Swego czasu burzliwa dyskusja pod moim postem z 31 maja br. z zasadniczego tematu tegoż wpisu (było nim „leberalne” moralne zbydlęcenie) zwekslowała na temat demografii i polityki prorodzinnej. Kilkoro dyskutantów zarzuciło mi „rozdawnictwo” i „kolektywizm”. Z dyskusji wyciągnąłem wniosek że owym kolektywizmem jest elementarna troska o przetrwanie Polski jako kraju i Polaków jako narodu. Zaś rozdawnictwem dzisiejsi liberałowie nazywają praktycznie każdą formę pomocy dzieciom z ubogich lub/i patologicznych rodzin. W myśl zasady że lepiej będzie jeśli w Polsce wszystko się z wielkim hukiem zawali niż żeby choć złotówka z podatków poszła na pomoc „nie moim bachorom”. A gdy sięgnąłem po argumenty z zakresu demografii (w czym dzielnie towarzyszył mi Zgryźliwy któremu dziękuję za pomoc i korzystając z okazji serdecznie pozdrawiam) inny dyskutant stwierdził że demografia może i jest nauką ścisłą ale stosowane w niej modele są bardzo niedokładne. Czyli wyszło na to że nie miałem racji twierdząc że społeczeństwo złożone z rodzin decydujących się jedynie na jedno dziecko (oraz rzecz jasna singli) i kontynuujących tę strategię w przyszłych pokoleniach, skazane jest na wymarcie. Jak widać dla przynajmniej co poniektórych liberałów demografia jest nie mniejszym wrogiem niż genetyka dla komunistów z epoki Stalina. Tyle tylko że ja musząc wybierać pomiędzy arytmetyką a jakąś negującą ją ideologią, zawsze opowiem się po stronie arytmetyki. Zaś ową ideologię będę miał w sempiternie. Dotyczy to w równej mierze socjalizmu jak i takiego liberalizmu. Choćby protestować miał cały chór uczniów apologetki egoizmu i zaprzysięgłego wroga altruizmu czyli Ayn Rand. W mojej ocenie nie mniejszej idiotki niż Magdalena Środa.
Nie będę ukrywać że po tej dyspucie byłem w dosyć pesymistycznym nastroju. Bo musiałem nawet aktywnych w polskim internecie liberałów - ortodoksów (nie mylić broń Boże z konslibami których bardzo szanuję i uważam za najbliższych sojuszników bądź z libertyńskim bydłem które od dłuższego czasu w celu uniknięcia pomyłki nazywam „leberałami” a słowo to zawsze umieszczam w cudzysłowie) uznać za szkodników nie mniejszych od socjalistów. Ci ostatni przy całej podłości i głupocie swoich działań czy zamierzeń jednak nie kwestionują celowości istnienia jakiejś socjalistycznej Polski a co najwyżej widzą ją jako składnik większej ponadnarodowej struktury. Ale chociaż nie twierdzą że jeśli diabli ją wezmą to nic złego się nie stanie bo po prostu nie zdała egzaminu. I dziękowałem Bogu za to że na polskiej scenie politycznej owi liberałowie stanowią jedynie folklor którego nie trzeba będzie (przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości) zwalczać siłą bo wystarczy ich zabić śmiechem.
Humor zdecydowanie poprawił mi się gdy w wymianie komentarzy na innych blogach czy korespondencji prywatnej okazało się że nie jest aż tak źle jak sądziłem. Jedna z tych osób na swoim blogu napiętnowała państwowych urzędasów którzy pożałowali pieniędzy na dalszą naukę zdolnej dziewczyny z domu dziecka. Post ten przeczytałem trzy razy, uszczypnąłem się w policzek aby upewnić się że nie śnię i pogratulowałem autorce iż nie protestowałaby gdyby udzielono pomocy osobie tego wartej za pieniądze z budżetu.
Zaś dyskusja na blogu Erinti (mam nadzieję że Erinti wybaczy nam tę prywatę) z osobą która zarzuciła mi że chcę ją zmusić do „opuszczenia łba i zapieprzania na meneli” też wyjaśniła że zastrzeżenia dotyczyły dwóch istotnych aspektów. Spowodowała je bowiem obawy że pomoc ta spowoduje dalszy rozrost hordy urzędasów (a więc kolejne pieniądze pójdą w błoto) a menelstwo dostanie kolejny bodziec do dziecioróbstwa. Obawy te rzecz jasna zasługują na poważne potraktowanie. Ale na szczęście dysponuję przykładami że pomoc taka nie wcale musi wiązać się ze stworzeniem kolejnych urzędniczych etatów.
Zacznę od stwierdzenia że w sytuacji poważnego zagrożenia katastrofą demograficzną istnieje paląca konieczność właściwego „zagospodarowania” dzieci które już się na tym padole łez pojawiły. To znaczy ograniczenia do minimum dziedziczenia z pokolenia na pokolenie „zawodu” niepracującego lumpa i takiej polityki edukacyjnej aby każde dziecko chcące się uczyć i zdobyć jakiś zawód na miarę swoich potencjalnych możliwości mogło ten cel osiągnąć a w przyszłości pracować i być wartościowym człowiekiem. A więc pomoc ta powinna być dostosowana do uzdolnień osoby nią objętej a warunkiem koniecznym byłyby jej dobre chęci. Mowy być nie może aby dopłacać choć złotówkę do łobuza zakładającego nauczycielowi na głowę kosz od śmieci a do szkoły przychodzącego głównie aby robić zadymy. Takiego należałoby po prostu wyrzucić na zbity pysk i olać równo wszelkie eurodyrektywy twierdzące że każdy chuligan czy debil musi mieć maturę. Bo realizacja takich brukselskich idiotyzmów odbywa się kosztem tych uczniów którzy do szkoły przychodzą aby się czegoś nauczyć.
Wielkim problemem jest oczywiście odbudowa ze zgliszcz polskiego szkolnictwa zawodowego. Ale to temat na osobną dyskusję, nie mniej obszerną od tej poświęconej kwestiom poruszanym w niniejszym wpisie. Ograniczę się zatem do stwierdzenia że znacznie bardziej szanuję dobrego cieślę czy hydraulika niż bylejakiego maturzystę czy za przeproszeniem posiadacza licencjatu napisanego na temat konieczności dalszej integracji europejskiej czy wyższości "homomałżeństw" nad prawdziwymi, złożonymi z kobiety i mężczyzny.
W pełni zgadzam się z poglądem iż pomoc taka nie powinna być udzielana w formie pieniędzy wypłacanych rodzicom. Bowiem wtedy zastrzeżenie o zachęcie do „dziecioróbstwa” są jak najbardziej uprawnione. Gdyż w Polsce niestety istnieje liczna grupa dziadostwa dla którego najważniejszym celem w życiu jest wytrzaśnięcie jeszcze dzisiaj kolejnej „flaśki” i zalanie pały. A co będzie jutro to już mało ich interesuje, nawet w kontekście zaklinowania kaca. Grupy tej niestety nie można określić marginesem więc trzeba ją uwzględniać w planowaniu jakichś działań. Zaś rodzice będący ludźmi ubogimi ale porządnymi na pewno nie obraża się na takie formy pomocy które trafią bezpośrednio do ich dzieci.
Dlatego rzeczą przynajmniej dla mnie oczywistą jest wybranie takich form tejże pomocy które dają praktycznie stuprocentową pewność iż trafi ona do właściwego adresata. Nie pokuszę się rzecz jasna o przedstawienie kompletnej listy takich działań lecz jedynie wymienię przykładowe formy, w moim przekonaniu spełniające kryterium pomocy konsumowanej przez dzieci. W zasadzie jestem za współfinansowaniem choć w szczególnych przypadkach całkowite pokrycie kosztu nie wywołałoby mojego sprzeciwu.
• umieszczenie dziecka w żłobku.
• obiady w szkolnej stołówce.
• bilet miesięczny na dojazdy do szkoły
• miejsce w internacie czy akademiku
• pomoc w nabyciu podręczników
Wymienione formy pomocy dają gwarancję że rodzić lump nie zamieni tego na alkohol choćby się skichał. A dziecko taką pomocą objęte będzie miało mniejsza pokusę aby dojść do wniosku że skoro społeczeństwo ma je gdzieś to ono może odpowiedzieć „nawzajem!”. Zaś rodzice traktujący swoje powinności wobec dzieci serio ale znajdujący się w trudnej sytuacji finansowej, na pewno się nie obrażą za te obiady, bilet miesięczny czy miejsce w żłobku. Bo w sposób zauważalny pomoc ta będzie widoczna w ich budżecie.
I na koniec dwa przykłady świadczące że niektóre liberalne zastrzeżenia wynikają z dbałości o czystość doktryny i nie muszą mieć cokolwiek wspólnego z realiami.
Były wójt mazurskiej gminy w której znajduje się mój letni domek swego czasu przekonał radę gminną aby pieniądze przeznaczone na obchody rocznicowe jakiegoś bezsensownego powstania czy inne bicie piany skierować do szkolnej stołówki. Pani księgowa dokonała przelewu, pieniądze trafiły tam gdzie trzeba i z tego powodu zarówno w urzędzie gminnym jak i w szkole nie przybył ani jeden etat. A obecni wójt i radni nadal znajdują pieniądze na ów cel, nie jest istotne czy z potrzeby serca czy ze strachu przed kolejnymi wyborami. Gdyby ktoś stwierdził ze takiej pomocy ma prawo udzielić jedynie prywatna fundacja, z góry informuje że w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od siedziby gminy takowej nie ma. Więc pomysł muszę uznać (proszę wybaczyć mi szczerość) za kolejną liberalną fantasmagorię.
W pewnej szkole podstawowej mieszczącej się w mazowieckim pięćdziesięciotysięcznym mieście, dyrektor szkoły podstawowej zdobył per fas et nefas pieniądze na przygotowywanie w szkolnej stołówce kanapek dla dzieciaków które do szkoły przychodzą po prostu głodne. I poinformował nauczycieli że podczas pierwszej lekcji mają wypuszczać chętnych na kwadrans do stołówki. Z możliwości tej korzysta prawie połowa uczniów, pochłaniających kanapki z salcesonem czy topionym serem i popijających to śniadanie kubkiem posłodzonej herbaty. Na skutek tej inicjatywy w szkole nie przybył ani jeden etat, ani w administracji ani nawet w kuchni. A panie kucharki nie zażądały podwyżki ani nie zastrajkowały w proteście przeciwko dodatkowym obowiązkom. Ani chybi są altruistkami czyli gorszym gatunkiem człowieka. Tak przynajmniej orzekłby libertalib.
Stary Niedźwiedź
Nie będę ukrywać że po tej dyspucie byłem w dosyć pesymistycznym nastroju. Bo musiałem nawet aktywnych w polskim internecie liberałów - ortodoksów (nie mylić broń Boże z konslibami których bardzo szanuję i uważam za najbliższych sojuszników bądź z libertyńskim bydłem które od dłuższego czasu w celu uniknięcia pomyłki nazywam „leberałami” a słowo to zawsze umieszczam w cudzysłowie) uznać za szkodników nie mniejszych od socjalistów. Ci ostatni przy całej podłości i głupocie swoich działań czy zamierzeń jednak nie kwestionują celowości istnienia jakiejś socjalistycznej Polski a co najwyżej widzą ją jako składnik większej ponadnarodowej struktury. Ale chociaż nie twierdzą że jeśli diabli ją wezmą to nic złego się nie stanie bo po prostu nie zdała egzaminu. I dziękowałem Bogu za to że na polskiej scenie politycznej owi liberałowie stanowią jedynie folklor którego nie trzeba będzie (przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości) zwalczać siłą bo wystarczy ich zabić śmiechem.
Humor zdecydowanie poprawił mi się gdy w wymianie komentarzy na innych blogach czy korespondencji prywatnej okazało się że nie jest aż tak źle jak sądziłem. Jedna z tych osób na swoim blogu napiętnowała państwowych urzędasów którzy pożałowali pieniędzy na dalszą naukę zdolnej dziewczyny z domu dziecka. Post ten przeczytałem trzy razy, uszczypnąłem się w policzek aby upewnić się że nie śnię i pogratulowałem autorce iż nie protestowałaby gdyby udzielono pomocy osobie tego wartej za pieniądze z budżetu.
Zaś dyskusja na blogu Erinti (mam nadzieję że Erinti wybaczy nam tę prywatę) z osobą która zarzuciła mi że chcę ją zmusić do „opuszczenia łba i zapieprzania na meneli” też wyjaśniła że zastrzeżenia dotyczyły dwóch istotnych aspektów. Spowodowała je bowiem obawy że pomoc ta spowoduje dalszy rozrost hordy urzędasów (a więc kolejne pieniądze pójdą w błoto) a menelstwo dostanie kolejny bodziec do dziecioróbstwa. Obawy te rzecz jasna zasługują na poważne potraktowanie. Ale na szczęście dysponuję przykładami że pomoc taka nie wcale musi wiązać się ze stworzeniem kolejnych urzędniczych etatów.
Zacznę od stwierdzenia że w sytuacji poważnego zagrożenia katastrofą demograficzną istnieje paląca konieczność właściwego „zagospodarowania” dzieci które już się na tym padole łez pojawiły. To znaczy ograniczenia do minimum dziedziczenia z pokolenia na pokolenie „zawodu” niepracującego lumpa i takiej polityki edukacyjnej aby każde dziecko chcące się uczyć i zdobyć jakiś zawód na miarę swoich potencjalnych możliwości mogło ten cel osiągnąć a w przyszłości pracować i być wartościowym człowiekiem. A więc pomoc ta powinna być dostosowana do uzdolnień osoby nią objętej a warunkiem koniecznym byłyby jej dobre chęci. Mowy być nie może aby dopłacać choć złotówkę do łobuza zakładającego nauczycielowi na głowę kosz od śmieci a do szkoły przychodzącego głównie aby robić zadymy. Takiego należałoby po prostu wyrzucić na zbity pysk i olać równo wszelkie eurodyrektywy twierdzące że każdy chuligan czy debil musi mieć maturę. Bo realizacja takich brukselskich idiotyzmów odbywa się kosztem tych uczniów którzy do szkoły przychodzą aby się czegoś nauczyć.
Wielkim problemem jest oczywiście odbudowa ze zgliszcz polskiego szkolnictwa zawodowego. Ale to temat na osobną dyskusję, nie mniej obszerną od tej poświęconej kwestiom poruszanym w niniejszym wpisie. Ograniczę się zatem do stwierdzenia że znacznie bardziej szanuję dobrego cieślę czy hydraulika niż bylejakiego maturzystę czy za przeproszeniem posiadacza licencjatu napisanego na temat konieczności dalszej integracji europejskiej czy wyższości "homomałżeństw" nad prawdziwymi, złożonymi z kobiety i mężczyzny.
W pełni zgadzam się z poglądem iż pomoc taka nie powinna być udzielana w formie pieniędzy wypłacanych rodzicom. Bowiem wtedy zastrzeżenie o zachęcie do „dziecioróbstwa” są jak najbardziej uprawnione. Gdyż w Polsce niestety istnieje liczna grupa dziadostwa dla którego najważniejszym celem w życiu jest wytrzaśnięcie jeszcze dzisiaj kolejnej „flaśki” i zalanie pały. A co będzie jutro to już mało ich interesuje, nawet w kontekście zaklinowania kaca. Grupy tej niestety nie można określić marginesem więc trzeba ją uwzględniać w planowaniu jakichś działań. Zaś rodzice będący ludźmi ubogimi ale porządnymi na pewno nie obraża się na takie formy pomocy które trafią bezpośrednio do ich dzieci.
Dlatego rzeczą przynajmniej dla mnie oczywistą jest wybranie takich form tejże pomocy które dają praktycznie stuprocentową pewność iż trafi ona do właściwego adresata. Nie pokuszę się rzecz jasna o przedstawienie kompletnej listy takich działań lecz jedynie wymienię przykładowe formy, w moim przekonaniu spełniające kryterium pomocy konsumowanej przez dzieci. W zasadzie jestem za współfinansowaniem choć w szczególnych przypadkach całkowite pokrycie kosztu nie wywołałoby mojego sprzeciwu.
• umieszczenie dziecka w żłobku.
• obiady w szkolnej stołówce.
• bilet miesięczny na dojazdy do szkoły
• miejsce w internacie czy akademiku
• pomoc w nabyciu podręczników
Wymienione formy pomocy dają gwarancję że rodzić lump nie zamieni tego na alkohol choćby się skichał. A dziecko taką pomocą objęte będzie miało mniejsza pokusę aby dojść do wniosku że skoro społeczeństwo ma je gdzieś to ono może odpowiedzieć „nawzajem!”. Zaś rodzice traktujący swoje powinności wobec dzieci serio ale znajdujący się w trudnej sytuacji finansowej, na pewno się nie obrażą za te obiady, bilet miesięczny czy miejsce w żłobku. Bo w sposób zauważalny pomoc ta będzie widoczna w ich budżecie.
I na koniec dwa przykłady świadczące że niektóre liberalne zastrzeżenia wynikają z dbałości o czystość doktryny i nie muszą mieć cokolwiek wspólnego z realiami.
Były wójt mazurskiej gminy w której znajduje się mój letni domek swego czasu przekonał radę gminną aby pieniądze przeznaczone na obchody rocznicowe jakiegoś bezsensownego powstania czy inne bicie piany skierować do szkolnej stołówki. Pani księgowa dokonała przelewu, pieniądze trafiły tam gdzie trzeba i z tego powodu zarówno w urzędzie gminnym jak i w szkole nie przybył ani jeden etat. A obecni wójt i radni nadal znajdują pieniądze na ów cel, nie jest istotne czy z potrzeby serca czy ze strachu przed kolejnymi wyborami. Gdyby ktoś stwierdził ze takiej pomocy ma prawo udzielić jedynie prywatna fundacja, z góry informuje że w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od siedziby gminy takowej nie ma. Więc pomysł muszę uznać (proszę wybaczyć mi szczerość) za kolejną liberalną fantasmagorię.
W pewnej szkole podstawowej mieszczącej się w mazowieckim pięćdziesięciotysięcznym mieście, dyrektor szkoły podstawowej zdobył per fas et nefas pieniądze na przygotowywanie w szkolnej stołówce kanapek dla dzieciaków które do szkoły przychodzą po prostu głodne. I poinformował nauczycieli że podczas pierwszej lekcji mają wypuszczać chętnych na kwadrans do stołówki. Z możliwości tej korzysta prawie połowa uczniów, pochłaniających kanapki z salcesonem czy topionym serem i popijających to śniadanie kubkiem posłodzonej herbaty. Na skutek tej inicjatywy w szkole nie przybył ani jeden etat, ani w administracji ani nawet w kuchni. A panie kucharki nie zażądały podwyżki ani nie zastrajkowały w proteście przeciwko dodatkowym obowiązkom. Ani chybi są altruistkami czyli gorszym gatunkiem człowieka. Tak przynajmniej orzekłby libertalib.
Stary Niedźwiedź