poniedziałek, 27 czerwca 2016

Pieprzyć taką unię!

Tematem weekendu wszystkich telewizji oraz mediów papierowych i internetowych był oczywiście Brexit. W tych niemieckich i żydowskich, wydawanych po polsku, przeważało oczywiście jedno wielkie ajajajajajajajaj! A z prób ogłupiania Polaków przez „ałtorytety” moralne, oralne i analne rysowała się wizja zagłady, przy której bledną nawet idiotyzmy, z uporem godnym lepszej sprawy wygadywane w sekcji komentarzy jednego z linkowanych przez nas blogów przez defekującą takowy ciotę ekoterrorystkę. Na dobry początek słoneczko miało już więcej nie wschodzić a krowy już nigdy nie dawać mleka. A potem akcja miała się komplikować niczym u mistrza Hitchcocka.
Ale dzisiaj rano otrzymałem od przyjaciela linki do widomości, przy których tamte bajdurzenia przestają cokolwiek znaczyć:

http://www.tvp.info/25939587/europejskie-superpanstwo-zobacz-oryginalny-dokument
 
Wynika z nich, że niejaki Frank-Walter Steinmeier, w euroburdelu robiący za Joachima von Ribbentropa (takich mniej niż zer, jak dawniej Catherine Ashton a obecnie Federica Mogherini nie traktują serio nawet ich sekretarki i kierowcy), ma dzisiaj przedstawić w Pradze ministrom spraw zagranicznych Grupy Wyszehradzkiej projekt dyktatu, wypichconego przez Niemcy i ich francuską posługaczkę. Jest sprawą oczywistą, że był on przygotowywany od dłuższego czasu, zaś Brexit był autorom tak naprawdę tylko na rękę. Bowiem wyspiarze nigdy by czegoś takiego nie zaakceptowali. A gdyby wiedzieli o nim wcześniej, wynik referendum byłby znacznie bardziej wymowny od czwartkowego, z którego pokpiwają różne śmieci.
Pierwszy z podanych linków opisuje w skrócie główne żądania tego ultimatum i umożliwia ściągnięcie w formie PDF jego treści. Drugi zawiera redakcyjne omówienie ultimatum, dokonane przez dziennikarzy portalu tvp.info. Sięgnijmy do pierwszego. Żądania te to:
1. Utrata przez kraje członkowskie prawa do własnej armii i służb specjalnych.
2. Unifikacja prawa karnego oraz systemu podatkowego.
3. Utrata przez państwa prawa do własnej waluty oraz banku centralnego.
4. Jednolity system wizowy i wspólna polityka imigracyjna.
5. Wspólna polityka zagraniczna względem innych państw oraz organizacji międzynarodowych.
6. Ograniczona rola NATO.
Komentarz redakcji Antysocjala oczywiście powstał na gorąco i wielce spontanicznie, nie pretenduje zatem do wyczerpującej analizy tekstu dyktatu. I będzie lakoniczny a ze względu na nadzwyczajną podłośc tego czegoś, zarazem bardziej ekspresyjny, niż zwykle.
Ad 1.
Polska ma powrócić do czasów saskich, kiedy do Rzeczpospolitej każdy kto chciał, właził jak do karczmy. W której robił co chciał, jeśli był w humorze to zapłacił wedle swego uznania, A jeśli nie, to na odchodnym dał karczmarzowi po łbie. Fuehrerzyca jest inspirowana nie tylko postacią Katarzyny II, widać że sięgnęła i do metod Fryderyka Wielkiego.
Ad 2. 

Swego czasu Irlandia rozwijała się w tempie znacznie szybszym od średniej unijnej. Oferowała bowiem inwestorom korzystniejsze warunki, wszelako bez sprowadzenia swoich obywateli do statusu białych Murzynów. Gdy Fuehrerzyca wymusiła dostosowanie irlandzkich przepisów podatkowych do „standardów unijnych”, irlandzki cud gospodarczy skończył się nieodwołalnie. Trzeba zatem wykluczyć w przyszłości sytuacje, gdy jakaś, za przeproszeniem, wschodnioeuropejska banda stanie się dla inwestorów miejscem atrakcyjniejszym, niż „stara” unia.
Ad 3.
Utrata kontroli nad własnym pieniądzem już sama w sobie oznaczałaby utratę przez Polskę suwerenności. Plus skokową podwyżkę cen wszystkiego. Wystarczy przypomnieć o dawniejszych zakupach Polaków na Słowacji, i obecnych równie masowych Słowaków po polskiej stronie granicy, mających miejsce od czasu, gdy Słowacja wdepnęła w gówno zwane euro. Jak mawiał słynny generał Antoni Galgoczy, najbarwniejsza postać w c.k. monarchii końca XIX wieku, kto tego nie rozumie, jest osłem.
Ad 4.
W drugim z linkowanych artykułów można wyczytać:
„Jak wynika ze wspólnego stanowiska Niemiec i Francji, w sprawie kolejnych fal migracyjnych prowadzone są już od pewnego czasu rozmowy z zewnętrznymi partnerami: Niemcy i Francja podjęły już w imieniu UE rozmowy, dotyczące migracji na wysokim poziomie, z określoną liczbą państw afrykańskich i rozszerzy ten dialog na kolejne. Kluczowe przyczyny migracji, takie jak bieda, brak bezpieczeństwa i polityczna niestabilność powinny być przedmiotem zainteresowania Unii Europejskiej”.
Nie przypominam sobie, aby któryś ze statutowych organów euroburdelu upoważnił szkopów i żabojadów do jakichkolwiek negocjacji w sprawie przyjęcia DODATKOWYCH dzikusów, skoro z obecnymi „nachodźcami” euroburdel ewidentnie sobie nie radzi. A poza tym, te negocjacje świadczą o tym, że "współgospodarze Europy" traktują pozostałe 26 państw gorzej od kacyków, z którymi już prowadzą te konszachty. Wystarczy?
Ad 5. 

Czyli gdy Makrela uzna, że czas na kolejnego banana dla francuskiej małpy, podpisze obowiązujące i Polskę ekoterrorystyczne łajdactwo. Ale wyższe dwu lub trzykrotnie rachunki za prąd będziemy płacić wszyscy, a nie tylko ekoterrorystyczne cioty. Tak jak i wszyscy możemy wkrótce jeść chlorowane kurczaki czy inny modyfikowany genetycznie amerykański szajs żywnościopodobny, bez  opisu na opakowaniu, co on zawiera. I kupować amerykańskie kosmetyki, które obecnie każda polska kontrola jakości odesłałaby do utylizacji, jako toksyczny syf.
Ad 6. 

Tu ruską agenturę boli!
Podczas niedawnych manewrów „Anakonda”, zakończonych organizacyjnym sukcesem, wspomniany Steinmeier, oczywiście w imieniu szefowej, bełkotał jakoby takich manewrów blisko rosyjskiej granicy nie należało urządzać. W końcu prawo do takich manewrów czy dowolnego wzmacniania garnizonu królewieckiego ma wyłącznie Putin. Jeśli do tego dodamy Nord Stream 1 oraz obecny Nord Stream 2, które fuehrerzyca nazywa „prywatnymi inwestycjami, nie podlegającymi ocenie unii”, dla każdego (z wyjątkiem jej pachołków typu Skatiny czy Swetru) staje się oczywiste, że Niemcy w NATO odgrywają rolę rosyjskiej świni trojańskiej. A ponieważ niestety świniobicia przeprowadzić się nie da, trzeba wyraźnie na ten dyktat odpowiedzieć jego autorce i „padchujszczemu” autorki (że użyjemy starej warszawskiej gwary z prawego brzegu Wisły):
Raus, Sie verdammt Schwein!
Va te faire enculer!
Żeby było w najgłówniejszych językach euroburdelu.

Flavia de Luce
Stary Niedźwiedź
Tie Fighter

sobota, 25 czerwca 2016

Ci niezwykli Szwajcarzy – cz.3

Po klęsce i śmierci Leopolda III w bitwie pod Sempach , władzę w Austrii objął jego brat Albrecht III, nie zamierzający jeszcze rezygnować z mrzonek o podboju Szwajcarii. Przez prawie dwa lata obydwie strony dokonywały rajdów na terytorium przeciwnika. Rozstrzygnięcie nastąpiło w roku 1388, kiedy to Albrecht III po utracie miasta Wesen wysłał do Szwajcarii ekspedycję karną, liczącą około 6 tys. rycerstwa i piechoty. Nie mam dostępu do źródeł niemieckojęzycznych, zaś w publikowanych po polsku panuje nielichy bałagan. Wystarczy powiedzieć że w tych najniższego lotu, czyli w cioci Wiki, w tekście jako dowódca tej ekspedycji figuruje hrabia Hans von Sargans, zaś w ramce jest nim hrabia Donat von Toggenburg. Nazwiska dowódcy połączonych sił piechoty z kantonów Uri, Schwyz oraz Glarus liczących od 600 do 700 ludzi, nie udało mi się odnaleźć. Czcigodnego Piotra ROI zmuszony jestem prosić o wyrozumiałość.
Wojska habsburskie w kwietniu 1388 wkroczyły do doliny wiodącej do miejscowości Näfels. I koło  Näfels 9 kwietnia 1388 doszło do rozstrzygającej bitwy w tej wojnie.
Siły szwajcarskie ulokowały się na zboczach wzgórz otaczających z obydwu stron wąski trakt, którym posuwała się kolumna austriacka. Kolejnym atutem górali była pogoda – śnieżyca połączona z mgłą, co było bardzo na rękę chłopom i pasterzom, znającym teren jak własną kieszeń. Na znajdujące się na czele rycerstwo ze zboczy posypały się głazy, tak jak wcześniej w bitwie pod Morgarten. Skutek był również identyczny. Część rycerzy pospadała ze spłoszonych koni, stając się już tylko konserwami do otwarcia. Reszta rzuciła się do ucieczki, tratując własną piechotę. A wtedy Szwajcarzy zaatakowali kolumnę habsburską od tyłu, co doprowadziło do totalnej paniki w jej szeregach. Podczas ucieczki zawalił się mostek, co było ostatnim gwoździem do trumny najeźdźców.
W bitwie zginęło około 1700 rycerzy i piechurów habsburskich. Straty Szwajcarów wyniosły ponoć jedynie 55 ludzi.
Efektem tej bitwy było przynajmniej czasowe pogodzenie się Habsburgów z brutalnymi dla nich realiami. W tymże samym roku 1388 zwarli oni traktat pokojowy ze Związkiem Szwajcarskim, w którym zrzekli się pretensji do ziem położonych między Alpami i Renem. I dlatego wielu historyków uważa datę 9 kwietnia 1388 za faktyczny początek istnienia suwerennej Szwajcarii.
Już w rok po bitwie,  na jej polu wzniesiono kaplicę, upamiętniającą poległych zwycięzców. Obecnie znajduje się tam pomnik, zaś rocznica bitwy jest w Szwajcarii obchodzona uroczyście.
Ostatnim śmiałkiem, który porwał się na Szwajcarów był sadysta i megaloman, książę Burgundii Karol Zuchwały (1433 -1477). Tworzył on silne państwo, złożone przejściowo z Flandrii, Holandii, Brabancji, Luksemburga, Baru. Lotaryngii, obydwu Burgundii (księstwa i hrabstwa) oraz Nevers. Szanownym Czytelnikom, którzy chcieliby się przyjrzeć jego posiadłościom, polecam mapkę:
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/79/Karte_Haus_Burgund_4_FR.png
Z królem Francji Ludwikiem XI poczynał sobie jak równy z równym, przejściowo nawet go więził. Jego dobry fart skończył się, gdy zadarł ze Szwajcarią, graniczącą z Burgundią.
Zimą 1476 z silną armią, wyposażoną w najlepszą w Europie artylerię, wtargnął do Szwajcarii i obległ twierdzę Grandson. Jej obrońcy, nie wiedząc o zbierającej się odsieczy, poddali się Karolowi 28 lutego. Wszyscy, w liczbie ponad czterystu, zostali zamordowani w wymyślny sposób. Ale 2 marca odsiecz nadeszła i doszło do bitwy pod Grandson. Przeciwko 20 tysiącom ciężkiej jazdy, piechoty, angielskich łuczników i artylerii Karola stanęło 18 tysięcy Szwajcarów, piechoty plus niewielkiej ilości austriackiej kawalerii. Okazało się, że w otwartym polu szwajcarska piechota bez problemu jest w stanie odeprzeć szarżę ciężkiej jazdy. Bitwa zakończyła się ucieczką Burgundczyków, których poległo około tysiąca, straty Szwajcarów wyniosły poniżej dwustu. Ich największym sukcesem było zdobycie ponad czterystu dział i trzystu ton prochu, oraz mnóstwa biżuterii Karola w jego obozie.
Wkrótce doszło do poprawki. W bitwie pod Morat, stoczonej 22 czerwca 1476. Twierdza była oblegana przez 23 tysięczną armię zuchwalca, broniło jej ok 2 tysiące Szwajcarów. Tym razem odsiecz, złożona z 21 tys. szwajcarskiej piechoty i dwóch tysięcy lotaryńskiej kawalerii, nadeszła w porę. Mimo otwartego terenu bitwy,  proporcja między stratami Szwajcarów i ich wroga, wróciła do normy. Kosztem około czterystu poległych, Szwajcarzy roznieśli w puch armię burgundzką, zabijając 8 tys. przeciwników i powtórnie zdobywają kilkaset dział. Burgundzki sadysta spadł z europejskiej pierwszej ligi, Francja pozbyła się wrzodu poniżej pleców, stając się zachodnioeuropejskim mocarstwem, Habsburgowie rozpoczęli podbijanie wcześniej burgundzkich Niderlandów.
Epilog nastąpił w bitwie pod Nancy. Wcześniej, w roku 1474, Karol zdetronizował księcia Lotaryngii René II, podbijając to księstwo i włączając do swojego państwa. Po klęsce pod Morat, René odzyskał swoje księstwo i zdobył jego stolicę Nancy. Karol zebrał armie złożoną z 8 tys. piechoty i 2 tys. jazdy, w październiku 1476 wkroczył do Lotaryngii i obległ Nancy. Dowodzona przez René odsiecz, złożona z 10 tys. jazdy lotaryńskiej, francuskiej i niemieckiej, oraz drugich 10 tys. strasznej szwajcarskiej piechoty, podeszła pod mury miasta 5 stycznia 1477. Wynik był taki, jaki być musiał. Zginęło 4 tys. Burgundczyków, w tym i Karol, którego nadpoczęte przez wilki zwłoki odnaleziono po kilku dniach, do niewoli dostało się około tysiąca. Straty koalicji w zabitych wyniosły około tysiąca, Helweci stanowili znikomy ich odsetek.
W wyniku tej wojny szwajcarsko – burgundzkiej, toczonej w latach 1474 – 1477 państwo burgundzkie przestało istnieć. A największymi jej beneficjentami były Francja, która nie tylko pozbyła się nieprzewidywalnego warchoła i sadysty, ale i przyłączyła prawie całą Burgundię. Cesarstwo zdobywają  Niderlandy, też nie miało powodu do narzekań. A wrogowie Szwajcarii z czasów końcówki średniowiecza, zrozumieli wreszcie, że jeśli ktoś szuka śmierci, najłatwiej znajdzie ją w wojnie z Helwetami.
A mnie historia tej jedynej na świecie republiki, która od ponad siedmiuset lat działa niezawodnie, przypomina anegdotę, którą opowiedział mi przyjaciel.
Działo się to w czasach, gdy w Polsce powszechne były obawy, czy w wyniku anschlussu do IV Rzeszy po kraju nie będą grasować jacyś eurodegeneraci sprawdzający eurokoszerność produkcji nawet tych produktów spożywczych, które w Polsce są wytwarzane i jadane od zawsze. Kolega wracając z nart, przejeżdżał samochodem przez Zakopane. Dostrzegł na ulicy górala z koszem oscypków i przypomniał sobie, że wielu znajomych prosiło go o taki gościniec. Zatrzymał się i po krótkich negocjacjach nabył wszystkie. Po czym poczęstował górala papierosem i spytał:
- Gazdo, a nie obawiacie się, że przyjdą do was jacyś kontrolerzy z unii aby sprawdzić, jak robicie te oscypki?
Odpowiedź górala przytoczę bez silenia się na gwarę góralską, której nie znam na tyle dobrze, by się nią posłużyć. Brzmiała ona:
- Przyjść, to może i oni przyjdą. Ale pojęcia nie mam, jak wrócą!
Szwajcarscy górale do nieproszonych gości mają identyczny stosunek.

Jeden z tych oscypków zjadłem. W połączeniu z pumperniklem i zacnym białym winem mołdawskim półwytrawnym (które bydło z zakonu psubraci marychujanów nazywa narkotykiem), był pyszny.

Stary Niedźwiedź.

sobota, 18 czerwca 2016

Ci niezwykli Szwajcarzy – cz.2

Zacząć muszę od przeproszenia Szanownych Czytelników za długą przerwę w narracji, wynikającą z powodów zdrowotno – osobistych. I powracam do moich ulubionych Szwajcarów, którzy jak to zauważył Czcigodny Robert Grunholz, są chyba jedyną na świecie republiką, funkcjonującą niczym nomen omen szwajcarski zegarek. A z kolei szwajcarski przemysł zegarmistrzowski, również jak sama nazwa wskazuje, stworzyli francuscy hugenoccy imigranci oraz Polacy. A konkretnie powstaniec listopadowy, odznaczony Krzyżem Złotym Virtuti Militari porucznik Antoni Patek i zegarmistrz Franciszek Czapek.
Poprzedni odcinek moich refleksji, z braku spełnienia rygorów formalnych będących rzecz jasna jedynie felietonem a nie pracą naukową, zakończyłem w połowie XIV wieku. Kiedy to Konfederacja Szwajcarska rozrosł się już do ośmiu kantonów. Tym nie mniej Habsburgowie nie zrezygnowali z rojeń o opanowaniu ziem zasiedlonych przez wolnych i bitnych ludzi, uznając zapewne swój pogrom pod Morgarten za wypadek przy pracy. No bo jakże konne rycerstwo może być pobite na łeb, na szyję przez kilka razy mniej liczną chłopska piechotę?
Wojna Austriacko – Szwajcarska 1385-88, przez niektórych historyków zwana II Wojną Austriacko – Szwajcarską, rozpoczął kanton Lucerna, zajmując w roku 1385 należące do Habsburgów miasta Rothenburg, Sempach, Wolhusen i Entlebuch, z których wypędzono habsburskich namiestników. Do tego jeszcze
Szwajcarzy próbowali nawiązać konszachty ze szwabskimi miastami, należącymi do habsburskiej strefy wpływów. Jak widać, nabrali już zaufania do własnych sił i przestali  ograniczać się do działań stricte defensywnych. W odpowiedzi Leopold III Habsburg zebrał armię zaciężną i wkroczył do Szwajcarii, kierując się na Lucernę. Szwajcarzy oczekiwali ataku na Zurych i tam zgromadzili swoje siły. Ale doskonale sprawujący się szwajcarscy zwiadowcy szybko ustalili właściwy kierunek uderzenia i ich armia zdążyła się przemieścić, zagradzając drogę nieprzyjacielowi koło miasta Sempach. I tam 9 lipca 1386 doszło do bitwy.
Siły księcia Leopolda składały się z półtora tysiąca ciężkozbrojnego rycerstwa oraz dwóch i pół tysiąca piechoty, wyposażonej w długie lance. Połączone siły kantonów Uri, Schwyz, Unterwalden, Lucerna i Gersau, dowodzone przez Petermanna von Gundoldingena, liczyły 1600 piechurów, uzbrojonych w halabardy i łuki (kusze jako tradycyjną broń Szwajcarów pozostawmy legendzie o Wilhelmie Tellu).
Sempach należy do najgorzej udokumentowanych znaczących bitew średniowiecza, a do tego prawda mieszana jest z legendami, jak choćby tą o Arnoldzie von Wilkenriedzie, który miał się rzucić na lance nieprzyjacielskiej piechoty, by złamać jej szyk. Za najprawdopodobniejszą wersję jej przebiegu, przychylając się do opinii większości profesjonalnych historyków, uważam następującą.
Bitwa rozgrywana była w bardzo nierównym terenie. Austriackie  i szwabskie rycerstwo ustawiło się na wzgórzu, schowane za czterema rzędami piechoty. Pomijając kwestię wertepów, szyk taki pozbawił konnicę jej podstawowego waloru, czyli manewru. A lipcowy upał w połączeniu z ciężkimi zbrojami okazał się wielkim atutem. Tyle tylko, że Szwajcarów.
Ci ostatni sformowali szyk klina i zaatakowali przeciwnika. W pierwszej fazie bitwy zginął ich dowódca Petermann von Gundoldingen, ale nie spowodowało to paniki. Klinowi udało się w końcu przełamać płytki szyk piechoty i mordercze halabardy poszły w ruch. Nieruchawe i w większości upieczone w zbrojach rycerstwo, nie stawiło Helwetom znaczącego oporu. Rycerze spadający z koni nie byli już w stanie stawiać żadnego oporu, a ich dobijanie nie miało nic wspólnego z walką i przypominało otwieranie konserw. Ci z Szanownych Czytelników, którzy pamiętają czasy PRL wiedzą, że otwarcie radzieckiej konserwy nie było łatwym zadaniem, a niekiedy użycie przecinaka i młotka było konieczne. W taki właśnie sposób skończył żywot książę Leopold, z którego zabiciem jakiś piechur nielicho się namęczył, bowiem zbroja księcia była szczególnie okazała.
Bitwa zakończyła się tradycyjnie, czyli klęska Austriaków. Poległo około 700 rycerzy i jakieś 1100 piechurów. Straty szwajcarskie wyniosły z grubsza dwustu ludzi. Szwajcarzy po raz kolejny wykorzystali teren i warunki pogodowe optymalnie. Im słynny Sun Tzu naprawdę niczym nie byłby w stanie zaimponować.
Legenda o Wilkenriedzie zaczęła się rodzić dopiero prawie sto lat po bitwie. Wzmianka o poświęceniu przez niego życia po raz pierwszy pojawia się w kronice z roku 1476. Niektórzy historycy utrzymują, że Arnold von Winkelried naprawdę istniał, tyle tylko że zginął podczas bitwy francusko – habsburskiej pod Bicoccą w roku 1522. Gdzie Rzym, gdzie Krym?
Historię o Winkelriedzie eksploatowali poeci (nawet Słowacki wspomina o nim w „Kordianie”) w epoce romantyzmu, czyli w czasach, gdy Europa pogrążyła się w ciemnocie, myślenie było nieomal zbrodnią, a dwa pokolenia Polaków zostały ogłupione ze szczętem. Ale na Antysocjalu bajek w stylu o Kraku, smoku wawelskim i Wandzie, co nie chciała Niemca, traktować serio nie wypada. Tego typu tematy pozostawiam do dyspozycji dzisiejszych bajarzy i histeryków.

Ciąg dalszy nastąpi.

Stary Niedźwiedź

piątek, 10 czerwca 2016

Ci niezwykli Szwajcarzy - cz.1

Kilka razy na Antysocjalu pochwaliłem szwajcarską demokrację, jako jedyną mi znaną, która funkcjonuje naprawdę dobrze. I skutecznie zwalcza problemy, przed jakimi ten kraj staje, zamiast je generować. Co jest immanentną cechą praktycznie wszystkich pozostałych krajów, które obrały tę formę rządów. Wspominałem wówczas, że szwajcarska demokracja na dotarcie się miała sześćset lat. Gdy dokładniej zająłem się historią tego sympatycznego kraju, przekonałem się o swojej pomyłce. Bowiem demokracja ta ma ponad siedemset lat. A walka Szwajcarów o jej utrzymanie i swoją suwerenność zawiera też arcyciekawe elementy natury militarnej, w Polsce praktycznie nieznane.
Daruję sobie wcześniejsze czasy i felietonowy opis zasygnalizowanej tematyki rozpocznę od lat trzydziestych XI wieku, kiedy to kraj ten znalazł się w orbicie wpływów cesarzy niemieckich. Na podkreślenie zasługuje już wówczas silna skłonność Szwajcarów do tworzenia struktur organizacji terytorialnych, na czele których nie stał jakiś książę czy hrabia, czyli feudał. Spotkałem się w literaturze z nazywaniem tych jednostek organizacyjnych prakantonami. Wielkim sukcesem Helwetów był dokument wydany w pierwszej połowie XIII wieku przez cesarza rzymskiego i króla Niemiec Fryderyk II Hohenstaufa. W którym uczynił szwajcarskich chłopów wolnymi ludźmi, podlegającymi wyłącznie władzy niemieckich królów. Autentyczność tego dokumentu była oczywiście kwestionowana przez Habsburgów, dla których ziemie położone między górnym Renem a Alpami były naturalnym kierunkiem ekspansji z ich austriackiego matecznika.
W roku 1291 tak zwane „kantony leśne”, czyli Uri, Schwyz i Unterwalden poczuły się zagrożone w swej wolności i zawarły związek wieczysty, zwany Aktem Konfederacji Szwajcarskiej. Nie jestem prawnikiem konstytucjonistą, ale jeśli nie był to najstarszy taki dokument (ten był spisany jeszcze po łacinie) w Europie, to na pewno jeden z najstarszych, a do tego obowiązujący do dzisiaj.
Rudolf I i Albrecht I, uwikłani w walki z konkurentami z dynastii Luksemburgów na terenie wielu księstw niemieckich, nie wystąpili czynnie przeciwko konfederatom. Ograniczyli się do działań natury politycznej, kościelnej i gospodarczej. Ale gdy w roku 1307 Albrecht został zamordowany, a do walki o tron Niemiec dodatkowo włączyli się bawarscy Wittelsbachowie książę Leopold I Habsburg postanowił powetować sobie niepowodzenia w Niemczech pod Alpami. W roku 1315 zorganizował ekspedycję, która wkroczyła do Szwajcarii.
W historii tego kraju i obronie jego suwerenności, wielką rolę odegrały trzy bitwy szwajcarsko – habsburskie. Pod Morgarten w roku 1315, pod Sempach w roku 1386 i pod Nafels w roku 1388. Ich cechą wspólną były druzgocące zwycięstwa szwajcarskich wojsk, złożonych wyłącznie z piechoty, nad kilkakrotnie liczniejszymi siłami przeciwnika, w skład których wchodziło też konne ciężkozbrojne rycerstwo. Szwajcarską cudowną bronią okazały się halabardy.
Informacja ta być może bardzo zdziwi szanownych Czytelników, którym to słowo kojarzy się chyba głównie z bronią paradną straży pałacowych, ubranych we fraczki i pudrowane peruki. Nic bardziej mylnego. Wynaleziona właśnie przez Szwajcarów i osadzona na mierzącym około 2.5 metra drzewcu głownia, składała się z topora, włóczni oraz haka. Umożliwiała zatem zadawanie cięć i pchnięć konnemu rycerzowi przez piechura, znajdującego się poza zasięgiem miecza. Hak ułatwiał zrzucenie jeźdźca z konia , a wtedy rycerz zakuty w ciężką zbroję był prawie bezbronny w walce ze zwinnym i mobilnym piechurem.
Do bitwy pod Morgarten doszło w nocy 15 listopada 1315. Siły habsburskie, dowodzone przez księcia Leopolda, maszerowały wąskim traktem między brzegiem jeziora Ägeri a stromym zboczem górskim. Składały się z około 9 tys. ludzi, w tym od 2 do 4 tys. konnego rycerstwa (dane na ten temat są bardzo rozbieżne). Siły szwajcarskie, liczące około półtora tysiąca piechoty z kantonów Uri, Schwyz i Unterwalden, przygotowały zasadzkę w miejscu, w którym rozciągnięta na dystansie kilku kilometrów kolumna przeciwnika musiała sforsować parów przecinający trakt.
Na przedostające się przez parów rycerstwo, znajdujące się na czele kolumny, ze zbocza posypały się głazy oraz pnie drzew. Konie zaczęły się płoszyć, zrzucając jeźdźców a szczupłość miejsca nie pozwalała na sformowanie szyku obronnego. Szwajcarska piechota zaatakowała konnicę halabardami, walka zamieniła się w rzeź. Rycerze którym udało się wyrwać z pułapki, rzucili się do ucieczki, tratując własną piechotę i wpychając ją do jeziora.
Bitwa zakończyła się pogromem armii Habsburgów, którzy przez kilkadziesiąt lat nie odważyli się wkraczać na tereny „leśnych kantonów”. Jej straty w zabitych wyniosły około 2 tysięcy, w zdecydowanej większości rycerzy. Straty Szwajcarów (wedle ich danych) wyniosły DWUNASTU zabitych. Nawet jeśli tę liczbę trzeba by kilka razy zwiększyć, wynik w dalszym ciągu byłby imponujący. Podejrzewam, że Czcigodny Piotr ROI (pozdrawiam serdecznie!) również to doceni.
Bitwa ta stała się też sygnałem, iż dogmat o bezwzględnej przewadze konnego rycerstwa w starciu z piechotą wymaga rewizji.
W latach 1332-1353 do Związku Szwajcarskiego przystąpiły kolejne kantony: Lucerna, Zurych, Glarus, Zug i Berno. Konfederacja zaczęła nabierać siły.

Ciąg dalszy nastąpi.

Stary Niedźwiedź

niedziela, 5 czerwca 2016

Błahe, ważne, najważniejsze

Na idiotyzmy / podłości drobne zazwyczaj nie reagujemy. Bo po pierwsze, nie mamy zwyczaju otwierać okien tylko dlatego, że na przykład na jakiejś rozhisteryzowanej pirodze dzikusy psują powietrze. Człowiek myślący w takiej sytuacji okno zamknie. A po drugie, romantyczne durnie i tak niczego nie pojmą i będą się przechwalać w stylu:
A Bwana Kubwa powiedzieć, że Kali być donkey!
Inaczej jest z dużymi idiotyzmami / podłościami. Na przykład nieustającym domaganiem się legalizacji obrotu narkotykami czy skrobanki
na żądanie”. W tej części netu, w której bywamy, lub znamy ją z relacji Flavii, kolekcjonującej przykłady szczególnego zbydlęcenia, prym wiedzie satanista, proskrobankowiec i narkoman. Swego czasu skazany za obrót narkotykami, używający nicku pkanalia”. Będący walczakiem o wolną skrobankę i wolne dragi. Pracujący metodą salami, bo nie zaczynający od żądania legalizacji heroiny, lecz na razie gardłujący o tzw. zielu”. Ów gwardian zakonu psubraci marychujanów otacza się wianuszkiem dziewczyn”, na ogół zamortyzowanych już w co najmniej 300%, więc zapewne liczących na nie tylko wirtualne awanse ze strony guru. Kogo tam nie ma.
Jest niejaka "An-ka", która swego czasu za łajdacką obronę konowałów, pacjentkę z nowotworem traktujących jak śmiecia (jak wiadomo, biały fartuch białemu fartuchowi łba nie urwie), wyleciała na zbitą mordę z blogu niejakiej "Elizy Dubordel". A wylecieć stamtąd za rażący brak elementarnych ludzkich uczuć, to bez porównania większa sztuka, niż być wydalonym z szeregów Gestapo za nadmierne okrucieństwo w stosunku do przesłuchiwanych. Ta sama osoba nieustannie bredzi, jaka jest szczęśliwa, jaką zrobiła karierę i jak mało zależy jej w sieci na sojusznikach i na pochlebstwach. Tyle tylko, że gdy jednych i drugich brakuje, zaczyna trollować (na ogół jako jakiś kościotrup czy banda smerfów, czasami jako
nonpononpis”). Robiła to nawet na własnym blogu, ale tak nieudolnie, że stała się pośmiewiskiem wszystkich komentatorów, którzy to widzieli. Bo partactwo zauważyłby w minutę nawet słynny posterunkowy z serialu Rodzina zastępcza”, występujący tam w roli dyżurnego mądrego inaczej.
Jest niejaka "Jaskółka", którą z trzech miejsc pracy wyrzucono za debilizm, a dwóch „partnerów” wyciągnęło przy niej kopyta lub się zapiło. Być może tych pracodawców było dwóch a wykończonych gachów trzech, ale nie chce mi się sprawdzać.
Jest też i reprezentantka sztuki, niestety niższych lotów od nawet najbardziej łykowatej sztuki mięsa. To niejaka "Marzena" vel
natrętne myśli”. Myśli tam nie sposób się doszukać, natomiast jej grafomania na pewno jest natrętna. Zaś portrety różnych uwiedzionych i porzuconych przez wstrętnych samców to na ogół feminazistowskie brednie, kompletnie niewiarygodne. Bo jaki facet przy zdrowych zmysłach zadałby się z aż takimi idiotkami jak heroiny tych gniotów? Dawniej przyczepiłbym się też różnych typowo grafomańskich zwrotów typu bolesna pustka”. Obecnie tego nie zrobię, bowiem w końcu autorkę też może boleć głowa. A gdy gaworzy, że chciałaby zrobić "coś wielkiego i czystego", widocznie nie zdaje sobie sprawy z tego, że przecież może pójść do obory i umyć krowę.
Kolejną
dziewczyną” z orszaku pkanalii (bo za mężczyznę uznać tego czegoś nie sposób) jest coś, co dawniej występowało jako Antydogmatyk” lub Anty” i zajmowało się głównie propagandą pronarkotykową i walką o prawa” pederastów oraz o powszechnie dostępną skrobankę na życzenie. To ostatnie było rzeczą zdumiewającą, bowiem ciocie w przypadku kłopotu” zawsze pomogłaby solidna lewatywa, której nawet najwięksi katoliccy rygoryści nigdy nie próbowali zakazywać. Obecnie skoncentrowało to się na ekoterroryzmie i wmawianiu, że pederaści pedofile nie są pederastami. Bezczelnie kłamie, że za jego wymiocinami stoi nałuka”. Biorąc pod uwagę, że to zdegenerowane coś zmieniło ostatnio ksywę na piwnica Fritzla”, jedyną styczność z nauką uzyskałoby co najwyżej po śmierci, zapisując swój mózg do badań patologom.
Ewenementem w tym bestiarium jest niepiśmienny tłumok, przy którym nawet "chrabia Bul" mógłby robić za pana profesora Miodka, o ksywie
Julianne” i IQ niższym od numeru noszonego przez nią obuwia. Prowadząca kiedyś blog, na którym doradzała, jak spowodować w warunkach domowych poronienie za pomocą lekarstw dostępnych bez recepty. Swego czasu chwaliła się zamiarem wyjazdu do Francji, by studiować tam gender”. Nie rozumiejąc, że takie studia wymagają umiejętności czytania i pisania w języku Moliera. Nawet studiując na Uniwersytecie Pigalle, musiałaby tym językiem władać choćby komunikatywnie, by dogadać się z potencjalnymi klientami. A biorąc pod uwagę nieznajomość polskiego, po francusku to może ona co najwyżej umieć”. Zatem swoje plany edukacyjne powinna ograniczyć do jakiegoś krajowego pigalaka”. Wedle stawu grobla. A pozytywnie poza pkanalią, wypowiedzieć się o niej mogą co najwyżej testy serologiczne.
Sam blogmaster przedstawia się jako były terapeuta uzależnień (ciekawe, ile osób uzależnił od narkotyków swoimi "terapiami", wyśmianymi przez fachowców), który rzecz jasna za niewinność odsiedział za kratkami półtora roku. Oczywiście nimfy z jego orszaku w to wierzą i mu współczują. Zupełnie inne zdanie ma w tej materii moja przyjaciółka, będąca prokuratorem okręgowym i często oskarżająca w sprawach narkotykowych. Te
niewinne” półtora roku zabiła śmiechem. A gdy spytałem ją, z jaką mniej więcej ilością towaru” musiałby wpaść uprzednio niekarany diler, aby ona mogła go w Polsce posadzić na półtora roku, jej odpowiedź uświadomiła mi, że w Singapurze śmieć by za to zadyndał. Biorąc pod uwagę tylko te dwie skrobanki, do których sam się przyznał, taka kara za całokształt” byłaby w pełni zasłużona.
Ale w kwestii narkotyków, obecnych i potencjalnych czytelników
Antysocjala” nie trzeba specjalnie przekonywać do ich szkodliwości. Różnimy się jedynie postulowaną penalizacją obrotu nimi. Bo nie wszyscy Szanowni Czytelnicy podzielają pogląd redakcji w kwestii potrzeby wprowadzenia singapurskich reguł gry.
Natomiast inaczej wygląda mega bzdura a zarazem mega podłość, stanowiąca zagrożenie nie tylko dla polskiej gospodarki, ale i dla przyszłego bytowania ogółu polskich rodzin, zwana
walką z globalnym ociepleniem", a na uczelniach technicznych krótko i dosadnie globalnym ocipieniem. O sprawie tej pisaliśmy nie raz, ale uważamy, że trzeba o niej cyklicznie przypominać. A do tej powtórki zachęcił mnie pan Jakub Trokowski, któremu niniejszym dziękuję za tę inspirację.
Oszuści spod znaku globalnego oci**enia wmawiają, że na skutek zwiększonej przez człowieka emisji dwutlenku węgla, będącym tzw.
gazem cieplarnianym”, utrudniającym wysłanie przez Ziemię energii w kosmos, temperatura powierzchni naszej planety będzie rosło i rosła, aż życie na niej wyginie. Takiej bredni nie sposób tolerować.
1. Istnieje mechanizm samoregulacji (dla fachowców ujemne sprzężenie zwrotne), wynikające z prawa Stefana – Boltzmanna. Ilość energii dostarczanej przez Słońce naszej planecie, prawie nie zależy od temperatury powierzchni tej ostatniej. Natomiast ilość energii emitowanej na drodze promieniowania przez Ziemię, jest wprost proporcjonalna do temperatury jej powierzchni w CZWARTEJ potędze. Obecnie średnią wartość tej temperatury szacuje się na 15oC, czyli 288 K. Co by się stało, gdyby ta temperatura wzrosła o 5 stopni do wartości 20oC czyli 293 K?
293/288 to około 1.017 czyli wzrost o 1.7 %. A podnosząc tę liczbę do czwartej potęgi uzyskamy ok. 1.071 . Czyli ilość ciepła oddawanego przez Ziemię wzrosłaby o ponad 7%. A wobec nadwyżki ciepła oddawanego nad dostarczanym, Ziemia musiałaby zacząć stygnąć. Powracając w okolice obecnego punktu dynamicznej równowagi.
2. Te zmiany oczywiście nie są natychmiastowe, jak w przypadku pokręcenia kurkiem kuchenki gazowej. Na naszej planecie obserwowane są cykliczne zmiany klimatu, w które ekoterroryści nie wrobią ludzkości, choćby się zes…markali. W dłuższym horyzoncie czasowym była przecież w Europie epoka lodowcowa, która się skończyła, a ówczesna garstka jaskiniowców na pewno nie miała na to najmniejszego wpływu. W krótszym horyzoncie czasowym, czyli od późnego średniowiecza po dzień dzisiejszy, notuje się cykliczne zmiany trwające po kilkadziesiąt lub sto kilkadziesiąt lat. Cystersi sprowadzani z Francji przez Piastów na Śląsk na przełomie XII i XIII wieku, zakładali przy klasztorach winnice i produkowali (o ile można wierzyć ówczesnym skąpym przekazom) naprawdę dobre wina. A na przełomie XVII i XVII wieku na środku Bałtyku w zimie stawiano na lodzie karczmę. By podróżujący saniami z Gdańska do Sztokholmu mogli się posilić.
Dlatego obecni panikarze są równo mało wiarygodni jak ci, którzy twierdzą, że rosnący fragment sinusoidy świadczy o tym, ze cała krzywa ma przebieg jednostajnie  rosnący.
3. Wiarygodne badania paleontologów wykazują, że w epoce karbonu zawartość dwutlenku węgla w atmosferze była przynajmmniej TRZYKROTNIE większa od obecnej. A na naszej planecie żyły nie tylko jakieś jednokomórkowce, ale i płazy oraz wczesne gady, poza dyskusją oddychające powietrzem atmosferycznym. A ówczesne paprotniki porosły tak bujnie, że dzięki nim mamy jeszcze dzisiaj poważne zapasy węgla. A wkrótce potem gady przeżyły szczyt ekspansji, zakończonej dopiero przez meteoryt, który uderzył w naszą planetę.
4. około 97% ogółu gazów cieplarnianych w atmosferze stanowi PARA WODNA. A o wszelkich próbach obniżenia jej zawartości musi zapomnieć każdy człowiek, który nie jest posiadaczem jedynie dwóch szarych komórek, z których jedna jest telefonem.
5. Być może Czytelnicy pamiętają erupcję wulkanu na Islandii z roku 2010. Która spowodowała problemy dla komunikacji lotniczej w całej Europie. Szacuje się, że ten jeden wulkan wyemitował w powietrze więcej CO2, niż cały europejski przemysł owego roku. Proponuję, żeby ekoterroryści rozjechali się po świecie i pozatykali kratery wszystkich czynnych wulkanów. Najlepiej palcem.

6. Na użytek tych wszystkich, którzy nie są entuzjastami liczb.
Czym była na początku Ziemia? Chmurą gazów.
Gdzie był wówczas cały węgiel, wchodzący obecnie w skład atmosfery i skorupy ziemskiej? W tej chmurze.
Czy podczas początkowego skroplenia się części tych gazów, a następnie ich krzepnięcia, oddawanie ciepła w kosmos zostało przez gazy cieplarniane w atmosferze zahamowane? NIE!
No to o czym te ekoterrorystyczne małpy bredzą? Jeśli chcą ratować Ziemię, niech odżywiają się racjonalnie, a w szczególności niech nie żrą grochówki.
Narzuca się pytanie, o co w tej dwutlenkowej hucpie chodzi? Oczywiście o pieniądze.
Jaka jest alternatywa dla elektrowni na paliwa konwencjonalne? Oczywiście są nią WYŁĄCZNIE elektrownie atomowe. Bo pomijając takie kraje jak Islandia, w której z gejzerów tryska za darmo wrząca woda, elektrownie wodne czy słoneczne dla większości krajów europejskich są drobną pozycją w bilansie energetycznym kraju.
Kto jest absolutnym liderem energetyki atomowej w Europie? Francja, a ściślej rzecz biorąc, francuska firma Areva:
http://wolnemedia.net/areva-niger-i-tuaregowie-krwawy-uran-w-polsce/
Francuzi opanowali Niger, w którym znajdują się jedne z największych w świecie złóż uranu. Miejscowych kacyków przekupili, ludność miejscowa pracuje przy wydobyciu tych rud w warunkach, które przypominają pracę więźniów sowieckich łagrów przy wydobyciu tej kopaliny. We Francji elektrownie atomowe dają ponad 70% produkcji energii elektrycznej. I żabojady zamarzyły sobie, żeby cała Europa:
1. U nich zamawiała budowę takich elektrowni.
2. Od nich kupowała paliwo uranowe.
3. U nich szkoliła personel tych elektrowni.
4. Im odsyłała do utylizacji paliwo zużyte.
5. W razie potrzeby im powierzała likwidacje elektrowni (zabawa za trzy razy droższa od jej wybudowania).
A dlaczego Niemcy tego nie oprotestowali? Bo wiedzą, że raz na jakiś czas muszą dać francuskiej małpie banana. Żeby żabojady nie połapały się, że nie są żadnymi rzekomymi współgospodarzami Europy. Co rozumie i publicznie to wyartykułowała Marine Le Pen, nazywając durnia Hollande’a wicekanclerzem.
Starsi Czytelnicy być może zastanawiali się, dlaczego obecnie w Europie ekoterroryści nie układają się na torach kolejowych lub na szosach, gdy do elektrowni atomowej ma dojechać transport świeżego paliwa, lub ma być z niej wywiezione paliwo zużyte. Przecież ze dwadzieścia lat temu to był norma. Odpowiedź jest banalnie prosta.
Areva opłaciła bossów ekoterorystycznych mafii, więc ci nie wysyłają już swoich ciurów w bój. Bo wszelkie Green Pice i tego typu mafie to bardzo dziwne domy publiczne. Panienki świadczą klientom usługi gratis, i są z tego bardzo dumne. A cała kasa trafia do właściciela. Prawdziwe agencje towarzyskie mogą tylko pomarzyć o takim personelu.

Stary Niedźwiedź