piątek, 29 listopada 2013

Diabłu świeczkę i Panu Bogu ogarek

Te kilka słów publikuję na „Antysocjalu” choć skierowane są do Erinti. Ale od czasu gdy zatraciła ona nie tylko poczucie miary ale i elementarną przyzwoitość, uwagi pod jej adresem muszę umieszczać na blogach osób trzecich. Niedawno musiałem skorzystać z blogu Flavii, teraz o gościnę poprosiłem Starego Niedźwiedzia. Bowiem praktyka dowiodła że na blogu Erinti cierpkie uwagi na temat rzekomo obowiązujących tam reguł mają taką szanse na opublikowanie jak krytyka sitwesów z The Holocaust Industry w gazetce bez napletka.
W mojej ocenie zjazd tego bloga z górki na pazurki rozpoczął się od karczemnej awantury wszczętej przez głupszą od własnego zadka genderówę o ksywie Julianne. Na jej bluzgi i kretyńskie zarzuty pod adresem konserwatystów odpowiedzieli inni czytelnicy którzy nie mogli ścierpieć tych bredni. Na porządnym blogu zadymiara dostałaby żółtą kartkę a następnie wyleciałaby na zbitą mordę. A Erinti zastosowała odpowiedzialność zbiorową. Najpierw zablokowała komentowanie. A potem przywróciła, ale komentarze są moderowane.
Czyli przez jedną idiotkę wszyscy dostali w skórę. O ile mi wiadomo, nazywa się to odpowiedzialnością zbiorową. Sam się z nią jeszcze w świecie realnym nie spotkałem, znam ją jedynie z opowieści dziadka i ojca. Ale to się działo w Generalnej Guberni.
Po przywróceniu komentowania z moderacją pojawiła się informacja że nie będą tolerowane wulgaryzmy ani aluzje czy ataki na innych komentatorów. Poza tym dyskusja jest jak najbardziej możliwa.
Sraty pierdaty, jak mawiali starsi ludzie.
Gdy w dyskusji na temat nauczania domowego znany mi z „Antysocjala” i korespondencji Refael napisał do niej:
„Z całym szacunkiem, ale jako osoba bezdzietna, w mojej opinii nie jesteś kompetentna do wypowiadania się na temat homeschoolingu. Jeśli chcesz dowiedzieć się na ten temat czegoś od osoby kompetentnej zapraszam Cię do pastora Pawła Bartosika http://www.pbartosik.pl, który swoje dzieciaki kształci w taki właśnie sposób.”
Nastąpiła histeryczna reakcja:
„Ooo czekałam na taki komentarz, naprawdę czekałam na argument typu nie możesz mówić bo.... Tak to jest argument nie do zbicia, faktycznie. Nie mam prawa mieć zdania o szkolnictwie bo nie mam dzieci. Super. Wiesz co? Cenzurować to możesz swój blog a ja będę pisać o czym mi się podoba.”
A gdy Refael sprecyzował:
„Nie napisałem, że NIE WOLNO ci pisać, tylko, że nie jesteś kompetentna. To ogromna różnica. Zresztą OK, czy masz jakieś poparcie z obserwacji dzieci homeschoolersów? Z iloma homescholersami rozmawiałaś?”
Dostał od rozhisteryzowanej dziewczynki bana. Jego pożegnanie, nie zawierające żadnych wulgaryzmów (wiem to z prywatnej rozmowy), oczywiście utknęło w moderacji.
Gdy pkanalia nałgał jak …. pkanalia (psy lubię więc ich nie obrażę) na temat rzekomej treści już wstawionego a potem dziwnym trafem usuniętego przez Erinti komentarza Starego Niedźwiedzia, było to bezdyskusyjne złamanie ponoć obowiązujących od niedawna zasad. Ale to obsmarowywanie gównem w niczym Erinti nie przeszkadzało. Za to gdy Stary Niedźwiedź nieco naiwnie chciał skorzystać z prawa do repliki (jej treść mi przysłał), jak się dowiedziałem z telefonicznej rozmowy, został przez Erinti zbesztany. No cóż, Orwell przewidział że są i będą równi i równiejsi.
Kilka razy pokonując wstręt zajrzałem na blog pkanalii jedynie jako zwiadowca aby wiedzieć co słychać w obozie wroga (na wojnie rzecz ważna). Jego ozdobą jest zdjęcie jakiejś nagiej kurewki (wystarczy spojrzeć na wulgarną gębę) w czepku zakonnicy z krucyfiksem na sposób satanistyczny (czyli do góry nogami) w tyłku. Odwiedzanie takiego bloga dla przyjemności jest dowodem że osoba która to robi pozbawiona jest choć odrobiny dobrego smaku. A jeśli do tego wciska kit że jest chrześcijanką, należy popukać się w czoło i poprosić aby takie bzdury opowiadała Julianne lub Kirze. Ale gwoździem programu był pewien komentarz. Pkanalia zauważył że w sejmie zamiast gadających posłów wolałby striptiz na rurze o ile nie byłaby to posłanka Pawłowicz. Na co Erinti odpowiedziała że to byłby hardcore.
Pani profesor prawa Krystyna Pawłowicz jest bodaj czy nie najbardziej godnym szacunku posłem tej kadencji. Niedawno miałem przyjemność słuchać w radiu jej prelekcji i nie zapomnę wrażenia jakie zrobiła na mnie jej głęboka wiedza połączona z umiejętnością przedstawiania trudnej tematyki w sposób przejrzysty i zrozumiały dla każdego śmiertelnika (no, może z wyjątkiem dwóch pereł w koronie blogu Erinti). Dlatego takie prostackie podśmichujki bardziej przystoją jakiejś „blacharze” niż osobie z doktoratem. I żeby było śmieszniej, członkini elitarnego klubu akademickiego do którego należy również pani profesor Pawłowicz. Gdy o tym powiedziałem Staremu Niedźwiedziowi, nie chciał mi uwierzyć. Ale po naocznym obejrzeniu stwierdził że przeżył kolejne rozczarowanie.
Gdybym ja pozwolił sobie na taki numer, mój ś.p. Ojciec, jeden z „żołnierzy wyklętych”, pewnie wstałby z grobu żeby strzelić mnie w gębę. Erinti twierdzi że dwie osoby z jej rodziny podczas wojny walczyły w AK. Więc na jej miejscu bym uważał.
A co się tyczy pkanalii, swego czasu zawarłem z nim zawieszenie broni aby uniknąć awantur na dwóch blogach które obydwaj odwiedzaliśmy. Niedawno zaprzestałem wizyt na blogu „terapeutki” której wisiało reklamowanie u niej ćpania a za swoją misję uważała szukanie porozumień ponad podziałami poprzez mieszanie honoru z moralnym gnojem. A teraz opuszczam blog Erinti więc rozejm uważam za zakończony. Najbardziej porażający jednak był dla mnie relatywizm Erinti w traktowaniu poszczególnych gości, bowiem z jednej strony wywala z bloga w sposób brutalny Refaela (pozdrawiam) za rzekome dyktowanie jej co może, a czego nie może na swoim blogu, a jednocześnie w odpowiedzi skierowanej do mnie stwierdza, że wprowadziła moderację pod wpływem uwag licznych gości zażenowanych ponoć poziomem dyskusji. No cóż, jedni jak widać mogą sobie pozwolić na krytyczne uwagi odnośnie prowadzenia bloga, a inni już nie. Skądś to już znamy. Chciałbym jednak poznać nicki tych, których uwagi Erinti jednak przyjmuje i skonfrontować je z ich rzeczywistym wkładem w dyskusję, zwłaszcza od strony merytorycznej. Jeśli sądzisz Droga Erinti, że Twój blog zdominowany przez mega kretynkę Julianne, której wypociny urągają przecież Twojej inteligencji, czy kolejne bluźnierstwa człowieka deklarującego się jako satanista i obrażającego póki co naszą wspólną wiarę, nadadzą twojemu blogowi jakiś szczególny walor, to niestety muszę Cię rozczarować, bowiem zmieni to tylko twój blog w miejsce kolejnej klęski tego co przyzwoite, tradycyjne i normalne, na rzecz wszystkiego tego, czego uczciwy człowiek powinien się wystrzegać i brzydzić. Co się z Tobą stało? Na przestrzeni kilku miesięcy zmieniłaś się nie do poznania. Z osoby która w sposób bezkompromisowy była gotowa bronić swoich przekonań i wartości, stałaś się osobą gotową kupczyć tymi wartościami w imieniu jakichś bliżej niezdefiniowanych celów, wywodzącymi się raczej z ideologii gender, niż uniwersalnych wartości płynących z dziesięciu prostych zasad, które powinny być bliskie każdemu przyzwoitemu człowiekowi. Może zamiast kierować się bliżej niezdefiniowaną tolerastią, powinnaś wziąć przykład z Szanownej Flavii (pozdrawiam), która jako agnostyczka, potrafiła się zdobyć na obronę tego co dobre, kosztem dokonania bardzo trudnego wyboru, bez oglądania się na statystyki odwiedzin na swoim blogu.
Staremu Niedźwiedziowi dziękuję za udostępnienie łamów „Antysocjala”. Bo pomijając może przydługi wywód, Erinti by czegoś takiego nie opublikowała, no chyba że podpisałbym go nickiem Julianne, antydogmatyk, pkanalia, albo Kira.
P.S.
Proszę Szanownego Gospodarza, aby w drodze wyjątku umożliwił komentowanie absolutnie wszystkim i bez żadnych ograniczeń, bowiem swój wpis kieruję nie tylko do Ciebie Szanowna Erinti, ale również do innych blogmasterów i komentatorów, którzy stoją wobec podobnych wyborów i nie do końca wiedzą, którą ścieżkę wybrać.


Tie Fighter

niedziela, 24 listopada 2013

Wolność versus "wolnosciowcy"

W swoim pierwszym komentarzu na „Antysocjalu” pan Adam Grudziński, którego od niedawna mam honor gościć a jego blog linkować na mojej witrynie, powiedział kilka ważkich słów o pojęciu „wolność”. I posługując się fredrowska „Małpą w kąpieli” przypomniał że nie jest ono tożsame z jakimś (uczciwszy uszy) „róbta co chceta”.
Temat ten haniebnie zaniedbałem w swoich rozważaniach, koncentrując się na najbardziej splugawionej „tolerancji”. Której wraz z „empatią” i „feminizmem” (czyli bez cudzysłowu feminazizmem) poświeciłem swój tryptyk o politpoprawizmie czyli dochodzącym z piekła chichocie łajdaka Gramsciego. Więc czas nadrobić tę zaległość.
Dla chrześcijanina sprawa jest prosta. Pan Bóg dał człowiekowi wolną wolę czynienia dobra bądź zła. A w odpowiednim czasie za swoje ziemskie uczynki każdy człowiek będzie rozliczony. Przez Sąd przed którym żadna cwana papuga nie udowodni że czarne jest białe. I nawet na telefon od Donka do Sędziego nie ma co liczyć. Oczywiście jakiś „filozof etyk” w rodzaju wyjątkowo zakłamanego kaszalota z profesorskim tytułem czy „moralistka” pokroju pewnej zidiociałej babci klozetowej, uwielbiającej odmieniać słowo „moralność” przez wszystkie przypadki, mogliby wyjechać z zarzutem ze postępowanie chrześcijanina jest interesowne. Ale dla mnie bojaźń Boża nie jest czymkolwiek nagannym. Więc takie zastrzeżenia nadają się do umieszczenia w miejscu które owa babcia, przynajmniej w teorii, powinna odpowiednio często traktować jakimś wc-czyścidłem.
W trudniejszej sytuacji są agnostycy a zwłaszcza ateiści. Ci ostatni będąc przekonani że po śmierci jedynie zamkną obieg materii w przyrodzie, zmuszeni są do sporego wysiłku aby własnymi siłami stworzyć sobie jakiś sensowny kodeks moralny, nie będący jedynie ordynarną kopią "filozofii Kalego", a następnie stosować się do jego nakazów. Jeśli im się to uda, nie widzę powodów aby nie uważać ich za porządnych ludzi. Bo im po prostu jest trudniej. I w tym „trudniej” proszę nie doszukiwać się jakiejś mojej deprecjacji czy ironii. Bo uważam to jedynie za powód do szacunku dla takich ludzi.
A więc „wolność” jako osamotnione pojęcie nie ma większego sensu. Bowiem może stać się uzasadnieniem do nieograniczonego szkodzenia sobie i innym. Słowo to staje się wartością dopiero w połączeniu z sensownym kodeksem moralnym oraz odpowiedzialnością. Gdy odpowiedzialność pozwoli nam przewidzieć skutki takiego czy innego postępowania zaś kodeks moralny spowoduje odrzucenie tego co jest naganne, choćby nawet w danych warunkach nie groziło sankcjami karnymi, można korzystać z wolności.
Podawanie przykładów w stylu konieczności zwrócenia emerytce portmonetki która wypadła jej z torebki podczas robienia zakupów, byłoby wyważaniem otwartych drzwi a część Szanownych Czytelników mogłaby się obrazić za aż tak skrajną łopatologię. Zatem pozwolę sobie sypnąć jedynie garść antyprzykładów. Wszystkie pochodzić będą z grona najgorszego ludzkiego chłamu jakim bez wątpienia są istoty człekokształtne same siebie nazywające „wolnościowcami”.
Ładne kilka lat temu na „Antysocjalu” próbował grasować entuzjasta „zliberalizowania” przepisów regulujących ruch drogowy. Wzorem pewnego kretyna w muszce wył ze zgrozy na samą myśl o obowiązku zapinania pasów przez osoby jadące samochodem. Ale to jeszcze mały Pikuś. Za „socjalizm” (wolnościowy szrot socjalizmem nazywa wszystko co nie jest ich umiłowaną anarchią) uważał potrzebę zdawania egzaminu na prawo jazdy oraz zakaz prowadzenia pojazdu pod wpływem alkoholu czy narkotyków. „Łaskawie” godził się dopiero na ukaranie bydlęcia które w takim stanie spowodowało wypadek komunikacyjny, połączony z utratą życia lub uszczerbkiem na zdrowiu osób w nim uczestniczących. Odpowiedziałem że ostatnie przypadki wskrzeszenia zmarłego czy przywrócenia żyjącemu utraconej części ciała o jakich słyszałem, miały miejsce prawie dwa tysiące lat temu w szczególnych okolicznościach. Na co usłyszałem że czym to jest wobec idei WOLNOŚCI. Przez szacunek dla Szanownych Czytelników musiałem takie coś dożywotnio wywalić z „Antysocjala”.
Inna podobna śpiewka dotyczyła narkotyków. Wyjeżdżano z argumentacją że dorosły człowiek wie co robi więc powinien móc kupić co tylko mu się podoba. A poza tym legalizacja handlu rzekomo będzie zabójczym ciosem w gangi. Zaś jako przeciwnik narkomanii powinienem się cieszyć z tego ze ten i ów szybko się zaćpa i „problem sam się rozwiąże”. Tacy „teoretycy” , uzbrojeni jedynie w wulgarny pseudoliberalizm a o problemie narkomanii wiedzący tyle co przeciętny mieszkaniec Mongolii o żegludze dalekomorskiej, nie pomyśleli rzecz jasna o tym jakie piekło narkoman może zgotować swojej rodzinie. A zwłaszcza o nieletnich którym taka legalizacja otworzyłaby bramę do piekła. Oczywiście usłyszałem „pieprzenie w jointa” iż narkotyki byłyby sprzedawane jedynie pełnoletnim. Na która to brednię odpowiedziałem że tytoń też teoretycznie sprzedawany jest dorosłym. Tyle tylko że nieletni nie mają obecnie cienia problemu ze zdobyciem papierosów. Więc z narkotykami byłoby identycznie. I dlatego w kwestii handlu narkotykami jestem entuzjastą modelu singapurskiego. Bo w tym kraju handel śmiercią, wobec perspektywy ukarania również śmiercią za takowy, został ograniczony niemal do zera. Zadając kłam bredniom jakoby było to niemożliwe.
W tej kwestii niedawno na mojej witrynie miało miejsce nawrócenie. Ponieważ ów Gość nie upoważnił mnie do podania swojego nicka, powiem tylko że skutecznie wyleczył się ze swojego narkoliberalizmu. A cudownym lekarstwem okazała się konieczność przebywania przez niezbyt długi czas w towarzystwie narkomana i znoszenia jego brewerii.
Na koniec zaś kolej na trzecią cześć „wolnościowego” zbydlęcenia czyli sprawy związane z seksem.
Wbrew łgarstwom „wolnościowego” pomiotu jakoby „katole” marzyły o zaglądaniu innym pod kołdrę, nie mam najmniejszego zamiaru tego robić. I wręcz przeciwnie, żądam aby przestrzeń publiczna była wolna od epatowania takimi widokami ludzi którzy tego sobie po prostu nie życzą. Przy czym jeśli na ulicy czy w parku chłopak spontanicznie pocałuje dziewczynę, człowiek dobrze wychowany po prostu uda że tego nie widzi. A już na pewno nie będzie się na to gapić. Ale pchanie łap do wnętrza garderoby drugiej osoby w miejscu publicznym to już zwykłe chamstwo. A już szczególnie odrażające są żądania zboczeńców by inni ich „zobaczyli”. Czyli tłumacząc z pedalskiego na polski, zaakceptowali i dodatkowo wyrazili swój podziw dla tego „w pełni normalnego” sposobu zaspokajania potrzeb seksualnych. Człowiek o fizjologicznej a nie patologicznej konstrukcji psychicznej sprawy intymne załatwia w gronie dwojga osób. I tak powinno zostać. Wielka Margaret Thatcher zakończyła proces depenalizacji homoseksualizmu. Ale po ulicach brytyjskich miast nie śmiały się za jej rządów szwendać jakieś „parady” zaś pederaści byli z brytyjskich sił zbrojnych usuwani z mocy prawa. Bo Żelazna Dama wiedziała gdzie kończy się tolerancja.
Ostatnim gorącym tematem wiążącym się z pokracznie pojmowana „wolnością” jest aborcja. Która zawsze jest złem, tyle tylko że w niektórych, możliwych do zdefiniowania przypadkach, jest tym mniejszym złem. I dlatego w zasadzie akceptuję obecnie obowiązującą w Polsce ustawę, regulującą tę kwestię. A z obrzydzeniem odrzucam wszelkie postulaty zalegalizowania „aborcji na życzenie” i pokraczne moralne fikołki w rodzaju twierdzenia że poczęte dziecko nie jest człowiekiem. Czy drugie bezczelne kłamstwo jakoby to dziecko było „częścią ciała kobiety” a zatem może ona z nim uczynić co jej się żywnie spodoba. Nieukom którzy tak twierdzą polecam zapoznanie się ze słowem genom. Ale o tej sprawie była już obszerna dyskusja pod trzecią częścią „Chichoty Gramsciego” z 7 listopada b.r. A jedyny uczestnik dyskusji który bronił owego rzekomego „prawa” odniósł jeszcze mniejszy sukces niż sprzedawca łyżew w saharyjskiej oazie.

Stary Niedźwiedź

niedziela, 17 listopada 2013

La Donna E Mobile



 
Wracając do domu komunikacją miejską niekiedy jestem zmuszany do słuchania z czyjegoś telefonu tego co właściciel uważa za muzykę i w swej szczodrości nie zakłada na uszy słuchawek aby tym obdarować współpasażerów. Więc gdy już dotarłem do celu, zacząłem od umycia uszu poprzez posłuchanie muzyki z najwyższej półki. Wybór padł na „Rigoletto” a gdy dotarłem do trzeciego aktu, wsłuchałem się w słowa libretta: 
La donna è mobile
Qual piuma al vento
Muta d'accento
E di pensiero.
Sempre un amabile
Leggiadro viso,
In pianto o in riso,
è menzognero.

Co można przetłumaczyć z grubsza następująco:

Kobieta jest zmienna
Jak piórko na wietrze.
Zmienia swój głosik
I swoje myśli.
Zawsze zdolna do miłości.
Jej śliczna buzia
Czy ze łzami czy z uśmiechem
opowiada kłamstewka.

I te słowa skłoniły mnie do zastanowienia się nad zaskakującymi metamorfozami do których zdolne są kobiety w blogosferze.
Okazuje się bowiem że można być z zawodu terapeutką uzależnień a na swoim blogu tolerować opowiadane przez narkomański szrot pierdoły jakoby „ziele” nie było narkotykiem a legalizacja jego sprzedaży zminimalizuje przemoc domową i alkoholizm. I co najwyżej z rzadka, głosem równie gromkim jak pisk myszki, odpowiadać że jednak „marycha” znajduje się na liście narkotyków.
Sprzeciwianie się (przynajmniej w blogowej warstwie deklaratywnej) „aborcji na życzenie” w niczym nie przeszkadza w serdecznych pogawędkach z wyrobami męskopodobnymi, chwalącymi się że niejedną ze swoich dziewek na takowy „zabieg” wysłały w czasach gdy w Polsce jeszcze było „normalnie”. Czyli za komuny.
Tak samo w niczym nie kłóci się deklarowanie swojego katolicyzmu z systematycznym umieszczaniem komentarzy na blogu satanisty nie kryjącego się z nienawiścią do chrześcijaństwa. I ozdabiającego swoja latrynę zdjęciem nagiej kurewki w nakryciu głowy zakonnicy i z krucyfiksem w zadku.
Spotkałem się z argumentem iż ludzi należy łączyć a nie dzielić. Ludzi jak najbardziej. Ale brak ogona plus prawa obywatelskie to wbrew pozorom zbyt mało aby każdą istotę człekokształtną od razu uznawać za człowieka. A co się tyczy łączenia, pozwolę sobie zauważyć iż łącząc wino z denaturatem, niezależnie od proporcji w jakich się te płyny zmiesza, otrzymany produkt nadaje się jedynie do wylania. A z honorem i kałem, pomijając stan skupienia, jest tak samo.
Ale na szczęście czasami, choć nieprzesadnie często, bywam zaskakiwany również i pozytywnie. Swego czasu z narastającą irytacją przyglądałem się blogowi prowadzonemu przez mądrą i delikatną dziewczynę. Na który zaczęła włazić trójka degeneratów obdarzonych „misją”. Narkomanii, oraz „praw” do aborcji (jeśli tylko jakaś szmata „wpadnie”) oraz adopcji dzieci przez zboczeńców bronili niczym afgański talib mułły Omara. Każde działania prospołeczne były ohydnym „kolektywizmem” godnym jedynie napiętnowania. Nawet polskie święta okazały się „powierzchowne” lub wręcz „naziolskie”. Bowiem głębokie jest tylko jakieś pogańskie barachło, wyznawane ongiś przez dzikusów składających swoim bałwanom ofiary z ludzi.  Bloggerka ta nie raz i nie dziesięć nieśmiało protestowała przeciwko takim wstrętnym jej wpisom, w sposób rażący sprzecznym pogladom jej i przytłaczającej większości komentatorów. Bez skutku. Bydło delikatność uznało za słabość i doszło do wniosku że może bezkarnie wszystkim paskudzić na głowy. I gdy już straciłem nadzieję że będzie można tam zaglądać bez konieczności zakładania kaloszy do gnoju, miarka się przebrała. Gospodyni przeciągnęła tę hołotę szpicrutą przez mordy i wywaliła za drzwi. I zarzygana mordownia znowu stała się tym czym była wcześniej czyli uroczą kawiarenką.

Stary Niedźwiedź

środa, 13 listopada 2013

Ekumenizm jako sensowne współdziałanie

Zacząć muszę od kwestii terminologicznej czyli od znaczenia słowa „ekumenizm”. Ściśle rzecz biorąc oznacza ono chęć przywrócenia jedności chrześcijan poprzez dialog i wspólną modlitwę. Ale już tu zaczynają się schody bowiem działaniem w moim przekonaniu absurdalnym są jakieś robione na siłę kompromisy w zakresie doktrynalnym. Taki mieszaniec na ogół okazuje się czymś czego nie jest w stanie zaakceptować niemal żaden z potencjalnych „akcjonariuszy”. Dlatego pozwolę sobie podać inną definicję na użytek „antysocjalowych” rozważań. W niniejszym wpisie za ekumenizm będę uważał:
1. Unikanie zbędnych debat na tematy które na tyle różnią różne nurty chrześcijaństwa iż taka dyskusja jest z definicji bezcelowa.
2. Wspólny udział w takich formach liturgii które mogą zaakceptować uczestnicy wywodzący się z tych rożnych nurtów.
3. Ścisłe współdziałanie w sprawach stricte ziemskich typu działalność dobroczynna czy edukacyjna czyli na polu na którym nie jest zakopana żadna mina doktrynalna.
Oczywiście trzeciemu punktowi można zarzucić że nie dotyczy on spraw wiary więc zaliczanie go do ekumenizmu jest nie na miejscu. Ale skoro w fizyce pojęcie „praca” jest niechlujstwem dopóki nie zaopatrzy się jej w jakiś przymiotnik (na przykład mechaniczna) i nie uściśli zapisaniem adekwatnego wzoru, na tej samej zasadzie podaję co uważam za ekumenizm. A jeśli ktoś domaga się przymiotnika, niech już będzie że „antysocjalowy”.
Nieco ponad rok temu bo 6 listopada Anno Domini 2012 zamieściłem na „Antysocjalu” kilka swoich refleksji na temat ekumenizmu w warunkach polskich:
I wymieniłem dwa spośród mniej niż skromnych  osiągnięć w tej materii.
Pierwszym było ustalenie komisji katolicko-luterańskiej w sprawie przyrzeczeń małżonków zawierających ślub „mieszany” odnośnie przyszłego wychowania dzieci. Bowiem oba wymienione kościoły wymagały przyrzeczenia iż będą one wychowane  w takiej wierze jak wyznawana przez „swojego” małżonka. Co z definicji nie mogło się udać bowiem co najmniej jedno z nich nie mogło takiego przyrzeczenia dotrzymać. No i po kilku latach szanowna komisja zaproponowała zmianę polegająca na tym że małżonkowie mieli już obiecać nie to że wychowają lecz że dołożą wszelkich starań aby wychować. Różnica zasadnicza. Nieskromnie dodam że swego czasu, jeszcze zanim ta komisja została powołana, przedyskutowałem ten problem ze swoim przyjacielem katolikiem. Doszliśmy do identycznego rozwiązania w jakieś pół godziny a koszt analizy problemu ograniczył się do około 300 ml Jack Daniel’s Single Barrel plus kilku kostek lodu. Co to jednak znaczy wykształcenie techniczne! Teologowie, patrzcie i uczcie się.
Wymieniłem też we wspomnianym wpisie ustalenie mojego Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego dopuszczające aby jedno z dwojga rodziców chrzestnych było chrześcijaninem innego obrządku. Podczas sakramentu chrztu składa on przyrzeczenie że pomoże w wychowaniu dziecka w duchu CHRZEŚCIJAŃSKIM co na pewno nie koliduje z jego przekonaniami. Prawdę mówiąc zapomniałem rok temu dopisać trzeci przykład jakim poczynając od roku 2000 była coroczna wspólna Droga Krzyżowa w Łodzi. Zaczynająca się od luterańskiego kościoła św. Mateusza a kończąca przy kościele o.o. Jezuitów. Przy kolejnych Stacjach Męki Pańskiej swoje rozważania wygłaszali duchowni różnych kościołów. I działało to znakomicie bo podkreślało to co chrześcijan różnych konfesji łączy.
Po roku czas dopisać aneks który niestety nie napawa optymizmem.
Wspomniane ustalenie tak jak i powołanie plus obrady owej komisji były niestety klasycznym biciem piany. Bowiem okazało się że polski Kościół Rzymskokatolicki nie miał umocowania prawnego aby taką decyzję podjąć. Więc zostało po staremu. Od strony praktycznej ani trochę mnie to nie martwi. Bowiem przypadki zmiany położenia na mapie religijnej które dokonały się w znanych mi rodzinach „mieszanych” wyznaniowo, zarówno wśród małżonków jak i ich dzieci, w stu procentach odbywały się ulicą jednokierunkową.
Zaś trzynasta wspólna łódzka Droga Krzyżowa z roku 2012 okazała się być ostatnią. Już w roku bieżącym metropolita łódzki ksiądz arcybiskup Marek Jędraszewski nakazał aby miała ona charakter stricte katolicki, zarówno w kwestii stacji jak i rozważań na nich wygłaszanych. Zaś zaproszeni pro forma duchowni innych kościołów mieli w niej odegrać analogiczną rolę jak magister Kwaśniewski podczas putinowskich obchodów sześćdziesiątej rocznicy zakończenia II Wojny Światowej. Więc zamiar księdza arcybiskupa został zrealizowany i żadni heretycy tam się nie pałętali. I już zapewne nie będą.
Gdy spotykam się z takim kopaniem się po kostkach, zawsze przypomina mi się relacja mojego kolegi katolika który jakiś czas temu spędził służbowo ponad pół roku w Szwajcarii. W pracy kolegował się ze szwajcarskim katolikiem który widząc że te kwestie go interesują, wprowadził go w religijne realia kraju Helwetów.
Proporcje wyznaniowe w tym kraju wyglądają tak że zarówno kościół kalwiński jak i katolicki zrzeszają po mniej więcej jednej trzeciej obywateli. Zaś pozostała trzecia część to wyznawcy innych religii, agnostycy oraz ateiści. A szwajcarską specjalnością jest zjawisko które bardzo mi się spodobało i za moim kolegą nazywam je ekumenizmem parafialnym.
Polega on przede wszystkim na tym że właśnie na najniższym szczeblu katolicy i kalwini skutecznie współdziałają przy pracach tego typu co opieka nad ludźmi starszymi lub znajdującymi się w trudnym położeniu, organizowanie wyjazdów wakacyjnych dla dzieci etc. Czyli mających jednoznacznie pozytywny charakter i nie budzących niczyich zastrzeżeń. Wydaje mi się że żaden „cywilny” katolik ani protestant w Polsce takiej współpracy nie uznałby za naganną. Bo parafrazując uwagę Kubusia Puchatka na temat hohoni,  z hierarchami to nigdy nic nie wiadomo.
Natomiast druga składowa, tym razem już duchowa, zapewne wzbudzi kontrowersje. Bowiem dotyczy liturgii. Wspomniany kolega w towarzystwie owego Szwajcara wybrał się na niedzielną mszę. Niczemu się nie dziwił do chwili gdy ksiądz poinformował że kazanie wygłosi gość czyli pastor miejscowego zboru kalwińskiego. I na ambonie pojawiła się pani pastor. Kolega był tak zaskoczony że słów jej kazania słuchał niezbyt uważnie. Po wyjściu z kościoła miedzy nim a wspomnianym autochtonem odbyła się rozmowa:
- To u was kobieta może wygłosić kazanie?
-Ale o co ci chodzi? Przecież pastor mówiła bardzo rozsądnie.
- Często to się zdarza?
- Tak mniej więcej z raz w miesiącu. A z kolei nasz proboszcz wygłasza kazania u kalwinów.
- A co na to biskup?
- A kto by go pytał o zdanie? Jesteśmy w Szwajcarii więc obywatele są wolnymi ludźmi.
Oczywiście coś takiego w Polsce nie mogłoby mieć miejsca. Ale choćby współdziałania w sprawach praktycznych bez strzelania bezsensownych fochów moglibyśmy się od Szwajcarów nauczyć. Bo to dziwny kraj w którym nawet coś aż tak zawodnego jak demokracja działa niczym szwajcarski zegarek.

Stary Niedźwiedź