Na początku lat dwutysięcznych miałem okazję poznać kolegę, który po ukończeniu studiów na poważnym a nie operetkowym wydziale warszawskiego uniwerku, zainteresował się stypendium doktoranckim, ufundowanym dla Polaków przez Uniwersytet w Tel Avivie. Jako goj z dziada pradziada, starania o nie rozpoczął bez wielkich nadziei, ale ku jego ogromnemu zdziwieniu, udało mu się na nie załąpać. Kolega X opowiedział mi sporo ciekawostek o Izraelu i pani profesor Y, będącej jego promotorem.
Pani profesor, nigdy nie ukrywająca swoich żydowskich korzeni, doktorat obroniła na Uniwersytecie Warszawskim (na tym samym wydziale, na którym studiował kolega X) w roku 1967. Rok później pojechała na konferencję naukową do Paryża. W czasie trwania tejże, została wezwana do polskiego konsulatu. Kazano jej okazać paszport, który jej zabrano, mówiąc że od tej pory nie jest już obywatelką PRL, po czym wyrzucono ją na ulicę. Oczywiście francuscy Żydzi jej pomogli, i szybko trafiła do Izraela. A tam się na niej poznano, wiec zrobiła karierę naukową na miarę swojego potencjału, będąc dzisiaj w ścisłej światowej czołówce specjalistów ze swojej dziedziny. X kilka razy był w domu pani profesor. Za pierwszym razem nieco zaskoczyło go kilka reprodukcji Juliusza Kossaka i Piotra Michałowskiego na ścianach oraz tomiki Słowackiego i Norwida w biblioteczce. Po prostu pani Y nie myliła Polski, w której kulturze się wychowała, z komunistyczną swołoczą z PRL. I to z jej inicjatywy to stypendium trafiło do Polski.
Siłą rzeczy pytałem kolegę głównie o to, jak mieszkańcy Izraela radzą sobie z problemami, wynikającymi z nieustannego życia u podnóża terrorystycznego wulkanu. W pamięci szczególnie utkwiły mi trzy jego opowieści.
Z tydzień po przyjeździe, kolega umówił się z panią profesor w kawiarni. Ledwo zdążyli skosztować zamówione słodycze, ogłoszono alarm bombowy. Pani Y wzięła go za rękę i powiedziała:
- Idź za mną i rób dokładnie to, co ja.
Okazało się, że kawiarniani goście szybko i sprawnie opuścili lokal, bez paniki i zatoru w drzwiach wejściowych. Wszyscy wyszli w ciągu około minuty. Gdy ostatni goście opuszczali kawiarnię, na ulicy zatrzymały się już przybyłe na sygnale samochody ze specjalistami z właściwych służb. X dowiedział się też, że z rachunkami nie będzie żadnych problemów, bo kawiarniani goście jak nie dziś, to najdalej jutro przyjdą je uregulować. A jeśli ktoś nie pamięta szczegółów swojego zamówienia, są przecież kelnerskie bloczki.
Innym razem kolegę zaskoczył wygląd patrolu wojskowego na ulicy. Był upalny lipiec, żołnierze poza ekwipunkiem czysto bojowym, mieli na sobie tylko bawełniane spodenki, t-shirty, zaś na nogach tenisówki lub adidasy. Gdy w rozmowie o tym wspomniał, pani Y wygłosiła mu krótki referat, mniej więcej tej treści:
- Nasi żołnierze podczas upałów ubierają się tak, jak uznają za stosowne, bo ten ubiór nie może przeszkadzać im w wykonywaniu zadań. Wiem że każdy polski podoficer dostałby sraczki na sam widok tego patrolu. Ale oni są od walki, a nie od ćwiczenia w kółko musztry, ciągłego zamiatania koszar czy obierania kartofli. I gwarantuję ci, że ten patrol w razie potrzeby otworzyłby ogień znacznie szybciej, niż polscy żołnierze. Nie mówiąc o tym, że strzelałby dużo celniej. Bo oni wystrzeliwują na strzelnicy tyle amunicji w ciągu tygodnia, co polscy żołnierze przez dwa lata służby zasadniczej. A poza tym, w naszej armii nikt nie jest gnojony za myślenie. Pewnie o tym nie wiesz, ale u nas praktycznie już każdy dowódca drużyny ma wyższe wykształcenie.
No i trzeci epizod. X oglądając telewizyjne wiadomości anglojęzyczne, zwrócił uwagę na ciekawy epizod. Kamery monitoringu nagraly bowiem następującą scenkę. Jakiś Arab na ulicy wyciągnął okazały nóż i wyjąc coś o Allachu skoczył w kierunku starszej pani. Ale nie zdążył wyryczeć do końca swojej pochwały pustynnego pedofila, ani zadać ciosu. Bowiem jeden z przechodniów szybko wydobył rewolwer i wpakował mu kilka kul w dżihadystowski łeb. Gdy następnego dnia podczas przerwy na kawę, kolega opowiedział o tym pani Y, relację zakończył uwagą, że ów przechodzień chyba zbytnio szarżował, celując w głowę, a nie w tułów. Profesor odpowiedziała, że strzelanie w tułów byłoby zbyt ryzykowne, bowiem terrorysta mógł mieć na sobie jakieś materiały wybuchowe. Aby wysadzić się w powietrze wraz z grupą usób, które pospieszyłyby ratować tę ugodzoną nożem starszą panią. A poza tym, w Izraelu broń ma się po to, aby z nią chodzić, a nie po to, by leżała w domowym sejfie. Zaś właściciele regularnie odbywają treningi strzeleckie, zaś amunicja jest im refundowana. Więc trafienie z kilku metrów w łeb terrorysty nie jest dla posiadającego broń Izraelczyka czymś bardzo trudnym. A swój wywód zakończyła stwierdzeniem:
- Chyba nie sądzisz, że my Żydzi nie potrafimy policzyć, co się nam opłaca.
Jak z tego widać, narodu wybranego na pewno nie trzeba uczyć liczyć ani kalkulować. Jaka szkoda, że nie tylko wymienione umiejętności, ale i sztuka logicznego myślenia na poziomie podstawowym, są obce eurosocjalistycznym ciotom. Które uznały, że najlepszą odpowiedzią na paryskie zamachy będzie dalsze ograniczenie Europejczykom dostępu do broni. No cóż, debili nie trzeba siać, sami urosną. A gdy jeszcze zakażą wwożenia do strefy Schengen broni automatycznej i materiałów wubuchowych, na pewno terroryzm ustanie. Jak z tego widać, Polska nie ma monopolu na debilki i debili, posługujących się często tytułami profesorskimi. W przypadku maturzysty Bartoszewskiego czy licencjata Rostowskiego, są to oczywiście profesury humoris causa.
Ale najsmutniejsze jest, że do klangoru tych kretynów dołączył "prawicowy" minister Błaszczak, również popierający utrudnienie uzyskania pozwolenia na posiadanie broni. Który to fakt redakcja dedykuje wszelkim bałwanom o kurkowych móżdżkach i czcicielom tych bałwanów. Ale nie ma sensu się dalej o tym rozpisywać, wystarczy oddać głos panu Mariuszowi Maksowi Kolonko, który wyczerpująco ten temat omówił.
Pani profesor, nigdy nie ukrywająca swoich żydowskich korzeni, doktorat obroniła na Uniwersytecie Warszawskim (na tym samym wydziale, na którym studiował kolega X) w roku 1967. Rok później pojechała na konferencję naukową do Paryża. W czasie trwania tejże, została wezwana do polskiego konsulatu. Kazano jej okazać paszport, który jej zabrano, mówiąc że od tej pory nie jest już obywatelką PRL, po czym wyrzucono ją na ulicę. Oczywiście francuscy Żydzi jej pomogli, i szybko trafiła do Izraela. A tam się na niej poznano, wiec zrobiła karierę naukową na miarę swojego potencjału, będąc dzisiaj w ścisłej światowej czołówce specjalistów ze swojej dziedziny. X kilka razy był w domu pani profesor. Za pierwszym razem nieco zaskoczyło go kilka reprodukcji Juliusza Kossaka i Piotra Michałowskiego na ścianach oraz tomiki Słowackiego i Norwida w biblioteczce. Po prostu pani Y nie myliła Polski, w której kulturze się wychowała, z komunistyczną swołoczą z PRL. I to z jej inicjatywy to stypendium trafiło do Polski.
Siłą rzeczy pytałem kolegę głównie o to, jak mieszkańcy Izraela radzą sobie z problemami, wynikającymi z nieustannego życia u podnóża terrorystycznego wulkanu. W pamięci szczególnie utkwiły mi trzy jego opowieści.
Z tydzień po przyjeździe, kolega umówił się z panią profesor w kawiarni. Ledwo zdążyli skosztować zamówione słodycze, ogłoszono alarm bombowy. Pani Y wzięła go za rękę i powiedziała:
- Idź za mną i rób dokładnie to, co ja.
Okazało się, że kawiarniani goście szybko i sprawnie opuścili lokal, bez paniki i zatoru w drzwiach wejściowych. Wszyscy wyszli w ciągu około minuty. Gdy ostatni goście opuszczali kawiarnię, na ulicy zatrzymały się już przybyłe na sygnale samochody ze specjalistami z właściwych służb. X dowiedział się też, że z rachunkami nie będzie żadnych problemów, bo kawiarniani goście jak nie dziś, to najdalej jutro przyjdą je uregulować. A jeśli ktoś nie pamięta szczegółów swojego zamówienia, są przecież kelnerskie bloczki.
Innym razem kolegę zaskoczył wygląd patrolu wojskowego na ulicy. Był upalny lipiec, żołnierze poza ekwipunkiem czysto bojowym, mieli na sobie tylko bawełniane spodenki, t-shirty, zaś na nogach tenisówki lub adidasy. Gdy w rozmowie o tym wspomniał, pani Y wygłosiła mu krótki referat, mniej więcej tej treści:
- Nasi żołnierze podczas upałów ubierają się tak, jak uznają za stosowne, bo ten ubiór nie może przeszkadzać im w wykonywaniu zadań. Wiem że każdy polski podoficer dostałby sraczki na sam widok tego patrolu. Ale oni są od walki, a nie od ćwiczenia w kółko musztry, ciągłego zamiatania koszar czy obierania kartofli. I gwarantuję ci, że ten patrol w razie potrzeby otworzyłby ogień znacznie szybciej, niż polscy żołnierze. Nie mówiąc o tym, że strzelałby dużo celniej. Bo oni wystrzeliwują na strzelnicy tyle amunicji w ciągu tygodnia, co polscy żołnierze przez dwa lata służby zasadniczej. A poza tym, w naszej armii nikt nie jest gnojony za myślenie. Pewnie o tym nie wiesz, ale u nas praktycznie już każdy dowódca drużyny ma wyższe wykształcenie.
No i trzeci epizod. X oglądając telewizyjne wiadomości anglojęzyczne, zwrócił uwagę na ciekawy epizod. Kamery monitoringu nagraly bowiem następującą scenkę. Jakiś Arab na ulicy wyciągnął okazały nóż i wyjąc coś o Allachu skoczył w kierunku starszej pani. Ale nie zdążył wyryczeć do końca swojej pochwały pustynnego pedofila, ani zadać ciosu. Bowiem jeden z przechodniów szybko wydobył rewolwer i wpakował mu kilka kul w dżihadystowski łeb. Gdy następnego dnia podczas przerwy na kawę, kolega opowiedział o tym pani Y, relację zakończył uwagą, że ów przechodzień chyba zbytnio szarżował, celując w głowę, a nie w tułów. Profesor odpowiedziała, że strzelanie w tułów byłoby zbyt ryzykowne, bowiem terrorysta mógł mieć na sobie jakieś materiały wybuchowe. Aby wysadzić się w powietrze wraz z grupą usób, które pospieszyłyby ratować tę ugodzoną nożem starszą panią. A poza tym, w Izraelu broń ma się po to, aby z nią chodzić, a nie po to, by leżała w domowym sejfie. Zaś właściciele regularnie odbywają treningi strzeleckie, zaś amunicja jest im refundowana. Więc trafienie z kilku metrów w łeb terrorysty nie jest dla posiadającego broń Izraelczyka czymś bardzo trudnym. A swój wywód zakończyła stwierdzeniem:
- Chyba nie sądzisz, że my Żydzi nie potrafimy policzyć, co się nam opłaca.
Jak z tego widać, narodu wybranego na pewno nie trzeba uczyć liczyć ani kalkulować. Jaka szkoda, że nie tylko wymienione umiejętności, ale i sztuka logicznego myślenia na poziomie podstawowym, są obce eurosocjalistycznym ciotom. Które uznały, że najlepszą odpowiedzią na paryskie zamachy będzie dalsze ograniczenie Europejczykom dostępu do broni. No cóż, debili nie trzeba siać, sami urosną. A gdy jeszcze zakażą wwożenia do strefy Schengen broni automatycznej i materiałów wubuchowych, na pewno terroryzm ustanie. Jak z tego widać, Polska nie ma monopolu na debilki i debili, posługujących się często tytułami profesorskimi. W przypadku maturzysty Bartoszewskiego czy licencjata Rostowskiego, są to oczywiście profesury humoris causa.
Ale najsmutniejsze jest, że do klangoru tych kretynów dołączył "prawicowy" minister Błaszczak, również popierający utrudnienie uzyskania pozwolenia na posiadanie broni. Który to fakt redakcja dedykuje wszelkim bałwanom o kurkowych móżdżkach i czcicielom tych bałwanów. Ale nie ma sensu się dalej o tym rozpisywać, wystarczy oddać głos panu Mariuszowi Maksowi Kolonko, który wyczerpująco ten temat omówił.
I to by było na tyle. Bo „nie każdy w Polszce weźmie po Bekwarku lutniey”, jak to już ponad czterysta lat temu zauważył mistrz Jan z Czarnolasu.
Stary Niedźwiedź