czwartek, 24 września 2015

Generał Witold Urbanowicz - cz.1



Na wstępie chciałbym bardzo przeprosić Szanownych Czytelników za tak długie milczenie, spowodowane względami zdrowotnymi. I po opanowaniu sytuacji powracam do obowiązków.
Wrzesień nie przywołuje miłych wspomnień u ludzi znających najnowszą historię Polski. Kojarzy się przede wszystkim z rokiem 1939, kiedy to w tym właśnie miesiącu nastąpiło brutalne przebudzenie ze snu o potędze i możliwości „utrzymywania równego dystansu do Berlina i Moskwy”. A następstwem tej utraty złudzeń była utrata suwerenności na co najmniej pięćdziesiąt lat i ponad sześć milionów zabitych obywateli polskich (ten bardzo zaniżony szacunek, dotyczący niemal wyłączanie działalności tow. Hitlera, ewidentnie nie uwzględnia w należytym stopniu udziału tow. Stalina). Dlatego we wrześniu staram się przywoływać milsze wspomnienia, choćby z roku 1940 z Bitwy o Anglię. Czyli pierwszej istotnej porażki Niemiec podczas II Wojny Światowej, do której polscy lotnicy przyczynili się w wielkim stopniu.
Gdy mówi się o polskich pilotach myśliwskich z czasów tej wojny, statystyczny rodak przypomina sobie przede wszystkim nazwisko generała Stanisława Skalskiego, prowadzącego zarówno w krajowych rankingach jak i opublikowanej w Londynie „liście Bajana” jako najskuteczniejszego polskiego pilota myśliwskiego. Niczego nie ujmując generałowi Skalskiemu i darząc należytym szacunkiem jego dziewiętnaście pewnych zestrzeleń niemieckich samolotów, trzeba jednak jednak przypomnieć najwybitniejszego polskie pilota myśliwskiego, mającego w dorobku zniszczenie  dwudziestu dziewięciu nieprzyjacielskich samolotów. Czyli generała Witolda Urbanowicza.
Witold Urbanowicz urodził się 30 marca 1908 w Olszance w Suwalskiem. Jego rodzice Anrtoni i Bronisława z domu Jurewicz prowadzili piętnastohektarowe gospodarstwo. Przyszły as myśliwski początkowo uczył się w domu pod kierunkiem ojca, następnie w gimnazjum w Suwałkach i drugim korpusie kadetów, w którym w roku 1930 uzyskał maturę. Po odbyciu kursu unitarnego w podchorążówce piechoty wstąpił do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie, która ukończył w połowie 1932 uzyskując stopień podporucznika. Po dodatkowych szkoleniach w pilotażu został pilotem eskadry myśliwskiej 1 pułku lotniczego w Warszawie.
W roku 1936 wraz z częścią swojej eskadry został przeniesiony do Sarn, bowiem sowieckie samoloty rozpoznawcze nieustannie naruszały polską przestrzeń powietrzną. Oficjalne instrukcje mówiły, że samoloty sowieckie należy „odpędzać”. Gdy w sierpniu tegoż roku samolot sowiecki nie tylko przekroczył granicę Polski, ale i otworzył ogień do samolotu Urbanowicza, ten ostatni po prostu go zestrzelił. Sowieccy piloci również nie przeżyli tego spotkania. Podporucznik Urbanowicz intuicyjnie użył właściwego środka dydaktycznego, bowiem sowieckie loty zwiadowcze ustały jak nożem uciął. Ale jacyś sztabowi zupale mieli mu za złe taka samowolę. Do reszty podpadł wodzom podczas międzynarodowych zawodów lotniczych w Warszawie. Będąc oficerem służbowym pułku, przyłapał szwendającego się po hangarach słynnego niemieckiego konstruktora Willego Messerschmitta. Wziął go na muszkę pistoletu i odprowadził na wartownię. Został więc przeniesiony do Dęblina na stanowisko instruktora.
Wybuch wojny zastał go we Dęblinie. Pilotując archaiczny samolot myśliwski P-7, nie miał szans na nawiązanie walki z półtorakrotnie szybszymi niemieckimi bombowcami i dwukrotnie szybszymi niemieckimi samolotami myśliwskimi. Za niewątpliwy sukces można uznać, że podczas tych spotkań nie dał się nie tylko zestrzelić, ale nawet trafić. Wysłany drogą lądową na czele grupy podchorążych do Rumunii (po odbiór nieistniejących samolotów) z przygodami przez Liban dostał się do Francji. Ponieważ wraz z innymi pilotami został zakwaterowany w prymitywnych barakach, w warunkach socjalnych urągających godności oficera i nie widział realnej szansy na włączenie się do walki z Niemcami, w styczniu 1940 skorzystał z możliwości wstąpienia do lotnictwa brytyjskiego. Po odbyciu przeszkolenia 4 sierpnia rozpoczął służbę w brytyjskim 145 dywizjonie myśliwskim. Po zestrzeleniu trzech niemieckich samolotów (jednego z nich z przyczyn formalnych mu nie zaliczono, zatem jego dorobek z okresu służby w 145 dywizjonie RAF obejmuje jedynie dwa pewne zestrzelenia) 21 sierpnia objął stanowisko dowódcy eskadry „A” w legendarnym dywizjonie 303. A gdy dowodzący tym dywizjonem major Zdzisław Krasnodębski odniósł podczas walki ciężkie oparzenia, 7 września dowodzący 11 Grupą (w jej skład wchodził również "trzysta trzeci") wicemarszałek RAF Keith Park mianował dowódcą tegoż dywizjonu Witolda Urbanowicza, co automatycznie wiązało się z nadaniem brytyjskiego stopnia majora (squadron leadera). Sikorskie przydupasy z hotelu „Rubens” zawrzały oburzeniem, bo kto to słyszał, żeby porucznik dowodził dywizjonem. Na szczęście sir Keith, odpowiedzialny za obronę powietrzną południowej Anglii z Londynem włącznie, miał te protesty we właściwym miejscu.
Podczas służby w dywizjonie 303 Witold Urbanowicz zestrzelił kolejne piętnaście niemieckich samolotów. Szczególne sukcesy odniósł w dniach 26 września oraz 29 września, kiedy to zestrzelił po cztery niemieckie samoloty. 26 jego ofiara padły dwa Ju-88 oraz Me-109 i Me-110. Zaś 29 spisał ze stanu Luftwaffe trzy Me-109 i Do-17. Jak widać z produktami Willego Messerschmitta Witold Urbanowicz obchodził się znacznie gorzej, niż z ich konstruktorem.
Bitwę o Anglie ukończył z siedemnastoma pewnymi zestrzeleniami. Taki sam wynik miał inny pilot 303, sierżant Josef Frantiszek, o którym wkrótce napiszę kilka słów. W rankingach Bitwy o Anglię obydwaj są ex aequo największymi polskimi asami myśliwskimi i znajdują się w pierwszej czwórce najwybitniejszych alianckich asów myśliwskich Bitwy o Anglię.
C.d.n.

Stary Niedźwiedź

poniedziałek, 14 września 2015

Manifestacja


W sobotę wzięłam udział w Marszu Antyimigracyjnym, jaki odbył się w Warszawie pod auspicjami środowisk narodowych. Było bardzo spokojnie, a obywatele przybyli znacznie liczniej, niż podają wiodące media. Z TVN-u dowiedzieliśmy się bowiem, że manifestantów było „około 5 tysięcy”, zaś w rzeczywistości protestujący liczyli jakieś 20 tysięcy. Wśród nich było mnóstwo kobiet z dziećmi, ludzi starszych, a nawet dało się zauważyć osoby niepełnosprawne, które ci straszni „troglodyci” z ONR-u traktowali z największą troską. Jako kobieta czułam się na marszu bardzo bezpiecznie, a jeśli kogokolwiek mogłam się obawiać, to wyłącznie reprezentantów Antify (którzy, na szczęście, nie zdążyli się zorganizować). Nie było absolutnie mowy o tym, żeby któryś z narodowców popchnął, czy choćby tknął kobietę – wtedy niechybnie spotkałby go lincz! Narodowcy pomagali wnosić wózek z dzieciątkiem, a organizatorzy co i ruch przypominali o zakazie pirotechniki. Z całą pewnością więc nie było to niebezpieczne zgromadzenie, jak usiłują nam wmówić różnej maści „toleraści”.
Maszerowaliśmy z Placu Defilad na Plac Zamkowy, wykrzykując antyimigracyjne hasła. Niezbyt uładzone, bowiem przybysze rozumieją wyłącznie język agresji. Gdy dotarliśmy na Plac Zamkowy, niektórzy przechodnie robili nam zdjęcia i spoglądali na nas z pewną dozą pogardy czy protekcjonalności. Jednak obyło się bez prowokacji. Piękne było to, że manifestacji bynajmniej nie zdominował minorowy nastrój, ale zdecydowanie waleczny. Nie brakło też humoru i śmiechu. Jeden ze stojących obok mnie ONR-owców uśmiechnął się i powiedział: „Na pewno za chwilę krzykną: <<JEB*Ć TVN>>”. Panowała atmosfera życzliwości i wspólnoty; jestem przekonana, że podczas tego zgromadzenia zawiązało się wiele wartościowych znajomości. Sama miałam okazję bardzo miło i serdecznie porozmawiać z całkowicie obcymi mi osobami. Jak się potem okazało – duchowo bardzo bliskimi. 

Flavia de Luce

sobota, 12 września 2015

Kto zamawiał beżowe?

Czcigodny Maciejjo, wierny komentator "Antysocjala", w swym ostatnim komentarzu poprosił o kilka słów na temat uchodźców/azylantów wiadomego autoramentu. Redakcja z przyjemnością spełnia to życzenie tak miłego gościa.
Jednym z jakże nielicznych pozytywnych elementów tak zwanej komuny (policzyć je na palcach jednej ręki mógłby nawet pracownik tartaku, który na skutek wypadku przy pracy przeszedł na rentę inwalidzką) były bary mleczne. W których serwowano po umiarkowanych cenach potrawy bezmięsne. Opowiadano o nich między innymi taki dowcip.
Kucharka stawiając na ladzie w okienku wydawania potraw talerz z pierogami głośno pyta:
- Kto zamawiał ruskie?
Na co jeden z konsumentów odpowiada:
- Nikt nie zamawiał, same tu wleźli!
Dowcip ten przypomina mi się, gdy czytam o inwazji na Europę islamskiej dziczy, którą rzekomo musimy przyjąć.
Jednym z efektów II Wojny Światowej był szybki rozpad brytyjskiego i francuskiego imperium kolonialnego. Obydwa te kraje przestały być mocarstwami i swoje fobie leczyły udając, że jak skandują kibice, nic się nie stało. Utworzyły zabawne instytucje w rodzaju Brytyjskiej Wspólnoty Narodów by udawać, że ich więzi z byłymi już koloniami są nadal silne i polegają nie tylko na korumpowaniu różnych prezydentów Umba Umba, by ci zezwolili firmom z byłej już metropolii na wielce korzystną dla tych ostatnich eksploatację surowców. Klasycznym przykładem jest Niger. Czyli kraj o PKB per capita około 1000 USD, będący trzecim na świecie producentem rudy uranowej, wydobywanej przez francuskie firmy i dostarczanej głównie Francji. Jednym z przejawów tego spleenu było wpuszczanie do byłego mocarstwa obywateli byłych kolonii.
Początkowo odbywało to się w sposób mniej więcej rozsądny. Imigranci wiedzieli, że żadna manna nie spadnie im z nieba I czeka ich praca w zawodach nie wymagających wielkich kwalifikacji, na ogół niespecjalnie płatna. Ale ich dzieci chodząc do brytyjskich / francuskich szkół opanowywały w mowie i piśmie ten język i miały lepszy punkt startowy do pracy, niż ich często niepiśmienni rodzice. Mój kolega będąc kilka miesięcy we Francji, stołował się w knajpce prowadzonej przez arabską rodzinę, bowiem można tam było zjeść niedrogo i smacznie. Kilka razy uciął sobie pogawędkę z właścicielem. I dowiedział się, że jego dziadek pracował w kuchni jako przynieś, podaj, pozamiataj. Ojciec zdobył w szkole dosyć ogłady by zostać barmanem. Cenionym przez gości, co miało swoje odzwierciedlenie w napiwkach. Zarabiał dosyć, by wykształcić dzieci i uciułać na otwarcie własnego lokalu. Który jest nastawiony na niewygórowane marże i duży przerób, co zapewnia całej rodzinie godziwe utrzymanie.
Niestety takie naturalne i sensowne ścieżki awansu zostały zaburzone, gdy nastała era politycznej poprawności i rządów eurosocjalistów.
Pionierem była Szwecja, w której socjaldemokraci stworzyli samonapędzający się mechanizm polityczno – gospodarczy poprzez planową hodowlę meneli. Menele ci dostawali socjal za sam fakt posiadania obywatelstwa. A w zamian przy okazji kolejnych wyborów głosowali rzecz jasna na swoich socjalistycznych dobrodziei. A ową pasożytniczą elitę i beneficjentów systemu (mistrzowi nazewnictwa Dibeliusowi kłaniam się nisko) utrzymywali donatorzy, czyli wszyscy ludzie pracujący i obdzierani ze skóry łajdacko wysokimi podatkami. Technologia ta okazała się zaraźliwa, bo inne kraje z entuzjazmem ją wdrożyły. A obawiając się że beneficjentów nie wystarczy by lewica rządziła aż do chwili gdy Eurotitanic zatonie, na oścież otworzyły wrota dla kolorowych próżniaków.
Drugim gwoździem do trumny Europy okazało się multi kulti, czyli pielęgnowanie na siłę kultur imigrantów o innym niż biały kolorze skóry. Dawniej dzieci pakistańskich imigrantów chodziły do szkół z angielskim wykładowym, oglądały anglojęzyczną telewizję i język ten opanowywały. Obecnie mają swoje kanały telewizyjne i mogą się kisić we własnym sosie. Ponieważ matura zdana w języku urdu ma na brytyjskim rynku pracy wartość wyznaczaną ceną makulatury, jej posiadacz zasila szeregi bezrobotnych, pobiera zasiłek i pomstuje na białasów, którzy go prześladują.
Trzecim nieszczęściem jest wojujący islamizm, z którym kastraci władający Europą nie potrafią sobie poradzić. Do niedawna byli święcie przekonani, że kolorowi beneficjenci docenią to pasienie socjalem i zaakceptują lewicowy system wartości. Po niewczasie przekonali się, że ci muzułmanie nie kończyli Oksfordu czy Sorbony, więc nie mają imponującego wykształcenia, ale za to w odróżnieniu od lewackich matołów mają swój rozum. Więc łaskawie przyjmują socjal (w myśl zasady że gdy głupi daje to mądry bierze), ale nie ukrywają, co zrobią gdy mnożąc się niczym insekty przejmą władzę. Oczywiście w sposób w pełni demokratyczny.
Małą próbką tej strategii było zakazanie udziału budżetu duńskiego miasta w obchodach Bożego Narodzenia przez radę miejską, w której większość zdobyli islamscy przybysze. Król Swen Widłobrody przewraca się w grobie.
Gdy w Wielkiej Brytanii dwa islamskie bydlaki ucięły w biały dzień na ulicy głowę umundurowanemu brytyjskiemu żołnierzowi, eunuch robiący tam za premiera w pierwszej chwili poprosił wojskowych, by po ulicach nie paradowali w mundurach. Żelazna Dama w takiej sytuacji wydałaby polecenie, by wojskowi obowiązkowo poruszali się w miejscach publicznych w mundurach i byli uzbrojeni. A do napastników strzelali jak do wściekłych psów.
Innym chwastem w bukiecie tolerastii był tragiczny koniec pewnej szwedzkiej kretynki. Zaangażowała się w sprowadzanie dzikusów do tego stopnia, że wzięła udział w nakręceniu klipu reklamującego ten idiotyzm. Klip był nietuzinkowy, bowiem pokazywał ją śpiewającą szwedzki hymn a w tym czasie jakiś ciemnoskóry intensywnie się z nią łajdaczył. Wkrótce potem znaleziono w plenerze jej ciało z rozbitą kamieniem głową. Okazało się że pragnąc nieba przychylić jakiemuś przybłędzie, poszła z nim w krzaki w wiadomym celu. Gdy podczas przesłuchania ujętego mordercy spytano go o motyw, odpowiedział że przecież to dziwka!
Rozmiarów nieszczęścia dopełnił obecny lokator Białego Domu, który sto lat temu byłby zbyt głupi by ubiegać się o stanowisko ekonoma na plantacji bawełny. Ubzdurał sobie, że w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie należy wprowadzić demokrację. Czyli obalić takich wstrętnych dyktatorów jak Muchomor  Kadafi, Baszar al-Asad czy Hosni Mubarak. I przy pomocy europejskich komiwojażerów demokracji udało się wypuścić dżinna z butelki.
Po regionie rozlał się islamski terror. W Egipcie na szczęście w końcu wojsko wzięło Bractwo Muzułmańskie za mordę. Ale w Iraku i Syrii dzicz utworzyła „Państwo Islamskie”. Jak na razie zdążyli wymordować od stu do stu dwudziestu tysięcy chrześcijan. Co na pewnym blogu lavejański degenerat nazwał garstką, a udająca katoliczkę blogmasterka ograniczyła się do kasacji słów prawdy pod jego adresem.
Jest rzeczą naturalną, że ludzie chcą za wszelką cenę uciec z takiego piekła. Nastąpiła więc inwazja „boat people” na północne wybrzeża Morza Śródziemnego, głównie włoskie i greckie. Tyle tylko że zostało udowodnione, że uchodźcy ci jeszcze podczas przeprawy przez to morze wyrzucali za burtę zidentyfikowanych na pokładach chrześcijan. A już po wylądowaniu zachowywali się w sposób łajdacki w stosunku do swoich gospodarzy mimo woli.
Fuehrerowa nie ma pojęcia, jak sobie z tym najazdem poradzić, wiec apeluje do wszystkich członków eurokołchozu o przyjmowanie. Orban i Zeman pokazali głupiej babie, gdzie się ręka zgina, bowiem reprezentują odpowiednio węgierską i czeską rację stanu. Ale istnieje obawa że dochtórka z Chlewisk, tak jak i jej pryncypał, kierując się niemiecką, przyjmie do Polski tę dzicz. Wsparł ja Gronkowiec Walcujący, zakazując w Warszawie organizowanej przez narodowców demonstracji przeciwko przyjmowaniu takich azylantów. Kazimiera Szczeka i pomniejszy płaz oczywiście są za. A gdy któreś z tych jednokomórkowców (mam na myśli szare komórki) pyta się , jak poradzimy sobie z wojującymi islamistami, odpowiedź jest prosta. Że dopiero wtedy będziemy się martwić. Ręce opadają i nie tylko ręce. Jak zawsze w przypadku kontaktu (na szczęście jedynie werbalnego) z feminazistkami.
Słychać głosy iż należałoby uczynić wyjątek dla chrześcijan. Sceptycy odpowiadają ze nie jest łatwo ustalić, czy potencjalny azylant rzeczywiście jest chrześcijaninem. Moja przyjaciółka, pracująca w urzędzie zajmującym się sprawami cudzoziemców znalazła proste i  niedrogie rozwiązanie. Wystarczy slalom złożony z trzech bramek. Chętny będzie musiał wypić kieliszek wódki, zakąsić wieprzowinką i pocałować psa.

Stary Niedźwiedź

czwartek, 3 września 2015

Germanofilska Kasandra


Rocznica wybuchu II Wojny Światowej skłania do zastanowienia się, czy łańcuch wydarzeń zapoczątkowanych 1 września 1939 istotnie był jedynym możliwym. Czy postępowanie w myśl hasła „Nie oddamy nawet guzika", które doprowadziło do śmierci ponad sześciu milionów obywateli Polski, zrujnowania kraju i jego wpadnięcia na czterdzieści pięć lat w sowiecką niewolę istotnie nie miało żadnej alternatywy. Pisze o tym obszernie w swojej dla niektórych obrazoburczym, dla innych po prostu wielce ciekawym bestsellerze „Pakt Ribbentrop – Beck” publicysta i historyk Piotr Zychowicz. Spotykając się ze strony krytyków mieszających honor z polityką z ironicznym zarzutem, że łatwo jest oceniać coś ponad siedemdziesiąt lat po fakcie. Żeby było śmieszniej, ci sami krytycy kolejnej jego książki „Obłęd 44” tym razem twierdzą, że na ocenę Akcji „Burza” i Powstania Warszawskiego jest po siedemdziesięciu latach … jeszcze za wcześnie! Chciałoby sie tych szulerów, którym co rusz walet treflowy (czyli dupek żołędny, jak dawniej mawiano) wystaje z mankietu, zapytać: to po ilu latach wolno o jakimś wydarzeniu historycznym dyskutoewać? Ale trudno wymagać choć szczypty logiki od apologetów każdej bez wyjątku walki dla samej walki, którzy zwolenników kierowania się w polityce spokojną kalkulacją zysków i strat, obdarzają różnymi epitetami. Z których słowo „księgowy” jest najłagodniejszym. Dlatego pozwolę sobie przypomnieć osobę, która dokładnie przewidziała skutki polityki Józefa Becka ZANIM katastrofa nastąpiła. Więc zgodnym chórem człowiek ten został skazany na śmierć przez zapomnienie. Przez piłsudczyków za bezlitosną i jakże trafną krytykę surrealistycznej koncepcji „równego dystansu do Berlina i Moskwy”, przez samozwańczych uczniów Romana Dmowskiego za antyrosyjskość, wreszcie przez zarządców PRL za antykomunizm. Niezwykłe porozumienie ponad podziałami. Osobą tą jest Władysław Studnicki.
Urodził się w roku 1867 w Dyneburgu, gdzie ukończył szkołę średnią. Za młodu związał się z ruchem socjalistycznym co doprowadziło do jego aresztowania i zesłania w roku 1887 na Syberię. Po powrocie z zesłania i krótkim pobycie w Petersburgu i w Warszawie wyjechał do Wiednia, by w końcu na dłużej osiąść w Heidelbergu. Początkowo nadal angażował się w socjalizm, był nawet członkiem władz Związku Zagranicznych Socjalistów Polskich. Ale wkrótce przeszedł na pozycje bardziej narodowe. Po osiedleniu się w Galicji w roku 1902 wstąpił do Stronnictwa Narodowo – Demokratycznego. Wobec zdecydowanie innej oceny Rosji rozczarował się do Romana Dmowskiego i od roku 1905 w swojej publicystyce zwalczał jego ówczesną politykę prorosyjską.
Do wybuchu I Wojny  Światowej był zwolennikiem poszerzenia Austro-Węgier o trzeci polski człon. Gdy pierwszy rok wojny wykazał słabość armii Franciszka Józefa, jako realista uznał, że odbudowa jakiejś formy polskiej państwowości możliwa jest jedynie we współpracy z Niemcami i przy ich akceptacji. W roku 1916 kilkakrotnie spotkał się w Warszawie z gubernatorem generałem Hansem von Besselerem. Uważany jest za jednego ze współautorów „Aktu 5 listopada”, w którym władze niemieckie i austro-węgierskie deklarowały chęć odtworzenia Królestwa Polskiego (unikając oczywiście określenia jego granic) oraz sformowania polskiej armii. Studnicki wszedł w skład Tymczasowej Rady Stanu.
W II Rzeczypospolitej znany był przede wszystkim jako aktywny publicysta i autor kilku książek, podkreślający potrzebę współpracy polsko – niemieckiej. W czerwcu 1939 opublikował proroczą książkę „W obliczu nadciągającej drugiej wojny światowej”. Bezbłędnie przewidział w niej atak Niemiec na Polskę, nieudzielenie Polsce jakiejkolwiek realnej pomocy przez francuskich i brytyjskich „sojuszników” i w rezultacie całkowitą klęskę, zakończona utratą niepodległości i podziałem kraju między Niemcy i Rosję Sowiecką. Cały nakład został skonfiskowany przez władze sanacyjne.
Po klęsce wrześniowej Studnicki podjął na własną rękę próby ratowania tego, co jego zdaniem można było jeszcze uratować. Pamiętając w zasadzie cywilizowaną okupację niemiecką z lat 1915-1918 był wstrząśnięty pierwszymi wyczynami Gestapo. Dlatego w listopadzie 1939 wystosował memoriał do wojskowego gubernatora Warszawy, generała Karla von Neumanna-Neurode. Pisał w nim o nieuchronności rychłej wojny niemiecko – sowieckiej i podkreślał, jak cennym sojusznikiem dla Niemiec byłoby odtworzone Wojsko Polskie. Podkreślał że dalsze mordy, rabunki i poniewieranie godności narodowej Polaków może spowodować rozbudowę ruchu oporu w Generalnym Gubernatorstwie, co na pewno nie leży w interesie Niemiec, a co najwyżej Stalina. A kontynuacja takiej polityki okupacyjnej zgubi nie tylko Polskę, lecz w przyszłości również i Niemcy.
Memoriał ten został przyjęty przychylnie przez niektórych niemieckich generałów. Zupełnie inny był jego odbiór w niemieckich sferach policyjnych. Studnicki został zawieziony do siedziby Gestapo, gdzie usłyszał, że ma więcej takich memoriałów nikomu już nie wysyłać. Nie został skatowany, więc jak na standardy bandytów w czarnych mundurach, był to istny Wersal.
Poza niektórymi kręgami Wehrmachtu, pomysł ułożenia relacji niemiecko-polskich za pomocą innych instrumentów niż egzekucje, grabieże i policyjna pałka spotkał się z przychylnym odbiorem również wśród niektórych niemieckich dyplomatów, z byłym niemieckim ambasadorem w Warszawie, Hansem von Moltkem na czele. Ludzie ci podzielali pogląd, iż terror w Generalnym Gubernatorstwie nie przyniesie Niemcom żadnych korzyści i może jedynie zintensyfikować działalność ruchu oporu. Co w przypadku nieuniknionej przyszłej wojny z Rosją jest ostatnią rzeczą, jaka byłaby potrzebna. I dlatego niemieckie MSZ zorganizowało w końcu stycznie 1940, a więc jeszcze przed „Akcją AB” i masowymi egzekucjami w Palmirach, przyjazd Studnickiego do Berlina.
Po przybyciu tamże, wystosował on memoriał wysłany do Adolfa Hitlera, Hermana Goeringa, Josefa Goebbelsa i innych najważniejszych osób w III Rzeszy. Pisał w nim bez ogródek o niemieckich zbrodniach w Polsce i domagał się natychmiastowego zaprzestania terroru. Na polecenie Goebbelsa, obawiającego się iż dane te przedostaną się do zagranicznej prasy, Studnicki został aresztowany. Wywołało to typowa dla urzędniczych sporów ostrą reakcję Ribbentropa na ingerencję Goebbelsa w akcję jego ministerstwa. Studnickiemu więzienie zamieniono na internowanie w sanatorium a w sierpniu 1940 powrócił do Warszawy.
Wielokrotnie interweniował u władz okupacyjnych w sprawie aresztowanych Polaków, w niektórych przypadkach z powodzeniem. Sam w końcu został aresztowany, po roku został zwolniony z więzienia na Pawiaku na skutek interwencji Maurycego Potockiego. W lipcu 1944 wyjechał na Węgry. W roku 1946 osiadł w Londynie, gdzie zmarł w roku 1953. Przez środowiska emigracyjne był bojkotowany, zaś w PRL objęto go ścisłym zakazem cenzorskim.
Niełatwo być Kasandrą.

Stary Niedźwiedź