekarzy - euroentuzjastów, trafił mi do przekonania. Jako bardzo wiarygodna hipoteza.
      Dziękuję za to wyjaśnienie i pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  5. Szanowni Autorzy,
    Zgadzam się z przedstawioną wizją edukacji. W mojej ocenie wystarczyłaby obowiązkowa 6-klasowa szkoła podstawowa. Współczesne gimnazjum służy do produkcji ćwierćinteligentów. Większość zmusza do bezsensownej z ich punktu widzenia nauki, wrażliwą i inteligentną mniejszość do straty czasu - obcowania przez 3 lata z tą agresywną większością. Gimnazja elitarne to wyjątek. Likwidacja gimnazjum zapewniłaby szybsze rozpoczęcie pracy przez młodzież. To o wiele bardziej sensowne wsparcie dla ubezpieczeń społecznych niż przymusowe wysyłanie 6-latków do szkoły. Potrzebujemy doskonale wykształconych elit i większości solidnie nauczonej praktycznych zawodów zamiast mas ćwierć i półinteligentów z dyplomami różnych szczebli.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Dibeliusie
      Z opowieści ś.p. Ojca wiem, że przed wojną szkoły średnie dzieliły się na licea humanistyczne oraz "gimnazja realne". Uczeń szedł albo do jednej, albo do drugiej, bowiem i tu i tam na zakończenie nauki zdawał maturę.
      Gimnazja realne nie miały w programie takiego bzdetu jak greka, a za\to matematyka była rtam traktowana bardziej serio i uczono te rysunku technicznego, tak na poważnie bo "w tuszu".
      Zatem podział szkoły średniej na dwa segmenty i nazwanie tego niższego gimnazjum, to nie żadna głupota ale świadomy sabotaż (ło)Buzka.
      Co do tego, czy nauka w szkole ponadpodstawowej powinna być obowiązkowa, oczywiście TF i ja jesteśmy otwarci na dyskusję.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. Nad tym ostatnim pytaniem głowię się od wczoraj, by uczciwie na nie odpowiedzieć.Mamy dwudziesty wiek i chciałoby się mieć współobywateli wykształconych adekwatnie do tego, jednak praktyka w pędzie na studia,czy może dyplomu, pokazała pułapki tego myślenia

      Usuń
    3. Czcigodna An-Ko
      Moim zdaniem rezygnacja z obowiązkowej podstawówki byłaby grubą przesadą. Ale z kolei nie miałbym nic przeciwko takiej ścieżce jak styl retro czyli "pójście do terminu". Bo uważam że u dobrego krawca czy piekarza lub w dobrym warsztacie, można wyuczyć się jakiegoś fachu nie gorzej niż w szkole zawodowej.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    4. Szanowny Stary Niedźwiedziu,

      A co Ty na to, by powrócić do systemu chrześcijańskiego korporacjonizmu zawodowego? Związki przemieniono by w Cechy, ich przedstawiciele mieliby miejsca w Senacie i spełniali funkcje doradcze, a młodzi ludzie odbywaliby znowu zwyczajne terminy: obojętnie czy byłby to introligator, krawiec albo stolarz, czy może piekarz bądź fryzjer. A kogo jest więcej: ich, czy może ekonomistów, socjologów i filozofów?

      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  6. A ja zastanawiam się nad sensem istnienia ogólniaków. Zamiast nich licea zawodowe i technika. Po ogólniaku mamy dużo wiedzy, ale żadnych konkretnych umiejętności. A różnie się w życiu układa i fach w ręku może być koniecznością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja znowu oprę się na swoich doświadczeniach i obserwacjach.Spora grupa dzieci i młodzieży w tym wieku nie ma żadnych wyraźnych predyspozycji i dla nich szkoły zawodów to kompletne nieporozumienie.Proszę tego nie mylić z oceną intelektu,typu po liceum na studia, po technikum do roboty, bo to zupełnie nie tak.Uważam wręcz, że technikum może być doskonałym przygotowaniem dla dalszej kariery zawodowy a w razie niemożności takowe z różnych powodów daje już coś konkretnego..
      Zostawiłabym więc licea, ale przesunęła proporcje

      Usuń
    2. Cholery tablet ma swoją ortografię i gramatykę.Kariery zawodowej,oczywiście

      Usuń
    3. Szanowna Pani An- Ka,

      To wszystko wina systemu. W innych krajach młodzież NIE MA możliwości iść do czegoś na wzór polskiego ogólniaka i MUSI wybrać kierunek ściśle zawodowy, albo który przygotuje ich na wyspecjalizowany kierunek studiów. Nawet jeśli część z nich z czasem zmienia zdanie, to większość kończy swoje programy i w nich potem odnajduje zadowalające ich pracę. Koniec z przedłużaniem Polakom dzieciństwa do 20-stego któregoś roku życia! 15-latek jest w pełni rozwinięty psychicznie i może świadomie podejmować decyzje odnośnie swojej przyszłości. Wystarczy się z nimi nie cackać i zero bezstresowego wychowania... Piszę to jako, za miesiąc, dziewiętnastolatek.

      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
    4. Czcigodny Refaelu
      jest sporo uczniów, którzy nawet dwa lata czy rok przed maturą nie sa pewni jaki kierunek dalszej nauki wybrać, bo w grę wchodzi kilka zainteresowań. dlatego "czyste" ogólniaki bym zostawił. Ale zmiana proporcji między nimi a liceami uczącymi jakiegoś zawodu to na pewno dobry pomysł.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    5. Panie Robercie, moim zdaniem niesłusznie mierzy Pan innych swoją wysoką miarą. Ja sama , mimo ,że ponoć w młodości wyróżniałam się pozytywnie dojrzałości intelektualną i emocjonalną to jednak, z racji wielu zainteresowań długo nie mogłam podjąć decyzji.Miotałam się między wielu krańcowymi wręcz opcjami, tym bardziej, że nieskromnie byłam pewna, że wszystko jest dla mnie dostępne. Wyboru dokonałem dopiero tuż przed maturą. Jednak co do słuszności tego wyboru tak naprawdę zaczęłam się przekonywać na trzecim roku studiów i na szczęście trwam e tym przekonaniu do dziś

      Usuń
    6. Zgadzam się z Wami, że wielu młodych ludzi nie wie. Jednak przed człowiekiem postawionym w sytuacji losowej "MUSZĘ!!! podjąć pracę" fach w ręku to rzecz bezcenna.
      pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  7. Zwyczajnie nic dodać nic ująć.
    Z perspektywy absolwenta ogólniaka i państwowej uczelni (prawnik bez aplikacji i koneksji rodzinnych - świetny wybór nie? ;-) ) powiem tak: trzeba było iść do zawodówki/technikum, wyszedłby człowiek z fachem w dłoni a potem można się dalej edukować. Czy mechanik samochodowy albo fryzjer to jakiś dyshonor? Niektórym sie wydaje, że tak a tymczasem ci ludzie zarabiają wielokrotnie więcej niż ja mimo moich studiów, podyplomówki i kursów fachowych. Ale nieeeee, całe życie mi tłoczono do głowy UCZ SIE SYNU! Zawodówka? To dobre dla głąbów (inna sprawa że lat temu 15 to faktycznie większość ich uczniów nie była raczej orłami intelektu ani wzorami dobrego zachowania, ale przynajmniej wyszli z konkretną umiejętnością a nie znajomością literatury romantyzmu, jak to Szanowni Autorzy zauważyli ;-). Rozumiem, że pewna wiedza ogólna człowiekowi potrzebna, ale ją można uzyskać w ramach swoich zainteresowań i czasu wolnego a Kordian i spółka na chleb za mnie nie zarobią ;-)
    Studia to samo, z roku na rok spadający na ryj poziom zarówno studentów i jak podejścia do nauki. Student państwowej uczelni to kasa dla tejże, więc przyjmijmy wszystkich jak leci.
    Po kiego grzyba nam rocznie 10tys prawników, 20tys ekonomistów, o rzeszy politologów i socjologów nie wspomnę. Bibliotekoznawstwo? Co to w ogóle kuźwa jest? 3letnie studia z KOSMETOLOGII? Bez żartów, chyba miesięczny kurs by sprawę załatwił. Przykłady można mnożyć. Ojciec jest geodetą, mówi że nawet poziom dzisiejszych absolwentów geodezji na uczelniach wyższych jest niższy niż techników za jego czasów. Optymistyczne...

    MACIEJJO

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja miałem to samo w kwestii poglądów w domu na naukę- idź na studia a potem się zobaczy. Ja mogłem nie mieć doświadczenia życiowego. Ale ludziom dorosłym, którzy mi to powtarzali to się dziwię. Nikt jak okiem sięgnąć w ich otoczeniu nie odniósł sukcesu dzięki wykształceniu.
      Za komuny dużo ważniejsza była przynależność do jakiejś mafii czy sitwy. Potem gdy pojawił się sektor prywatny doszła umiejętność zmieniania nawyków, szybkiego uczenia się- np. konieczność nauki angielskiego. Trzeba przyznać, że wśród znajomych lepiej przychodziło to inżynierom wśród których wielu zostawało menadżerami, co nie ma wielkiego związku z formalnym wykształceniem.
      Ale obecnie to przeszłość. Rynek się ustalił na długo.

      Usuń
    2. Czcigodny Maciejjo
      W sytuacji o jakiej mówisz, za dobry wybór uważałbym jakieś sensowne technikum. Czyli zawód w ręku, pozwalający zarabiać na chleb, plus ta cholerna matura, której brak zablokowałby drogę do ewentualnych studiów, czy prazy na stanowiskach, na których z powodów formalnych (a nie rzeczywistych) jest potrzebna.
      O innych uczelniach trudno mi się wypowiadać, ale na polibudach widzę ogólny trend, polegający na zbyt małym kontakcie z praktyką przemysłową. Postawiono na model obszernej wiedzy teoretycznej, pozwalającej rzekomo na szybka adaptacje do wymogów "szczegółowych" pracy w konkretnych realiach. Ale nie wszyscy absolwenci sobie z tym radzą.
      Spostrzeżeń Twojego ojca oczywiście nie podważam. Bowiem sam wiem że absolwent przyzwoitego technikum z lat 70 czy 80 ubiegłego wieku, pod względem wiedzy praktycznej zdecydowanie górował nad dzisiejszym mgr inż. Ale w mojej ocenie przez najgłębszy dołek (efekt przejściowego pozbawienia matematyki statusu obowiązkowego przedmiotu maturalnego przez jakieś "humanistyczne" bydlęta) już przeszliśmy.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    3. Czcigodny Slavomirze
      Nie weź mi za złe mojego politechnicznego patriotyzmu, ale ta łatwiejsza w przypadku inżynierów adaptacja do zadań menedżerskich wynika z faktu, że na studiach wymagano od nich zdecydowanie więcej logicznego myślenia niż na różnych pseudohumanistycznych bambusologiach. Za takie uniwersyteckie numary, jak rozpoczęcie na egzaminie odpowiedzi od słów "To wcale nie jest oczywiste", na polibudzie delikwent wyleciałby z tegoż egzaminu z dwóją w indeksie.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  8. Nie są to złe propozycje. Pewnie dla większości ludzi byłyby one lepsze niż to co mamy obecnie. Ja jednak uważam, że są w nim pewne zagrożenia. Nie sądzę aby biurokracja dobrze ,,selektywnie finansowała" edukację wyższą. Wykazał to realizowany do niedawna program ,,kierunków zamawianych", ,,kluczowych dla rozwoju kraju". Na liście finansowania znalazła się np. biotechnologia czy robotyka. Absolwenci tych kierunków mogą mieć trudności ze znalezieniem pracy w zawodzie, bo polska gospodarka jest po prostu nieprzygotowana. Nie na tym etapie rozwoju. To jakby w XIX wieku nauczać o komputerach. To samo dotyczy inżynierów. Znacząco powiększono limity przyjęć na politechnikach i od kilku lat czasami natrafiam na niepokojące dane o wzroście bezrobocia wśród inżynierów albo o braku związku wykonywanej pracy z wykształceniem. Po prostu popyt na specjalistów jest w małej polskiej gospodarce ograniczony i podaż nie musi go zwiększać.
    Tak działa biurokracja- nie reaguje na bodźce z otoczenia, tylko wykonuje wytyczne z centrali.

    Centrala tymczasem ciężko pracuje nad wytłumaczeniem swoim młodym wyborcom i ich rodzinom dlaczego jest jak jest. W latach 90. mówiono młodym- jesteście bezrobotni, bo po zawodówce i technikach. Potem zaczęło się to zmieniać- jesteście bezrobotni, bo po kierunkach humanistycznych. A teraz wajcha przestawia się na ,,nie macie zwodu", czyli nie jesteście ani po zawodówce ani po technikum.


    Kiedy byłem nastolatkiem miałem problemy z nadwagą. Poszedłem na zajęcia sportowe poza szkołą i przeżyłem szok. Najcięższa lekcja wf była niczym w porównaniu z tymi treningami. Oczywiście waga wróciła do normy.
    Miałem brzydkie podejrzenie, że to nie treningi poza szkołą są ciężkie, tylko system szkolny jest niewydajny. Jeżeli wf jest do niczego to czy przypadkiem nie jest tak samo z matematyką z angielskim?
    Do czego moglibyśmy dojść gdyby nie szkoła?
    Jeżeli umiem coś pożytecznego, jak np. języki to nauczyłem się tego poza systemem szkolnym.
    Opowiadam się za w pełni wolnym i odpłatnym systemem nauczania, być może od poziomu podstawówki. Nie za bonem edukacyjnym, który zapewne poprawi standardy nauczania, ale nie sprawi, że podatnik będzie się czuł obciążony opłatami za naukę i w związku z tym będzie traktował edukację jak cenny towar. Nie mówię aby nie wprowadzić systemu stypendialnego, ale to powinien być wyjątek od zasady.
    Gdybym miał zapłacić za naukę to zapewne nigdy nie poszedłbym na studia co wyszłoby mi tylko na zdrowie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Slavomirze
      Rozumiem Twoja troskę o to, aby ludzie zaczęli wreszcie szanować możliwość uczenia się. Ale opowiadam się za powszechna poidstawówką, bo uważam, że odcięcie dostępu do niej poprzez odpłatność nauki, byłaby na rękę tym którym marzy się, aby w euroburdelu Polak pracował "na zmywaku" czy zamiatał ulice. Zaś Polka podcierała tyłki niemieckim staruszkom. Znam wielu młodych ludzi z wielodzietnych rodzin, którzy pokończyli szkoły podstawowe, a potem średnie lub zawodówki, zaś obecnie uczciwie zarabiają na chleb. Czyli inwestycja w ich edukację, z polskiego punktu widzenia (a tylko ten mnie interesuje, różne dziwne teorie olewam równo), była w pełni uzasadniona. A przy odpłatności już za podstawówkę, rodziców za diabła nie byłoby stać na ich naukę.
      O systemie stypendialnym jestem skłonny dyskutować, pod warunkiem iz byłby nie wyjątkiem od reguły, lecz standardem obejmującym większość. Odsiewającym jedynie osoby nie chcące lub nie mogące się w danej szkole uczyć oraz żulię przeszkadzającą nauczycielom. Oraz tym uczniom, którzy traktują szkołę serio i chcą się w niej czegoś nauczyć.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  9. Szanowni Autorzy.

    Pomysły macie niezłe i w sumie mogłabym tylko chwalić, ale nie do końca rozumiem jedną sprawę. Stary Nidźwiedziu, piszesz do Józefa:

    "Obecnie w sposób odgórny, program może być zapfekaliowany jakimś genderowym lub tolerastycznym syfem. A jeśli dyrekcja to popiera, rodzice są bezsilni. [...] postępacki dyrektor, mając do wyboru cofniecie bonów, a więc bankructwo szkoły, lub wypieprzenie z roboty piewcy ćpania czy pedalstwa, w trosce o własny tyłek, wybrałby drugie rozwiązanie."

    Przepraszam bardzo, ale o co tu chodzi? Czy o to, że rodzice nie chcieliby posyłać do takiej szkoły swoich pociech (co byłoby czymś naturalnym) czy raczej o to, że bony mogłyby zostać zabrane odgórnie? Dlaczego państwo miałoby faworyzować jedną z ideologii, a inną sekować?

    To zabrzmi okropnie, ale wyrzuciłabym z programu lekcje w-f. Jasne, że wielu dzieciakom przydałby się ruch, ale nie na siłę. Zmuszanie ich do ćwiczeń owocuje tylko nawałem fałszywych usprawiedliwień lub traumą. A już wychowanie fizyczne na studiach to dla mnie istne kuriozum.

    Religia, etyka, filozofia - mogą mieć miejsce w prywatnym liceum. Państwowe szkoły powinny być od takich przedmiotów całkowicie wolne. Podobnie jak od każdego innego, na którym uczeń byłby "wychowywany". Jestem zdania, że wychowywać mogą jedynie rodzice lub osoby, którym świadomie i dobrowolnie powierzą oni swoje dziecko.

    Poza tym uwag nie mam. Serdecznie pozdrawiam.

    (Przepraszam za skasowanie powyższego komentarza. Literówki...)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodna Kiro
      Chodzi nam oczywiście o to, żeby WYŁĄCZNIE rodzice, wybierając szkołę odpowiadającą im w sferze wartości (lub braku serwowania jakichkolwiek, bo wolą to robić sami) poprzez ten bon, decydowali dokąd trafią ich pieniądze, stojące za tym bonem. Bo w parze z tym pomysłem, obowiązywałby zakaz zasilania kroplówkami z grosza publicznego szkół bojkotowanych przez rodziców, gdyż będących rozsadnikiem wszelakiego moralnego zbydlęcenia.
      A więc szkoły z profilem "wyznaniowym" na potrzeby rodziców identyfikujących się z jakąś religią. W polskich realiach byłby to profil katolicki plus pojedyncze z elementami teologii prawosławnej czy luterańskiej. I nie musiałyby nimi być wyłącznie szkoły prywatne. Bo jeśli w tej państwowej na przykład 80% rodziców tego sobie życzy, nie widzę powodu aby im tego odmawiać. Oczywiście oceny z takiego przedmiotu nie byłyby umieszczane na świadectwie szkolnym. A lekcje te, jak wspomnieliśmy w pierwszym odcinku naszego cyklu, w zasadzie powinny być pierwszymi lub ostatnimi dla danej klasy w danym dniu, z oczywistych przesłanek logistycznych.
      Jeśli rodzice z założenia nie maja zaufania do przekazywania takich wartości przez szkołę i wolą to robić osobiście, proszę uprzejmie. Wtedy w szkole zero tej problematyki.
      Kontrola programów szkolnych z tego zakresu, powinna oczywiście być ograniczona do sprawdzenia, czy nie kolidują one z polskim prawem. Mam na myśli choćby namawianie dwunastolatków do "radosnego seksu", zgodnie z "dyrektywą" organizacji przestępczej o nazwie World Health Organization.
      Jestem dziwnie spokojny, że wszelaki postępacki syf, obecnie straszący w polskiej oświacie, zostałby zredukowany do co najwyżej kilku szkół w skali kraju. Do których posyłaliby dzieci genderowcy, toleraści, lavejańcy i inni zasrańcy, choćby w rodzaju niejakiego Politowicza. A na lekcjach gościliby pan pedał, pan ćpun czy kobieta z wackiem. Ale tylko tam!
      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
    2. P.S.
      czcigodna Kiro
      Z tym "wuefem" poruszyłaś znacznie poważniejszy problem, niż to sie na pierwszy rzut oka wydaje. Więc zamiast pisać coś na gorąco, pozwolę sobie odpowiedzieć Tobie za dzień czy dwa kanałem prywatnym.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    3. Kiro, dla mnie wf był koszmarem utwierdzającym mnie w przekonaniu, że jestem wyjątkowym gamoniem. Dziś stwierdzam, że jestem o wiele sprawniejsze od wielu znacznie młodych osób. Bo problem był w debilem programie nie uwzględniającym indywidualnych ograniczeń.Jestem za wf w szkole, ale z sensem.A zamiast nauki śpiewu czy rysunku historia sztuki.

      Usuń
    4. Sorry, smartfon

      Usuń
    5. czcigodna An-Ko
      A czy przypadkiem nie padłaś ofiarą socjalistycznej "szkolnej wyczynowości"?
      Szkoły były przecież wtedy "rozliczane" również i z sukcesów sportowych. Więc jesli ta "twoja" specjalizowała się w jakiejś konkretnej dyscyplinie sportowej, to nauczyciel(ka) WF za wszelką cenę szukał(a) nowych kadr i lekcja była dedykowana tejże dyscyplinie. Która mogła za diabła nie odpowiadać prawie całej klasie. A wtedy WF satwał sie nie przyjemnością a tylko upierdliwym obowiązkiem. Znam to z autopsji, bo po tej pańszczyźnie odżywałem na lekcji fizyki.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    6. Nie, stary Niedźwiedziu - ja po prostu mam dość kiepską koordynację ruchową i dlatego zdecydowanie (i obiektywnie) nie nadążałam za wieloma koleżankami, wiele ćwiczeń "pojmowałam" znacznie trudniej. Dziś- ku swojej niekłamanej satysfakcji -jestem znacznie sprawniejsza niż większość z tych, za którymi tak bardzo byłam w tyle. I przyczyna tego bynajmniej nie jest to, że zachowałam gibką sylwetkę (choć zachowałam), ale to, że po latach odnalazłam "klucz" do siebie, do swojej fizyczności i w chwili obecnej znajduję niekłamaną przyjemność w wielu ćwiczeniach. Wystarczyło to zrobić ...dziesiąt lat temu ,zamiast zmuszać mnie do kompletnie dla mnie wstrętnych biegów czy skoków. Oczywiście, większość zapewne ludzi potrafi na średnim poziomie wykonać w miarę poprawnie to wszystko, ale naprawdę nie wszyscy i to nie z własnego lenistwa . Tak samo zresztą ze spiewem i rysunkami

      Usuń
    7. WF musi być, gdzie dzieciaki mają się nauczyć grać w gry zespołowe, na podwórku? noł czanses
      a do klubu mało kto pójdzie, bo kluby biorą takich, co mają predyspozycje (ja bym była za niska, na przykład, ale na boiskach szkolnych wymiatałam :P )

      ja grałam w siatkówkę całe moje edukacyjne życie, nawet na studiach jeszcze, jestem wdzieczna szkole za tę szansę - nigdy potem i nigdzie indziej nie dałoby się tego nauczyć

      u nas był świetny program pod tym względem, ci, co chcieli mieli 6 godzin w-f w tygodniu (ja miałam), a reszta dwie
      co dawało każdemu minimum orientacji w różnych dziedzinach, oceny nie były za wynik tylko za próbowanie, aktywność i obecność o ile pamiętam, a tym, co chcieli otwierało większe perspektywy
      a jeszcze apmiętam naszego trenera - zapisywał nasz oceny na półrocze, jak ktoś miał na koneic roku gorsze to wypoad z treningów i do nauki... i dzieki temu zespół siatkówki to były największe kujony w szkole :)

      ale tamtej szkoły już nie ma, zrobili z niej gimnazjum :/

      Usuń
    8. @ Stary Niedźwiedź

      Dziękuję za odpowiedź. Zapewne należałbym do tych 20 % rodziców, którzy woleliby, żeby szkoła nie przekazywała żadnych wartości.


      @ Wszyscy

      Dla mnie przymusowy w-f to - proszę wybaczyć, że użyję słownictwa podwórkowego - poroniony pomysł. Unikało się tego za wszelką cenę.

      Usuń
    9. Ja jednak jestem za przymusowym w-f ,ale w innej formie i bez stawiania ocen- bo to jest kretyństwo.. Dawniej dzieciaki i młodzież miały sporo ruchu na podwórkach, teraz rosną brzuchate i skrzywione mutanty z tyłkami przyrośniętymi do krzeseł . To napisawszy radośnie udaję się - po urlopowej przerwie- do klubu ,zadać sobie sporą dawkę ruchu i radości.

      Usuń
    10. I myślisz, że należy tym "mutantom" zabrać po kilka godzin w tygodniu, żeby mutantami być przestali? Moim zdaniem nie tędy droga...

      Usuń
    11. Witaj Kiro,

      Coś jednak z tymi mutantami trzeba zrobić. Na co dzień widzi się nastolatków z pokaźną nadwagą, którzy siedzą całymi popołudniami i czasami nocami przed komputerem. Mało tego, obżerają się czipsami, pizzą i hamburgerami, a popijają ten syf colą. To już nie są pojedyncze przypadki, tylko istna plaga. Robiąc poranne zakupy ostatnio nieco później niż zwykle - trochę przed ósmą, spotykam tych nastolatków w sklepie (obok jest szkoła) i widzę co oni kupują sobie na drugie śniadanie. To jest jakiś dramat. Piętnastoletnie dziewczyny rozdęte jak beki, z nogami jak wieprzowe golonki - a fuj. Przecież jeśli tych młodych ludzi nie zmusi się do jakiejś formy aktywności fizycznej, to za 10 lat podostają zawałów i arteriosklerozy. No i pytanie brzmi, którędy droga? Jak to zrobić? Jeśli nie przymus, to co?

      Pozdrawiam, TF.

      Usuń
    12. @ TF

      Równie dobrze mógłby postulować odbieranie dzieci prostytutkom czy wychowywanie dzieci, które w domu uczone są podłości. I staniesz się wówczas moim ideologicznych wrogiem. ;)

      Jeśli nie przymus, to... ZACHĘTA.

      Usuń
    13. Kiro - zabrać ? zabrać godziny spędzone na bezczynności, siedzeniu przed telewizorem lub komputerem ? Idąc tym tropem szkoła zabiera wiele godzin w tygodniu na "niepotrzebne" przedmioty- bo np. ktoś inny uzna, że matematyka jest niepotrzebna, geografia jest niepotrzebna... Prosty wniosek -szkoła jest niepotrzebna, zostawmy decyzję o kształceniu samym rodzicom, bo przecież wszyscy z nich na pewno wiedzą co ich dzieciom jest potrzebne- i za dwa pokolenia najpóźniej będziemy mieli 90% przygłupów i 10% ludzi przyzwoicie, świadomie wykształconych.

      Usuń
    14. @Kira,

      Nie postuluję przymusu, dlatego opatrzyłem tą frazę znakiem zapytania, ale An-Ka ma rację. Nie można tego tematu zignorować, bo zapłacą za to zaniechanie same dzieci i w przyszłości podatnicy, pokrywając koszty ich leczenia. O dramatach rodziców i rodzeństwa takich mutantów już nie wspomnę. Choć często sporą część winy za taki stan rzeczy ponoszą właśnie sami rodzice. Czy zatem szkoła winna im ulegać i zamiast ćwiczeń w ramach WF-u, serwować grubasom kolejną porcję cukru i cholesterolu? Wszak rodzicom otyłość ich dzieci niejednokrotnie nie przeszkadza. Czy szkoła winna wyjść tym rodzicom na przeciw? Czy może jednak powinna się takiemu modelowi przeciwstawiać, prowadząc lekcje WF i nie sprzedając w szkolnych sklepikach tego całego wielkokoncernowego syfu? Zatem jak temu przeciwdziałać? Jakie zachęty stosować? Nie chcę tego nadmiernie przepuszczać przez pryzmat widzenia problemu przez jednostki, bowiem rozwiązania muszą mieć charakter systemowy, co nie oznacza, że w jednolitej bryle systemu nie może być "wyłomów". Nie widzę powodów, aby zmuszać do ćwiczeń kogoś wątłego i słabego zdrowia. Ale dla otyłego, śmierdzącego lenia i do tego obżartucha, nie powinno być taryfy ulgowej. W zawody wykonywane przez rodziców nie wnikam, bo i prostytutka może być dobrą i troskliwą matką i póki nie przynosi "roboty" do domu, to nie mnie ją oceniać. Zatem jak sądzę do ideologicznej wrogości nam jeszcze daleko mimo dzielących nas różnic. Niemniej jednak celowo prowokuję Cię do dyskusji, bo nawet jeden jedyny pomysł na zachętę do ćwiczeń jaki tu może paść, może być pomysłem przełomowym, który odmieni dotychczasową filozofię dydaktyczną w tym zakresie.

      Pozdrówka.

      Usuń
    15. Różnorodność i elastyczność. Ale to wymaga zaangażowania ze strony szkoły. Uważam, że każde dziecko znajdzie coś , co potrafi robić dobrze i z przyjemnością. Ja np., mimo ogólnej kiepskiej sprawności świetnie grałam w badmintona, spędzając z rakietką całe godziny na podwórku. W szkole oczywiście takiej opcji nie było

      Usuń
    16. @ An-Ka, Tie Fighter

      Ja, po pierwsze, nie uważam, żeby dzieci były własnością narodu i żeby trzeba je było ratować przed nimi samymi. Podstawy (i to solidne) wykształcenia zapewnić należy, ale już troszczyć się o sylwetkę? No dajcie spokój.

      Po drugie, to zmuszając takiego grubasa do biegania czy ćwiczeń zrobimy z niego tylko pośmiewisko, ZWŁASZCZA jeśli nauczyciel ma fioła na punkcie gier zespołowych. I tak oto zasiejemy ziarenko traumy na całe - być może - życie.

      Po trzecie, nauczyciel ma do "obskoczenia" co najmniej kilkanaście osób, jeśli nie kilkadziesiąt. Nie wierzę, by dał radę dopasować do każdej z nich indywidualne ćwiczenia.

      Usuń
    17. Kiro - nie o sylwetkę.O zdrowie. A posiadanie lepszej sylwetki z całą pewnością będzie plusem przy dalszych możliwościach pracy i przy staraniu się o nią. Grubasy sa postrzegane przez potencjalnych pracodawców jako leniwe,gnusne i mniej zdolne.A co do traumy - WSZYSTKO, w czym nie jesteśmy orłami przy odpowiednio wrednym nauczycielu może być początkiem traumy na całe życie. Dysgrafia, dysleksja, nieumiejętność śpiewania, rysowania, tepota matematyczna itd.I dlatego uważam, że wf powinien być opracowany jako program minimum , prosta gimnastyka ,bez rywalizacji tam , gdzie widać, że dziecko się na to kompletnie nie nadaje. Przy odrobinie przygotowania specjalistycznego i empatii nauczyciel może to zgrabnie zorganizować. Przecież nie zrezygnujemy np. z lekcji polskiego dlatego,ze sa dzieci ,które się jąkają i deklamowanie wiersza będzie dla nich traumą. Po prostu od takiego dziecka nie wymaga się deklamacji , ale nie zwalnia z obowiązku uczęszczania na język polski i tyle.

      Usuń
    18. Cóż me Panie i Panowie, są też kraje o całkiem porządnych systemach edukacji, gdzie ocena z w-fu to w sumie tylko i wyłącznie ocena za obecność i aktywność na zajęciach, a nie za konkretne umiejętności, co uważam za coś całkiem dobrego.

      Chciałbym jednak zaproponować, aby dzieci na w-fie uczyły się kalisteniki. Ten system ćwiczeń siłowych był już świetnie znany starożytnym Rzymianom i Grekom, w ten sposób zresztą ćwiczyli Spartanie przez bitwą pod Termopilami, dla wielbicieli historii bądź filmu. Ten system można dopasować do każdego i zawsze jest jakiś sposób, by ćwiczenia uczynić łatwiejszymi bądź trudniejszymi. Dzięki nim rozwijamy nie tylko mięśnie, ale również wzmacniamy stawy i ścięgna, jest to sto razy lepsze od każdej siłowni czy klubu fitness. Przy okazji rozciągamy się i uczymy się balansu, utrzymywania równowagi we własnym ciele, poznajemy je jako współgrającą całość. Zapewniam, że gdyby od dziecka w Polsce uczono, by chociaż raz w tygodniu podejmować się ćwiczenia różnych wersji mostka (i optymistycznie zakładając, by po paru latach każdy robił w pełni poprawny), mniemam, iż o 90% zmniejszyłyby się na stare lata problemy z bólami kręgosłupa, a mało komu wypadłby dysk.

      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  10. "Przepraszam bardzo, ale o co tu chodzi?"

    Szanowna Kiro.
    Co tu tłumaczyć?Płacisz-wymagasz.Jeżeli znajdą się rodzice którzy będą chcieli swoje dzieci szkolić przykladowo w "pedałowaniu",a takie "szkolenie" nie będzie kolidowało z obowiązującym prawem,to w czym problem?
    Chyba tylko w znalezieniu takiej szkoły,ale to akurat nie moje zmartwienie.
    Pozdrawiam.
    Ps.
    "To zabrzmi okropnie, ale wyrzuciłabym z programu lekcje w-f."
    To zabrzmi realnie.W mojej szkole nie będziesz miała nic do gadania.

    OdpowiedzUsuń
  11. I? - po co to wszystko?

    Od dłuższego już czasu zadaję sobie takie właśnie pytanie. Ktoś spyta dlaczego?
    Jeśli nie - trudno. Ja jednak mimo to spróbuję wyjaśnić o co mi chodzi.
    Jak do tej pory (i chyba tak już zostanie), nikt, absolutnie nikt nie potrafił określić czy istnieje coś takiego jak centum wszechświata. Mówiono za to wiele o "sekundzie zero" w kontekście wielkiego wybuchu mającym w swym założeniu stanowić prapoczątek wszystkiego podczas gdy tak na prawdę - nie znamy nawet ułamka tego - co ów wszechświat stanowi.

    Gdyby istotnie taki fakt (wielki wybuch w sekundzie zero) miał miejsce - zapewne byłby jakimś wyznacznikiem miejsca od którego wszystko się zaczęło. Jakby zaś komukolwiek było mało - nikt również nie potrafi wyznaczyć jego (wszechświata) granic.

    Jako ludzkość, na okoliczność zaspokojenia potrzeby zrozumienia tego co nas otacza, stworzyliśmy sobie "modele" dające się jakoś opisać. Stworzyliśmy jednostki czasu i przypisano do ich własności słowo "constans" którą to właściwość - po wielokroć musiano już gruntownie weryfikować. Tako samo jest z masą. Zawieszona w teoretycznej próżni (bo tylko o takiej jej formie można mówić), w zasadzie mogła by być "policzalna" - gdyby dało się w jakiś sposób określić masę najmniejszego z jej składników.

    A co z energią?
    To samo. Stworzono "na użytek modele". Stworzono - choć do dzisiaj nie posiadamy jedynej i jedynie uznanej definicji kwatu.
    Pomimo to - na podstawie obserwacji najbliższego nam (ziemianom) fragmentu wszechświata jakim jest słońce stwierdzić można tylko (i aż) tyle, że nasz "cywilizacyjny pobyt" stanowić będzie jedynie mikroskopiją częś ułamka czegoś - co jak nam się zdaje, "kiedyś" miało swój prapoczątek.

    Biorąc co powyżej napisałem to tak się zastanawiam, czy pojęcie "życie wieczne" ma jakikolwiek sens?. Czy warto onie zabiegać?. Czy w pewnym momencie (o ile istnieje) nie stanie się zwyczajnie nudne?.

    Szanowni autorzy swego wypracowania starają się określić (z grubsza rzecz ujmując) które kierunki (sposoby działań) są lepsze lub gorsze (nie można mówić "dobre lub złe" bo to pojęcia absolutne a takowe w przyrodzie nie występują. Nic nie jest do końca dobre lub złe.)

    No cóż. Mają do tego niezbywalne prawo.
    Tylko - czy ma to sens?

    Jakiś ma, choć czasem sobie myślę - że dekalog wymyślono jedynie po to, aby się ludzie wzajemnie nie pozjadali. Na temat egzystencji człowieka, raczej się jednak nie wypowiem. Nie zrobię tego choćby tylko dlatego, że widziałem na jutubie i w tv taki filmik, na którym żaby - starały się zjeść glizdę z ekranu smartfona. Nieco później wyświetlano socjaldemokratyczną z barwy panią głoszącą poglądy, iż świat nie dzieli się na ludzi i ludzi, choć ludzie dzielą się na lesbijki, pedałów i homoseksualistów, a to, znaczyć by mogło jedynie tyle - że dziś, "prawdziwych cyganów już niema". Nie będę więc żabą - i na ekran, długo nie spojrzę. Wolę na lustro.

    Pora wyjść do pracy, więc kłaniam się i pozdrawiam wszystkich serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ktos miał chyba cięzki poranek ;-)

      MACIEJJO

      Usuń
    2. Czcigodny Adamie
      Co się tyczy środka i granic wszechświata, obawiam się że tkwimy na jakimś fest zadupiu takowego. Na tyle tęgim aby ten środek był poza zasięgiem naszego poznania. A zarazem nie aż tak odległym, by móc zdobyc wiedze na temat jego granic.
      A co się tyczy sensu naszej pisaniny, niekiedy istotnie można weń zwątpić. Zwłaszcza patrząc na wyczyny tych, którzy rzekomo w tym medialnym cyrku są "suwerenem". Ale swego czasu wraz z Tie Fighterem, przy ognisku i szklaneczce chluby porządnego konfederackiego stanu Tennessee, doszliśmy do wniosku że musimy to robić. choćby po to, aby za ileś tam lat św. Piotr nie kopnął nas w sempiternę i wpuścił do środka. I pozwolił całą wieczność "nudzić się", każdemu w towarzystwie cudownej dziewczyny, mającej tyle lat co w chwili jej poznania.
      Takich nudów i Tobie z całego serca życzę. A gdy Tam spotkamy się przy kropelce Twojej wiśniówki czy burbona, miło będzie usłyszeć że mieliśmy rację.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  12. "Zapamiętajcie sobie żałosne naiwniaki, że do eurobajzlu przyjmą nas dopiero wtedy, gdy polskie szkolnictwo zostanie zgnojone do takiego stopnia, aby Polak nie stanowił na rynku pracy śmiertelnego zagrożenia dla Niemca, Francuza, Anglika czy Włocha!
    Niestety Bożenka okazała się Kasandrą."

    przykro mi, ale to nieprawda. Poziom wykształcenia ogólnego w Europie , mimo "gonienia" zachodnich standardów edukacyjnych jest wciąż w Plsce znacznie wyższym poziomie. Wciąż absolwenci polskich szkół i uczelni bija na głowę wiedzą o świecie rówieśników z Europy. Kluczem jest szkolnictwo specjalistyczne. Gdy szkoliłem młodych inzynierów irlandzkich, gdy pracowałem w młodymi inżynierami brytyjskimi zauważyłem dwie sprawy. jedna to brak wielu podstawowych , elementarnych wiadomości. Tu nikt ich nie uczy nadmiaru wzorów, nikt im nie wtłacza do głów milionów danych. Opanowane mają tylko podstawy fizyki i matematyki gdzieś na poziomie wczesnego technikum. Resztę wiedzy zdobywają w praktyce. 17 letni student spędza połowę czasu na praktycznej nauce przyszłej specjalności. I nie jest to jak onegdaj w Polsce praktyka polegająca na sprzątaniu warsztatu czy bieganiu po piwo majstrowi. oni muszą jeździć z inzynierem prowadzącym i patrzeć mu na ręce. mają zadawać pytania i się uczyć, uczyć, uczyć. Praktycznie, a nie teoretycznych podstaw. inżynier prowadzący ma dodatek za to, że młodego adepta uczy specjalizacji, że mu przekazuje swoja wiedzę, która jest kontrolowana cyklicznie przez urzędników z kuratorium.
    Wiedza ogólna o świecie jest wśród tych młodych ludzi niemal zerowa. Jednak w kwestii praktycznych umiejętności na rynku pracy jest to wiedza bez porównania z absolwentami polskich uczelni. Tu absolwent wchodzi na rynak pracy niemal z marszu. Ci zdolniejsi od razu otrzymują apanaże zbliżone do pracujących od wielu lat pracowników, gdyż pracodawca zna już dobrze delikwenta, wie co jest wart i czego się może po nim spodziewać. W polsce absolwent musi mieć jakieś staże aby dopiero zaczął uczyć się swojej profesji. A pracodawcę mało obchodzi, że absolwent wie kto jest aktualnym "prezydentem Unii" czy gdzie leży Mauretania...
    Mimo to, gdyby polscy absolwenci poświęcali co najmniej tyle czasu na praktykowanie języków obcych , ile poswięcają na imprezy w akademikach, byliby nie do pobicia na europejskich rynkach pracy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jasne, że od świeżo upieczonego adepta jakiegokolwiek zawodu powinniśmy wymagać przede wszystkim wiedzy z jego dziedziny. Jednak mimo wszystko trudno mi się zgodzić z tezą, że wiedza ogólna jest zbędna. Oczywiście, powinna ona być rzeczywiście ogólna a nie upiornie detaliczna np. na poziomie wiedzy co to są rośliny okryto a co nagozalążkowe itp. Jednak już nieznajomość np. lokalizacji Andów czy niewiedza na temat kim był np. Bach wydaje mi się sporą przesadą. A to są przykłady z życia wzięte...

      Usuń
    2. zgadzam się w powyższym, patrząc na szwedzki rynek
      i bardzo cieszę z tego, że anegdota nie okazała się proroctwem - bo to powinno oznaczać trybunał stanu dla remormatorów szkolnictwa w ostatnich kilku kadencjach rządu...
      choć to kwestia czasu trochę, komuna generalnie dąży do tego, by poziom szkolnictwa był jak najniższy, tępymi masami łatwiej manipulować przecież
      Szwecja trochę się zorientowała, że cos nie teges, jak zajęli jakieś 3 miejsce od końca w testach PISA (cokolwiek one są warte, jakos jednak porównują poziomy kształcenia w krajach OECD) i teraz larum biją! ale to chyba dlatego, ze wybory były, nie wierzę, zeby naprawdę chcieli ten trend odwrócić...

      Usuń
    3. @ Niedzisiejszy
      Trzymam się naszego inżynierskiego fachu, bo o lekarzach czy prawnikach, z braku wiedzy, wypowiadać się nie zamierzam. Żeby nie wyjść na takiego durnia jak nadaktywny w sieci czerwony pedał, setki razy przyłapany na kłamstwach.
      Co do wiedzy ogólnej (czyli niefachowej!) absolwentów uczelni polskich i zachodnioeuropejskich (a tym bardziej amerykańskich), różnica jest zdecydowanie na korzyść Polaków. Ale to przecież na rynku pracy jest nieistotne. Bo pracodawcę nie obchodzi czy ubiegający się o posadę inżynier mechanik sam z siebie wie że stolicą Norwegii jest Oslo, czy musi to wyguglować na smartfonie.
      Piszesz że młodzi inżynierowie irlandzcy czy brytyjscy znają matematykę czy fizyka na poziomie wczesnego technikum. Warto dopowiedzieć że zapewne myślisz o technikum z czasów gdy Ty chodziłeś do szkoły średniej. I podkreślasz ich przewagę na polu wiedzy praktycznej. Której nie neguję.
      Dawniej głównym atutem polskiego inżyniera była druzgocąca przewaga nad zachodnim w zakresie tych wzorków, o których wyrażasz się z taką pogardą. A to właśnie solidna wiedza teoretyczna pozwalała mu w miesiąc poradzić sobie z przyswojeniem nowych umiejętności, które młody inżynier zachodni opanowywał "objawowo" lub pamięciowo przez pół roku. Bo żeby od razu zrozumieć na czym to polega, mówiąc po warszawsku, "był za chudy w uszach".
      Obecnie ta pogardzana teoria, właśnie dzięki szkodnikom którzy rozwalili polskie szkolnictwo średnie, jest znana statystycznym absolwentom polskich politechnik w mniejszym zakresie. Czyli porządnej dawki praktyki na studiach w Polsce jeszcze brak, zaś przewaga w zakresie teorii już znacznie zmalała.
      Sorry, Winnetou.

      Usuń
    4. @ An-Ka
      Niedostatki wiedzy ogólnej mogą być irytujące na gruncie pozazawodowym i taki amerykański lekarz czy inżynier, może w towarzystwie uchodzić za ciemniaka. Ale nie mogę nie przytoczyć pewnej anegdoty.
      Mój przyjaciel spędził dwa lata na pewnym amerykańskim uniwersytecie, zaprzyjaźnił sie z kilkoma tamtejszymi rodzinami. Gdy zorganizowano mu pożegnalne party, pod koniec takowego, po kilku drinkach, spytano go co tak naprawdę sądzi o Amerykanach. odpowiedział:
      - W pracy jesteście doskonałymi profesjonalistami, radzącymi sobie bez zarzutu z wszystkimi typowymi problemami które na swoim stanowisku musicie rozwiązywać. Problemy pojawiają się dopiero gdy musicie improwizować. Ale prywatnie, po pracy, często zachowujecie się jak małe, rozbrykane dzieci.
      Towarzystwo trochę się zadumało, po czym pan domu odpowiedział:
      - Ciekawe spostrzeżenie i na pewno masz sporo racji. Ale czy możesz nam wyjaśnić dlaczego wy w Europie postępujecie dokładnie odwrotnie?

      Ale jeśli Twoje przykłady z Andami i Bachem pochodzą z polskiego podwórka, można śmiało powiedzieć, że dogoniliśmy Europę a GW no Prawda w tej kwestii łże jak z nut.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    5. @ Ola
      Co do spostrzeżenia, ze lewactwu zależy na jak najgłupszym społeczeństwie, masz 300% racji. I stąd to szwedzkie szkolnictwo z debilem jako modelowym "targetem".
      A co sie tyczy opowiedzianej anegdoty, tej przewagi zlikwidować się do końca nie udało, ale w porównaniu z początkiem lat dziewięćdziesiątych, zdecydowanie ona zmalała.
      I trzeba pamiętać, że w Wielkiej Brytanii nadal istnieją szkoły dla elity, typu Eton, nie wypuszczające jełopów.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    6. Stary Niedźwiedziu - z amerykańskiego właśnie. Facet przygotowujący się właśnie do studiowania prawa, zresztą syn adwokata w całkiem sporej kancelarii na Zachodnim Wybrzeżu- to Bach. A Andy - czterdziestoletnia pani pielęgniarka....

      Usuń
    7. Szanowny Niedźwiedziu, naprawdę nie chce być złośliwy (choć z natury jestem :D ) ale w Irlandii czy nawet w UK jest już 21 wiek. Podstawy, o których pisałem w komentarzu dotyczą np fizyki cieczy lub prawa ohma . reszta to sterowniki mikroprocesorowe i komputery, którymi młodzi posługują się z niezwykłą sprawnością. Najważniejsza w praktyce jest przecież ustalenie warunków prawidłowej pracy urządzenia i/lub zdiagnozowanie "root cause" awarii. A tego nie da się nauczyć teoretycznie, to trzeba widzieć , słyszeć i czuć. A zamiast wszelkich wzorów wystarczy podać odczytane ze sterownika dane i wprowadzić w odpowiednie rubryki odpowiedniego programu komputerowego, amen. No i umieć odczytać i prawidłowo zinterpretować odczytane dane. ..
      Nie piszę o garstce teoretyków czy projektantów systemów, bo o tym mam blade pojęcie i są to specjaliści już po dobrych uniwersytetach i są to świetnie opłacani specjalisci. Piszę o "mięsie armatnim" przemysłu i usług technicznych. O setkach tysięcy przedstawicieli klasy średniej branży inzynierskiej. Pewnych postaw nie da się nauczyć studenta nawet na świetnie wyposażonych warsztatach uczelnianych. Tu trzeba nauczyć się nawet jak rozmawiać z menadżerami supermarketu czy wielkiej hurtowni, którzy nie mają zielonego pojęcia o technice. Itd itp.
      A wiedzę o Acapulco czy stolicy Tajlandii młodzi adepci biorą ze swoich wakacji. To najlepsza szkoła....

      Usuń
    8. Czcigodny Niedzisiejszy
      Opisałeś "mięso armatnie" techniki. Czyli fachowców potrafiących obsłużyć tester i wklepać wyniki do odpowiedniego programu diagnostycznego. Oraz umiejących rozmawiać z klientem.
      Oczywiście tacy fachowcy sa bardzo potrzebni. Ale skoro te umiejętności są ODTWÓRCZE, z powodzeniem pracę taką może wykonywać dobry technik. Bo od inżyniera ma się prawo wymagać pracy TWÓRCZEJ. Na przykład projektowania.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    9. @Niedzisiejszy, Stary Niedźwiedź,

      W tym właśnie rzecz. Komputery, czy inne urządzenia obliczeniowo - diagnostyczne są bardzo potrzebne i mają za zadanie służyć człowiekowi, ale co w przypadku, gdy urządzenia zawiodą? Z przyczyn technicznych, losowych staną się bezużyteczne? Co jeśli inżynierowi przyzwyczajonemu do pracy z komputerem przyjdzie coś policzyć "na piechotę" przy użyciu karki, ołówka i niezapamiętanych wzorów? Pamiętam doskonale taki przypadek awarii mojego samochodu. Zapaliła się kontrolka silnika i auto od czasu do czasu zaczęło gasnąć w czasie jazdy. W autoryzowanym serwisie auto spędziło tydzień, badane rozgrzanym do czerwoności komputerem, obsługiwanym w pewnym momencie a jakże , przez pana inżyniera i co? Ano jajco. Komputer nie potrafił znaleźć przyczyny problemu, bowiem ta pojawiała się tylko chwilowo w nieprzewidywalnych odstępach czasu. Tak więc panowie w serwisie próbowali na chybił trafił wymienić mi pół samochodu za bagatela 16 tys zł. Grzecznie podziękowałem i zabrałem samochód prosto do znanego mi elektromechanika samochodowego, który legitymując się tylko tytułem "inż", bez "mgr", nie używając żadnego komputera, zdiagnozował przyczynę problemu w ciągu jednego popołudnia i w ciągu następnego dnia roboczego ją usunął. Wieczorem odebrałem sprawny już samochód płacąc raptem 600 złotych. Tyle warte były komputery i ich obsługa w konfrontacji z potęgą ludzkiego umysłu wspomaganego latami praktyki. Nie bagatelizowałbym zatem uczciwej i dogłębnej wiedzy teoretycznej w przypadku inżynierów, gdyż samo wciskanie klawiszy i zwalanie roboty na maszynę jest co prawda praktyczne i wygodne, ale ludzkiego umysłu i wiedzy nigdy nie zastąpi.

      Pozdrawiam Panów serdecznie.

      Usuń
    10. @ Tie Fighter

      Hmmm, o ile się nie mylę, to nowsze samochody muszą być naprawiane w autoryzowanych serwisach. Będąc całkowicie "skomputeryzowanymi" (słówko, jakim posługują się laicy) nie dają się naprawić w byle warsztacie, choćby i dobrym.

      Usuń
    11. Owszem, powinny według producenta być naprawiane w ASO, zwłaszcza kiedy są na gwarancji (marketing i nic więcej, bo dilerzy samochodowi nie zarabiają na sprzedaży aut, tylko na wymuszonym serwisie, pod groźbą utraty gwarancji). W takiej Toyocie marża na sprzedaży aut wynosi ledwie 5%. Niestety, jak pokazała praktyka, mając do wyboru bezradność mechaników i koszty w jakie próbowali mnie wpędzić, to wniosek jest jeden - chrzanić ich. A jak się finalnie okazało, dało się naprawić usterkę bez komputerów, za ułamek serwisowej ceny i do tego dużo szybciej. Co ciekawe, wśród podzespołów, które chciał mi wymienić autoryzowany serwis nie było tego, który faktycznie był odpowiedzialny za awarię. W przyszłym roku zmieniam auto i świadomie zrezygnuję z gwarancji, bowiem gdy policzyłem sobie koszty serwisu przez 3 lata, to wyszła mi taka kwota, że nie ma takiej opcji, aby coś tak drogiego nawaliło. Będę go serwisował w nieautoryzowanym warsztacie za połowę ceny ASO, gdzie też w razie czego mają komputer, ale przede wszystkim tak zwanego "nosa". Każde auto da się naprawić w nieautoryzowanym warsztacie, to tylko kwestia wiedzy, wyposażenia i ewentualnie oprogramowania.

      Usuń
    12. TF - mam auto na gwarancji i dokładnie podzielam Twoje zdanie !!! To wszystko ściema

      Usuń
    13. @ tie_ fighter

      "finalnie okazało, dało się naprawić usterkę bez komputerów, za ułamek serwisowej ceny i do tego dużo szybciej."

      kluczowym słowem jest tutaj słowo "udalo się" . Chyba wiesz, że miałeś sporo szczęścia, bo w dzisiejszych czasach i nowszych samochodach, to już poza autoryzowanym serwisem nawet żarówek nie da się wymieniać.
      Ale mniejsza o to. Pomijam chytrych cwaniaczków chcących się łatwo dorobić na ludzkiej ignorancji. Pamietam, że w Polsce to raczej norma niz wyjątki. Tu jest dokładnie odwrotnie. Tu wciąż funkcjonuje etyka rzemiosła. Raz nabrany klient na drogą naprawę, docieka swych praw konsumenckich i przewaznie wygrywa spore sumy od oszustów.
      Druga rzecz, niewielką część napraw można naprawić obecnie bez komputera. Mnie ostatnio ktoś poluzował śruby w przednim kole i w warsztacie szybko wykryli usterkę i bez komputera dokręcili sruby... Raczej tylko proste usterki da się naprawić na "nos" pana majstra.
      Myślę sobie, że w Twoim przypadku (a raczej Twojego samochodu) nienaprawialnośc przez serwis była spowodowana właśnie nieumiejętnością personelu tego warsztatu do prawidłowego odczytania danych z komputera.
      Wierz mi, w obecnych czasach bez komputera niewiele można się dowiedzieć o systemie czy urządzeniu. Takie parszywe czasy :) Umiejetne z niego korzystanie, odpowiednie oprogramowanie pozwala na wykrycie nawet bardzo głęboko ukrytych, rzadko się ujawniających wad. I tu jest prawdopodobnie klucz do zrozumienia tych niekompetentnych mechaników. To, że ktos potrafi podłączyć komputer do samochodu i coś tam wyswietla się, nie oznacza, że ten pan rozumie co się wyświetla lub gdzie i jak szukać potrzebnej informacji. Zapewniam Cię, że w niektórych urządzeniach ważne i kluczowe informacje są naprawdę głęboko ukryte i trzeba nie tylko znać sposób do nich dotarcia, ale często i znać kilkupoziomowe hasła dostępu oraz triki kombinacji klawiszy.
      Na to są specjalne szkolenia. Mnie firma z Warszawy swego czasu wysyłała na szkolenia do Wiednia i Frankfurtu na szkolenia pewnej japońskiej firmy. O nowych produktach było może z 10% szkolenia. Reszta to były triki i sposoby dotarcia do ustawień fabrycznych, do najrózniejszych konfiguracji sprzętu i rozbudowanych systemów. Byłem zaszokowany jak w prostym 3-przyciskowym sterowniku jest ukryte setki nieprawdopodobnych opcji, o które nikt by tak prostego urządzenia nie podejrzewał...
      W serwisach najróżniejszych firm z którymi mam nieustanny kontakt najwazniejszą rzeczą jest kontakt z programistą sterowników. Dopiero on może pomóc w wyszukiwaniu bbardziej zawansowanych ścieżek diagnostycznych. Takie czasy...
      pozdrawiam serdecznie

      Usuń
    14. "Oczywiście tacy fachowcy sa bardzo potrzebni. Ale skoro te umiejętności są ODTWÓRCZE, z powodzeniem pracę taką może wykonywać dobry technik. Bo od inżyniera ma się prawo wymagać pracy TWÓRCZEJ. Na przykład projektowania."

      tak było daaaaawno temu. teraz projektowaniem urządzeń i systemów zajmuje się kilka osób wyposażonych w potężne komputery o mozliwościach obliczeniowych NASA. Jest to obecnie bardzo wąska szpica wąskiej elity braci inżynierskiej. Jest to również bardzo wąska specjalizacja. Taki doświadczony specjalista w terenie zginąłby w 10 minut zafasowany przez studenta 2-giego roku college'u. Mamy czasy bardzo wąskich specjalizacji. Czasy gdy inżynier musiał znac wszystko włącznie z najrózniejszymi, skomplikowanymi wzorami matematycznymi odeszły w mroki niepamięci.
      dziś obliczeniami zajmuję się komputer, a inzynier jest od tego żeby wiedzieć jak sprzedać klientowi złe wiadomości, że trzeba niestety wymienić jakis drogi składnik systemu czy urządzenia. Bo tak wskazują sensory urządzenia. oprzyrządowanie jest już tak kumate że samo informuje co się dzieje i co niedługo padnie na pysk. pewnie, że można sprawdzać komputer z suwakiem logarytmicznym czy aby nas w jajo nie robi, ale wg mnie to strata czasu....

      Usuń
    15. Czcigodny Niedzisiejszy
      W przemysle chemicznym i pokrewnych (spożywczy,materiałów budowlanych etc.) nadal istnieją biura projektowe i maja sie całkiem dobrze. Kilku moich byłych studentów pracuje w dwóch takich. Kaopitał międzynarodowy mieszany a lokalizacja w Polsce, bo nasi inżynierowie nie tylko są tańsi, ale i przewyższają kwalifikacjami opisanych przez Ciebie geniuszy za których "komputer pomyśli". Bo ci nasi nie dublują obliczeń na suwakach, jak byłeś uprzejmy napisać. Ale są w stanie w lot sprawdzić, czy nie nastąpiło zwycięstwo mocy obliczeniowej nad prawami fizyki. A program CAD'owski renomowanej firmy (jednej z dwóch najlepszych na świecie w tej dziedzinie) nie twierdzi, że rurą płynie ciecz poniżej temperatury krzepnięcia. Bo takie knoty też się zdarzają. Oczywiście tym "nowoczesnym", którzy myślenie cedują na komputer.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    16. Widzisz Szanowny Stary Niedźwiedziu, mam wrażenie że dla komfortu naszego życia ważniejsze są sprawy przyziemne. np przywołany przez TF'a przykład samochodu. Niestety, ale jeszcze nie wymyslono bezawaryjnego. Może kiedyś, w odległej przyszłości. Póki co, dla posiadacza takowegoż ważniejsze jest, aby w przypadku niedomagań, ten samochód szybko i sprawnie naprawił jakiś kompetentny mechanik, niż świadomość , że gdzieś tam w dalekiej Japonii grupka kilkunastu osób ten pojazd miesiącami projektowała przy pomocy deski kreślarskiej.
      Tak samo jest z każdym mozliwym urządzeniem czy systemem. To, że grzeją kaloryfery zawdzęczamy oczywiście projektantom tego systemu w budynku, ale jego codzienne funkcjonowanie zależy od prawidłowego serwisu i odpowiedniego utrzymywania w ruchu tego systemu. Co z tego, ze ten system będzie idealnie zaprojektowany, gdy ktoś tam nieduczony nie będzie dbał np o odpowiednie zmiękczanie wody do kotła, poprzez np nieodpowiednie odczytywanie wskazań i nieodpowiednie dozowanie zestawów chemikaliów do systemu i ten w ciągu roku zakamienieje, a wydajność urządzenia będzie na poziomie 10%, zamiast 85 i w zimie w biurze zamiast 20 stopni będzie 16? Urządzenie czy system projektuje się raz, a jego funkcjonowanie to codzienna praktyka całych rzesz fachowców od specjalistów . Urządzenie czy system projektuje grupka kilku czy kilkunastu osób , a o jego codzienne funkcjonowanie dba bardzo szeroka rzesza konserwatorów, mechaników, techników i inzynierów. Czyja zatem praca i czyja edukacja wydaje się w takim razie istotniejsza dla lepszego komfortu naszego życia. Elitarnej garstki pół promila absolwetów elitarnych uczelni czy 99,9999% praktyków życia naszego codziennego?
      Elektrownię np projektuje się raz na kilkadziesiąt lat, a prąd płynie z niej nieustannie i dba o to sztab kilkuset najróżniejszych fachowców i specjalistów. Codzieninie na 3 zmiany przez kilkadziesiąt lat wykonując codziennie o cyklicznie określone czynności aby ta elektrownia funkcjonowała prawidłowo dostarczając nieustannie prąd elektryczny.
      I nikogo z konsumentów prądu czy użytkowników pralki czy samochodu nie obchodzi czy ludzie dbajacy o nasz komfort życia wiedzą gdzie leży Madagaskar czy gdzie jest siedziba europarlamentu....

      Usuń
    17. @Niedzisiejszy,

      Szanowny Niedzisiejszy, bardzo podobną sytuację miałem przy poprzednim samochodzie. Przestała działać wycieraczka tylnej szyby. W autoryzowanym serwisie orzeczono, że spalił się silnik wycieraczki i trzeba go wymienić na nowy, za jedyne 800 zł. wydało mi się to trochę dziwne w czteroletnim samochodzie, więc tradycyjnie już udałem się do swojego zaufanego elektromechanika. Co się okazało? Wiązka kabli prowadzona w gumowej elastycznej osłonie, zasilająca silnik wycieraczki ułamała się w wyniku otwierania i zamykania tylnej klapy. Koszt naprawy 40 zł, czas naprawy 20 minut. Cóż, zależało mi na udokumentowaniu przebiegu eksploatacji pojazdu w postaci prowadzonej książki serwisowej, która miała być kartą przetargową przy sprzedaży pojazdu. Ale jak się okazuje to gra niewarta świeczki. Mimo to przy obecnym samochodzie też popełniłem ten błąd, ale już po raz ostatni. A tak swoją drogą, to dotknąłeś pewnej bardzo ciekawej kwestii. A mianowicie, chodzi o pakowanie do aut pokaźnej ilości elektroniki, która po czterech, pięciu latach zaczyna szwankować - a nierzadko już krótko po upłynięciu terminu gwarancji. Kupując samochód nie da się już tego uniknąć i skazani jesteśmy na obdzieranie nas ze skóry. Auto ma być autem, a nie procesorem pentium na kółkach. Naszpikowanym setkami czujników, które mają wykrywać awarie nadzorowanych przez nie urządzeń, a w rzeczywistości psującymi się jako pierwsze. Wymieniając jakieś elektroniczne, produkowane masowo pierdółki, które są tak naprawdę zbędne, płacimy za nie krocie. Mimo, że ich prawdziwa wartość jest groszowa. To zwykłe manipulowanie ludźmi i narażanie ich na niepotrzebne koszta. A wszystko to po to, aby biznes się dobrze kręcił. Ja tam już do ASO straciłem zaufanie i mocno wątpię, abym z ich usług w przyszłości korzystał.

      Pozdrawiam TF

      Usuń
    18. @ tie_ fighter

      myślę, że każdy z nas miał swoje przejścia w ASO czy w róznych warsztatach. Obawiam się, że spłycasz dyskusję o syatemach edukacji, koncentrując się na swoich doświadczeniach z mechanikami samochodowymi. Niestety, ale odchodzimy od domorosłych mechaników, którym wystarczyła zawodówka i długoletnia praktyka zawodowa, aby znać samochody na wskroś. Faszerowanie elektroniką , czujnikami, przetwornikami analogowo-cyfrowymi wszelakiego sprzętu (samochodów także, ale również pralek, lodówek czy nawet suszarki do włosów) powoduje implikacje w postaci nieustannego podnoszenia kwalifikacji personelu technicznego. Zaniedbywanie tego fragmentu działalności biznesowej skutkuje powolnym wypadaniem z rynku usług firmy lub degrengolady kwalifikacji zatrudnionych osób.
      Niestety, ale chęć np mniejszego zuzywania paliwa czy płynniejszej jazdy samochodu jest okupiona coraz większym oczujnikowanie instalacji samochodowej. oczywiście, że mogą zdarzyć się awarie samego czujnika, jadnak odpowiednio wyszkolony pracownik, z uzyciem odpwoeidniego sprzętu, powinien taka usterke wykryć w 10 sekund, a naprawić ją w minutach ( w zalezności oczywiście od dostępnosci do tego komponentu).
      Nie rozumiem jak pracowników serwisu nie potrafi odróznić zwarcia w instalacji elektrycznej od uszkodzenia silniczka wycieraczki! To akurat potrafi elektryk po zawodówce wieczorowej. ktoś tam jest wyraźnie niedouczony. Myślałem, że czasy Jasia z mojej młodości, który przy awarii sinika przenosnika stwierdził że nie wie co jest zepsute, bo wymienił już 20 bezpieczników, a silnik ciągle nie działa i wybija bezpieczniki - odeszły na zawsze. A tu taki zonk...

      Usuń
    19. Masz rację, dyskusja odbiegła trochę od głównego tematu, ale cóż, to samo życie. A z silnikiem wycieraczki było tak, że serwis zwyczajnie próbował mnie naciągnąć. Mogli wiedzieć, co było przyczyną, naprawić kabelki, a skasować za nowy silnik, pozostawiając stary, który działałby dalej wiele lat. Takie moje podejrzenie, a jak było? To już historia. Szczerze powiedziawszy, to uważam współczesne samochody za okrutne badziewie i każdy, kto jeździł Mercedesem 115 tak będzie twierdził. Pierwsze łożysko w kole wymieniałem po 18 latach użytkowania auta. A kiedy go sprzedawałem miał 1,5 mln km przebiegu. I teraz żałuję, że go sprzedałem. Gdybym tylko znalazł egzemplarz w dobrym stanie, to bym kupił, trochę doinwestował i jeździł jak maharadża. I tak jak piszesz jest ze wszystkim - niestety. Mam w piwnicy lodówkę, która ma 35 lat i nadal działa, a w ciągu ostatnich 15 lat zmieniłem 3 lodówki, różnych marek, które po pięciu - sześciu latach przestawały działać i albo nie dało się ich naprawić, albo koszty naprawy były absurdalnie wysokie. wszystko po to, by napędzać spiralę kupowania nowych. Znak czasów i nic nie poradzisz.

      Usuń
  13. Dużo już napisano - wiec pozwolę sobie wtrącić tylko krótką uwagę.
    Wielokrotnie już wspominano tutaj o absurdzie masowej produkcji magistrów, ale to nie jest problem wyłącznie tego szczebla - sprawa sięga "do dna", do szkół podstawowych, o czym miałem okazję przekonać się gdy mój syn "zaliczał" ten etap edukacji (w zwykłej i całkiem przeciętnej państwowej szkole). Otóż przez 6 lat ŻADNE z dzieci z jego klasy nie zostało skierowane do powtarzania roku w tej samej klasie. Czy ktoś z pokolenia obecnych 40-50 latków pamięta takie cuda z dzieciństwa??? Tu jest właśnie przysłowiowy "pies pogrzebany": teraz personel znakomitej większości szkół postępuje w taki sposób, żeby "przepchnąć" nieuka wyżej, bo jak nie - to będą problemy. W związku z czym to nie uczniom zależy żeby nauczyć się czegoś i zdobyć jakiś papierek, tylko spora część nauczycieli dokłada starań, żeby sprawę przedstawić w taki sposób, aby taki papierek dało się wystawić. Niezależnie od umiejętności/brak umiejętności ucznia. Są oczywiście państwowe egzaminy podsumowujące każdy etap edukacji - i tu też nielicho się zdziwiłem, bo pod koniec podstawówki, którą oczywiście bez problemu wszyscy ukończyli, kilka osób w klasie otrzymało na tym właśnie egzaminie wynik w granicach 20% punktów. Skoro tak wyszło, to jakim prawem ukończyli szkołę i mogą przejść na kolejny etap?! Albo w drugą stronę: skoro olewamy wyniki państwowego egzaminu i pozostajemy przy absurdalnych szkolnych ocenach, to po co ten (i każdy następny!) ogólnopolski egzamin?!

    A dalej idzie tak samo: przymusowe gimnazjum dla wszystkich (na litość Boską, po co?), uniwersytety które uprzejmie proszą żeby ktoś chciał na nich studiować, możliwość studiowania na 5 kierunkach jednocześnie, 7 poprawek każdego egzaminu, pozostawienie na studiach mimo oblania egzaminów...
    Wszystko to składa się na obraz, który dla uczniów/studentów jest jasny: można olewać całą swoją edukację, to głównie "starym" (nauczycielom, rodzicom) powinno zależeć żebyśmy do jakiejś szkoły chodzili, a niezależnie od tego co zrobimy - i tak dostaniemy świadectwo czy dyplom. Nie twierdzę że tak robią wszyscy - ale wskutek określonej polityki edukacyjnej państwa ta grupa jest, i obawiam się że będzie się powiększać

    Jeśli to miałoby się zmienić, to należałoby powiedzieć: nauka jest możliwa dla wszystkich, ale uczyć będziemy tylko tych, którzy chcą się uczyć i to rzeczywiście robią. Cała reszta - won, odsiew na każdym etapie. Oczywiście skutek byłby taki że mielibyśmy w rezultacie w społeczeństwie jakiś odsetek ludzi którzy z trudem piszą, czytają czy liczą, i to nie jest zjawisko korzystne - ale czy aby na pewno korzystniejsze jest kształcenie przez 20 lat kogoś "na siłę" tylko po to, żeby zwiększyć odsetek magistrów - bo tenże magister albo będzie stałym klientem urzędu pracy, albo - jeśli okaże się pracowity - zatrudni się "na czarno" do prostych prac fizycznych? To może robić i po 6 latach szkoły podstawowej... No może przesadziłem że po 6... Ale jeśli zakładamy przywrócenie dawnych rygorów i rezygnację z idiotyzmu pięciolatków w zerówkach, to powiedzmy że osobnik nie zainteresowany edukacją idzie do szkoły w wieku lat 6-7, + 6 przepisowych lat szkoły, + ze 2 powtórki klasy i mamy człowieka w wieku lat około 15 który "odrobił pańszczyznę" w szkole i może powoli rozglądać się za zatrudnieniem... Co w tym byłoby złego?

    Pozdrawiam
    Jurek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szanowny Jurku, popieram każde Twoje słowo. Twoja nader rozsądna propozycja "odsiewu na każdym szczeblu" powinna być wzięta pod uwagę przez MEN. Niestety, to tylko słodkie fantazje... :(

      Usuń
    2. Czcigodny Jurku
      Opisałeś paskudną bolączkę polskiego antysystemu edukacujnego. Czyli wskaźniki oraz tony makulatury, którą trzeba produkować, gdy jakiś cymbał nie zda do następnej klasy. A nie każdy nauczyciel chce te brednie wypisywać i pogarszać "efektywność" swojej pracy. Do niedawna ten syndrom straszył i na polibudach. Prodziekan do spraw dydaktyki kilka razy zawracał mi głowę żebym zorganizował kolejny nadliczbowy termin poprawkowy. Robiłem to, zdawało 0.0% podchodzących. A gdy spytał dlaczego tak się dzieje, uprzejmie odpowiedziałem, że ci którzy coś umieli, zdali już dawno temu. Więc te ekstra terminy jedynie potwierdzają starą mądrośç, że herbata nie zrobi się słodsza od samego mieszania.
      Naa szczęście od kilku lat finanse przekazywane wydziałom nie zależą od "zdawalności".Więc ten cyrk się skończył.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  14. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  15. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń