środa, 24 lipca 2013

Zosia, Leszek, Letycja.

Tuż przed wyjazdem na Mazury na warszawskiej ulicy spotkałem dawno nie widzianą Zosię. Ucałowaliśmy się z dubeltówki i umówiliśmy na spotkanie w kawiarni. Gdzie przy dobrej kawie i kropelce brandy zrelacjonowaliśmy sobie co u nas słychać i powspominaliśmy dawne czasy.
Zosię poznałem na jakimś party w czasach późnego Gierka jako dziewczynę Leszka, znanego mi z gry w brydża sportowego, piszącego wówczas na elektronice pracę dyplomową. Zosia była z rok młodsza od niego i zabierała się za swój dyplom na filologii angielskiej uniwerku. Byli typową parą studencką tych czasów. Czyli obydwoje mieszkali z rodzicami w dwupokojowych mieszkaniach co na pewno nie było okolicznością sprzyjającą założeniu rodziny. O zarobkach młodych ludzi tuż po studiach w tych czasach w kontekście wynajęcia mieszkania za własne a nie rodziców pieniądze nie będę się rozwodził. Część Szanownych Czytelników mojej witryny czasy te pamięta a ci młodsi i tak nie uwierzą że inżynier zarabiał na ogół mniej niż robotnik nieprzesadnie wykwalifikowany.
Minęło z pół roku, Leszek obronił dyplom na piątkę i zdał na studium doktoranckie zaś Zosia napisała pracę. I wtedy okazało się że odziedziczyła ona po jakiejś krewnej domek na peryferiach miasta na zachód od Warszawy, wtedy przejściowo wojewódzkiego z gierkowskiego awansu. Domek składał się z trzech pokoi, łazienki i kuchni oraz sporego strychu, położony był w dużym i ładnym ogrodzie, potężnie zapuszczonym.
I wtedy młodzi podjęli decyzję o wyjeździe z Warszawy. Rodzice Leszka byli tym mocno zniesmaczeni. Będąc obydwoje pracownikami naukowymi jakichś „niekonkretnych” wydziałów uniwerku uważali rezygnację Leszka z robienia doktoratu za deklasację a wyborem dziewczyny (ojciec technik, matka urzędniczka) tez nie byli zachwyceni. Ale na szczęście Leszek był człowiekiem rozsądnym i olał te fochy. Więc wyprowadzili się do tego miasta i znaleźli tam pracę. Ona jako pani od angielskiego w miejscowym liceum (plus jakieś „empikowe” kursy), on jako nauczyciel w technikum elektronicznym. I zaprosili naszą gromadkę na ślub.
Zebraliśmy się u mnie aby pomyśleć nad wyborem prezentu ślubnego. W sklepach nie sposób było wówczas upolować czegoś naprawdę w domu potrzebnego bowiem po takie skarby jak lodówka czy pralka ustawiały się społeczne kolejki z wpisywaniem się na listę i sprawdzaniem kilka razy na dobę obecności. To tak dla przypomnienia różnym lewicowym ciotom łżącym w żywe oczy że komuna nie była wcale taka zła. A nie chcieliśmy metodą na odczepnego kupować czegoś typu jeszcze jeden serwis do herbaty wiedząc że niektóre młode pary po weselu mogły otworzyć sklepik z ceramiką. I gdy byliśmy już niemal w rozpaczy bowiem nic rozsądnego a zarazem możliwego do zdobycia nie przychodziło nam do głowy, jeden z kolegów nieśmiało zaproponował:
-Słuchajcie, przecież oni wyjechali na wiochę. Byłem u nich i widziałem że w ogrodzie jest mnóstwo zielska  plus szopa nadająca się do adaptacji. Więc może kupić im kozę?
Pomysł uznaliśmy za nieco zwariowany a jeden z kolegów zauważył ze po pierwsze, nie mamy zielonego pojęcia gdzie takie zwierzę kupić a po drugie, jako ignoranci możemy nabyć egzemplarz wybrakowany czy poważnie chory. Wtedy jeden z nas przypomniał sobie że jest zaprzyjaźniony z weterynarzem i można liczyć na fachową pomoc. Weterynarz poinformowany o całej sprawie powiedział nam że słyszał o hodowli kóz niedaleko od  Warszawy. Więc wybraliśmy się tam wraz z nim samochodem dostawczym tuż przed terminem wesela, nabyliśmy zwierzątko plus kilka bel siana i worek marchwi i wraz z prezentem zajechaliśmy na wesele. Kózka wyglądała okazale bowiem dziewczyny wymyły jej długą sierść szamponem dla niemowląt i polakierowały raciczki na niebiesko. Młodzi na ten widok mało nie padli. Ale zobowiązaliśmy się że po weselu (była to  ciepła pora roku) przyjedziemy przeprowadzić adaptację szopy na obórkę a jeden z nas (inżynier budowlaniec) fachowo pokieruje pracami. Materiały udało się zdobyć i jeszcze przed ochłodzeniem się Letycja (tak ją nazwali) miała porządne lokum i zgromadzony zapas pożywienia na zimę.
Zanim Zosia i Leszek wyrobili sobie właściwe odruchy, ponieśli niewielkie straty w postaci dwóch ręczników i książki telefonicznej pozostawionej w zasięgu Letycji. Ale wkrótce przekonali się o jej zaletach. Trawa była wystrzyżona jak należy a gdy koza została mamą, zaczęła dawać mleko w poważnej ilości około trzech litrów dziennie. Do tego udało się znaleźć osobę gręplującą wełnę z której Zosia robiła super ciepłe skarpetki i rękawiczki. A Leszek opanował tajniki produkcji kozich serów.
Z czasem otworzył on warsztacik naprawy sprzętu RTV i gdy nastała koniunktura, w porę powołał do życia firemkę zajmującą się instalacją anten satelitarnych i okablowaniem komputerowym. Mają dwoje dzieci. Syn już będący inżynierem pracuje w firmie ojca, córka kończy studia ekonomiczne i też myśli o przyłączeniu się do rodzinnego interesu jako osoba załatwiająca całość spraw finansowo – papierkowych.
Krezusami nie są ale na godne życie im wystarczy. Jeżdżą przyzwoitymi koreańskimi samochodami (udało mi się ich przekonać do olania europejskich). A wakacje spędzają w Chorwacji lub Bułgarii. A gdy z dziesięć lat temu spotkałem się z Leszkiem, ze śmiechem wrócił do swojej „deklasacji” mówiąc:
Słuchaj Niedźwiedziu, mieliśmy własny dach nad głową, na opłaty, odzież i wyżywienie dla nas i dla dzieci starczyło. A gdy się rano budziłem, pierwszym widokiem była buzia śpiącej obok mnie Zosi. W porównaniu z tym wszelkie profesury okupione wielce prawdopodobnym rozpadnięciem się takiego związku na odległość można o tyłek roztrzaskać.
Z czym całkowicie się zgadzam.

Stary Niedźwiedź

19 komentarzy:

  1. Witaj Stary Niedźwiedziu,

    Czytając historię kozy Letycji, przypomniałam sobie stary żydowski dowcip:

    Żył bardzo biedny Żyd – Icek. Razem ze swoją żoną Salcie, trójką dzieci i teściową żyli w jednej maleńkiej izdebce. Pewnego razu Icek nie wytrzymał tej ciasnoty i poszedł poskarżyć sie do Rabina:
    - Rebe, ty mnie ratuj, ty mnie pomóż jak ja mam żyć z moją Salcie, z moimi dziatkami i z moją biedą!
    Rabin pomyślał chwile i powiedział:
    - Icek, ty idź na targ i ty kup sobie kozę!
    Icek poszedł na targ i kupił kozę. Przyprowadził do swojej maleńkiej izdebki i zrobiło się jeszcze ciaśniej. Koza cuchnie okrutnie, żre wszystko co popadnie. Wytrzymał tak tydzień i pobiegł na Rabina na skargę…
    - Rebe, ty mnie ratuj, ty mnie pomóż jak ja mam żyć z moja Salcie, z moimi dziećmi , moją teściową, moją kozą i moja biedą…
    - Icek, ty idź na targ i ty kup sobie drugą kozę!
    Icek znowu poszedł na targ i kupił drugą kozę. Przyprowadził do swojej maleńkiej izdebki, a tam sodoma i gomora. Kozy cuchną okrutnie, żrą wszystko, ciasnota straszna. Wytrzymał tak tydzień i znowu pobiegł na Rabina na skargę…
    - Rebe, ty mnie ratuj, ty mnie pomóż jak ja mam żyć z moja Salcie, z moimi dziećmi , moją teściową, temi kozami i moja biedą…
    - Icek – rzekł Rabin po chwili – ty idź na targ i ty sprzedaj co prędzej te kozy!
    Na drugi dzień Rabin spotyka Icka.
    - Icek! Sprzedałeś kozę?
    - Sprzedałem, Rebe!
    - I co?
    - Rebe! Teraz ja wiem że ja żyję!”

    Pointa: Zarówno w jednej, jak i w drugiej historii, własciciele dzięki kozie mieli sie lepiej:-)

    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodna Pelargonio
      W opinii dwóch znanych mi weterynarzy kozy są najinteligentniejszymi zwierzętami spośród tradycyjnego inwentarza. Mówili mi ze jeśli w gospodarstwie pojawi się koza to za jakiś czas obejmie tam rządy nad krowami, końmi, owcami czy świniami. Bo jak twierdzą, stosowane niekiedy wobec kóz określenie "żydowska krowa" jest o tyle słuszne że zwierzęta te też mają "delikatny rozum". Prawie jak rabin z Twojej anegdoty.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  2. Czcigodny Stary Niedźwiedziu,
    Za komuny potrafiliśmy wykształcić w Polsce masy inżynierów, tylko nie było dla nich sensownej pracy. Teraz jako naród kształcimy setki tysięcy lewicowo i genderowo zaangażowanych, gotowych do walki o postęp, tęczowo-elokwentnych humanistów, dla których dla odmiany także nie ma sensownej pracy. Pocieszające, że tę niewielką grupę absolwentów uczelni technicznych, którzy nie bali się matematyki, dyscypliny i ciężkiej pracy, pracodawcy potrafią teraz docenić.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Dibeliusie
      O ile mi wiadomo, do młodych dotarło już że wartość dyplomu Wyższej Szkoły Pieprzenia w Eurobambus czy tych najbardziej operetkowych wydziałów uniwersytetów na rynku pracy zależy od bieżącego kursu makulatury. Co do perspektyw inżynierów na rynku pracy, na razie jeszcze nie jest źle i praktycznie sto procent absolwentów naszego wydziału jakąś pracę jednak znajduje, W zawodzie a nie przy wykładaniu chemii na półki w marketach. Ale jak długo to potrwa? gdy pomyśle o perspektywach megalomańskiej i ciotowatej (jak niedawno napisałeś) Europy, przypomina mi się stary rysunek Mleczki. U wróżki siedzi zajączek a ona wpatrzona w szklana kulę mówi:
      -Widzę pasztet.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  3. To się nie zmienia,Stary Niedźwiedziu - dar musi trafić do właściwego człowieka i w swój czas.Ten dom i ta koza też .Swoja drogą na widok tych błękitnych raciczek ja też bym padł;)
    A dewaluacja dyplomów wciąż przyśpiesza,co oznacza,że poziom wykształcenia wszystkich obniża się do poziomu dostępnego dla każdego,i to musi się skończyć katastrofą i renesansem szkolnictwa zawodowego na gruzach genderowego domku z kart bankowych..Mam nadzieję przynajmniej.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Jugglerze
      Sprawy szkolnictwa wyższego są mi jako belfrowi akademickiemu szczególnie bliskie i mam zamiar sie nimi wkrótce zająć. Tym genderowym domkiem z kart bankomatowych rzuciłeś mnie na kolana i na pewno go użyję, rzecz jasna z podaniem źródła.
      Kłaniam się do ziemi mistrzowi słowa.


      Usuń
  4. Drogi Niedźwiedziu,

    sympatyczna opowieść i co ważne z dobrym zakończeniem.

    A dawno, dawno temu, gdzieś na nie bardzo dalekim wschodzie grupa stepowych rozbójników, spragnionych jadła i uciech cielesnych, najechała na zagrodę. Najedli się, napili, rozejrzeli wokół i wołają gospodarza:
    - Macie tu jakieś kobiety?
    - Nie mam.
    - A co tam się rusza w obejściu?
    - A to jest koza...

    I stąd ponoć wzięła się nazwa "kozacy".

    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Rzepko
      Swego czasu opisałem kilku księży katolickich do których mam wiele sympatii. Bowiem potrafili pogodzić wymogi wynikające z obowiązującej ich wykładni wiary z byciem dżentelmenami. Na podobnej zasadzie postanowiłem opisywać przypadki ludzi którym udało się w życiu odnaleźć to co ważne a jednocześnie zapewnić sobie i swoim bliskim minimum godziwej egzystencji.
      Muszę się przyznać że od dawna zastanawiała mnie etymologia słowa "Kozak". Twoja interpretacja tłumaczy to w sposób przekonywujący, bez jakichś metafizycznych łamańców i modernistycznych bredni. Więc dziękuję za nią i dopóki ktoś nie udowodni że jest inaczej, uznam ją za wiążącą.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. Witam, wiki podaje:
      Słowo Kozak lub Kazak według Aleksandra Brücknera jest pochodzenia tatarskiego i "wykłada się jakoby": chudy pachołek, zdobyczy sobie szukając, nikomu poddany, za pieniądze komu chce służy. Wszelkie nazwy starszeństwa (ataman, asawuła, itd.), broni, ubioru, koni, żywności, urządzeń (np. kureń), były u Kozaków tatarskie.
      pozdrawiam

      Usuń
  5. Szanowny Stary Niedźwiedziu,

    Bardzo podoba mi się idea porzucenia wielkiego miasta i niemal pewnej błyskotliwej kariery, na rzecz zmiany środowiska na takie gdzie czas płynie znacznie wolniej, a słowa "być" używa się znacznie częściej niż "mieć".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Tie Fighterze
      Każdy mądry człowiek przyznałby Zosi i Leszkowi rację. Ale w naszych zwariowanych (żeby nie powiedzieć skretyniałych czasach lansuje się wzorce w rodzaju menażerii mającej za sobą dwa rozwody i trzy zawały lub na odwrót. A cwelebrytę który zostawił żonę z czwórką dzieci dla kretynki (będącej odpowiedzią na pytanie dlaczego prymitywne dowcipy opowiada się właśnie o blondynkach) nie spotkała cywilna śmierć.
      Pozdrawiamk serdecznie.

      Usuń
    2. Szanowny Stary Niedźwiedziu,

      Niestety ludzie, zwłaszcza młodzi przyjmują takie wzorce, jakie lansuje się w środkach masowego przekazu, a które na stałe wrastają w zjawisko popkultury. W dobie walki z normalną rodziną nie jest ona w stanie się obronić i przegrywa dość często walkę o własne dzieci. Te dzieci, jeżeli maja silny charakter są w stanie z czasem samodzielnie dojść do pewnych wniosków i wszystkie posrane wzorce rodem z TVN odrzucić - a inne nie i stąd właśnie rekrutują się nieprzebrane zastępy lemingów w naszym społeczeństwie.
      Tylko najsilniejsze rodziny, zbudowane na miłości i wzajemnym poszanowaniu mogą być odporne na całą tą lewacką propagandę, ale tam autorytetem jest ojciec i matka, a nie doda elektroda czy kupa gminna.
      Jak wiesz sam porzuciłem karierę managerską na rzecz własnej firemki, gdyż po początkowym zachłyśnięciu się pieniędzmi i tzw. wielkim światem, przejrzałem na oczy i w porę dostrzegłem zagrożenia z tym związane.
      Dzisiaj nie zamieniłbym swojego życia na żadne inne. Niestety moi koledzy, którzy wybrali korporacyjną ścieżkę kariery sami przyznają, że popełnili błąd, ale na jego naprawę jest już za późno.

      Pozdrawiam serdecznie, TF.

      Usuń
    3. Czcigodny Tie Fighterze
      Poruszyłeś kolejną kwestie o kapitalnym znaczeniu czyli przekazywanie dzieciom systemu wartości. Bo gdy za autorytety uznaja kupę czy jakąś cwelebrytkę, wytłumaczenie im najprostszych rzeczy będzie równie trudne jak wbicie do łba "wolnościowcowi" jak wielkie znaczenie w związku dwojga ludzi ma łączące ich uczucie. Zapewne skończy się na rzucaniu pereł przed wieprze.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  6. Szanowny Niedźwiedziu.
    Ja swojego domku na wsi także nie zamienił bym na żadne apartamenty w "wielgim mieście".
    Po prostu prawdopodobnie bym się tam zwyczajnie udusił.A kozę też miałem,co prawda bardzo krótko,żeby przetestować ten żydowski dowcip.
    Pelargonia (pozdrawiam) ma rację.Z kozą było może i dobrze,ale gdy się tego szkodnika pozbyłem,zdecydowanie lepiej.
    Jak to dużo do szczęścia tak naprawdę nie potrzeba.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Józefie
      Mój kolega wędkarz z Mazur przez ponad dwa lata miał w gospodarstwie dwie kozy. Sprzedał je gdy dorobił się nowego źródła dochodu i poczuł tak wielkim panem że "nie wypadało" mu już trzymać w gospodarstwie kóz. Jego zona była na niego wściekła i do dzisiaj nie może tej decyzji odżałować. Czy wiesz może skąd się wzięła ta opinia że posiadanie krowy to honor zaś kozy to dyshonor?
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. Witaj Niedźwiedziu.
      "Śledź nie ryba,koza nie bydlę".
      Co tego "dyshonoru",to zależy od regionu.O ile wiem,to na Śląsku koza była pierwsza po gospodarzu domu.Nazywano ją nawet krową górników.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    3. Czcigodny Józefie
      Dzięki za tę informację o słabo mi znanym od tej strony Śląsku. Bo w Polsce północno - wschodniej ten dziwaczny zabobon nadal ma się dobrze.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  7. Mądry człowiek. Tyle powiem, wiedział co w życiu ważne, co daje trwałą radość a co chwilową.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodna Erinti
      Kuzyn Leszka wybrał "karierę". Dorobił się profesury "belwederskiej", bajpasów i dwóch rozwodów, po ostatnim jest człowiekiem samotnym. I w rozmowie przyznał że przegrał życie bo na naprawę tych błędów już za późno. A te kilka liter przed imieniem na nagrobku to żadne osiągnięcie.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń