poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Homo, pedały i geje

Komentarze autorstwa czcigodnych Piotra ROI oraz Tie Fightera pod ostatnim postem, traktującym o oswobodzeniu się Kościoła Norweskiego od dyktatu hominternowskich terrorystów, skłoniły Starego Niedźwiedzia do przemyślenia kilku spraw odnośnie ludzi z zaburzoną orientacją seksualną, bezdyskusyjnie odbiegającą od fizjologicznej normy. Po dyskusji z Tie Fighterem powstał niniejszy post będący naszym wspólnym dziełem.

Zacząć musimy od spraw nazewnictwa. Niejaka Kinga Dunin, egeria feminazizmu i wszelakiego zbydlęcenia, swego czasu nazwała „normalnych” czyli nie robiących małpiego cyrku ze swojej sfery seksualnej homoseksualistów „zwykłymi pedałami”. W odróżnieniu od „gejów” czyli chamskich niczym smrodząca na odwiedzanych przez nas blogach ciota komunistka, nachalnych propagatorów swojego zboczenia. Stających na głowie aby ogłupić ludzi do tego stopnia by uznali „prawo” dwóch dewiantów nie tylko do „ślubu” ale nawet do adopcji dzieci. Wspomniana ciota swego czasu twierdziła że skoro obydwaj mają PESEL to należy im to się jak psu buda.

Obydwaj jako ludzie prawicy uważamy że przestrzeń publiczna nie jest właściwym miejscem do demonstrowania zachowań z pogranicza „live show”. Nie jest tu istotne czy ma to miejsce miedzy kobietą i mężczyzną czy też w jakiejś zboczonej konfiguracji. Więc skoro słowem które postępactwo płci wszelakich (twierdzą że jest ich więcej niż dwie) odmienia przez wszystkie przypadki jest „tolerancja”, możemy tolerować tych homoseksualistów którzy spełniają elementarne kryteria przyzwoitości i nie pchają się ze swoją dewiacją przed oczy innych ludzi w myśl zawołania bojowego „niech nas zobaczą”. Swego czasu na warszawskiej Pradze SN widział bannery przedstawiające dwóch migdalących się facetów zaopatrzone w tenże napis. Mieszkańcy tejże Pragi, mniej przetrzepanej przez ostatnią wojnę od lewobrzeżnej Warszawy, zachowali jeszcze warszawski fason. Więc graficiarze zaopatrzyli te bannery w komentarze o treści „nie chcę bo się porzygam!”. Zatem tych próbujących (rzecz jasna jak na swoje możliwości) spełniać standardy elementarnej przyzwoitości proponujemy nazywać po prostu HOMO. Są to tylko dwie sylaby a nie siedem jak w przypadku rzeczownika homoseksualista. A prywatnie dla tych „dających się tolerować” mamy nawet odrobinę współczucia. Bowiem mężczyzna który rano nie obudzi się obok przytulonej do niego nagiej dziewczyny, w myśl ludowego przysłowia „w d**ie był, g**no widział”. Co w tym przypadku nie jest akurat metaforą lecz wielce niewyszukanym a zarazem naturalistycznym opisem stanu faktycznego.

Słowo PEDAŁ rezerwujemy dla tych którzy pozbawieni sa poczucia elementarnej przyzwoitości i nachalnie pchają się z tym ludziom przed oczy. Na przykład poprzez pojawianie się w miejscach publicznych w takim stroju i makijażu że w porównaniu z nimi kobieta świadcząca usługi seksualne na poboczach dróg szybkiego ruchu wygląda jak dama dworu. A ludziom o słabszych żołądkach na taki widok grozi wspomniany przez praskich graficiarzy odruch fizjologiczny.

Ale najgorszym syfem są GEJE czyli zboczeńcy którzy ze swojej dewiacji uczynili sobie sposób na całkiem dostatnie życie. „Walczą z nietolerancją” poprzez domaganie się dla dewiantów tych wszystkich praw które przysługują rodzinie. Czyli komórce społecznej zapewniającej biologiczne przetrwanie każdego narodu. Na tę „walkę” dostają nieliche fundusze z doszczętnie ogłupionego eurolandu. Totalnie sprostytuowanego przez eurosocjalistów  którzy rozpaczliwie poszukują sobie proletariatu zastępczego (mistrzowi nazewnictwa Dibeliusowi TF i SN kłaniają się nisko).

Narzuca się pytanie czy ci geje istotnie wojują o to co zwykłym homo jest do czegokolwiek potrzebne.

Kolega SN spędził ponad pół roku na jednym z czeskich uniwersytetów. I zreferował mu stan rzeczy w tym kraju. Z nieco ironicznym uśmieszkiem informując że o ile w kwestii pragmatyzmu i tkwiących w każdym Czechu odruchów propaństwowego działania opinia SN jest prawdziwa, o tyle jeśli chodzi o zmianę obyczajowości, kraj ten w tej kwestii posunął się równie daleko jak w zeświecczeniu. Jako signum temporis podał informacje że dla wielu czeskich studentek wystąpienie w pornosie to tak samo dobry sposób na podreperowanie sobie budżetu jak dla polskich złapanie dorywczej pracy przy promocji kawy lub jogurtu. Więc nie dziwota że w Czechach już od  lat istnieje instytucja „zarejestrowanych związków partnerskich” które mogą też zawierac osoby tej samej płci.

No i co? Ano psiniec, jak mawiają beskidzcy górale.

Okazało się że ta instytucja, bohatersko wywalczona przez gejów, cieszy się niemal zerowym zainteresowaniem zwykłych homo. Ich związki są na tyle nietrwałe że chodzenie kilka razy do roku do urzędu z nowym kochasiem nie jest dla nich żadnym wywalczonym przywilejem lecz jedynie upierdliwą formalnością, stratą czasu plus pieniędzy na opłatę za wydanie papierka. A w nieoficjalnych rozmowach przyznają że jakiś bachor do opiekowania się nim jest ostatnią rzeczą na świecie o której by marzyli. Myśleć o tym mogą jedynie pedały lub wręcz geje, pragnący wychować nowe kadry.

Zastanawialiśmy się czy w tej kwestii wyjątkowo nie wpuścić na forum dyskusyjne „Antysocjala” kogoś z internetowego „hominternu”. Ale doszliśmy do wniosku że nie możemy naszym Czcigodnym Czytelnikom robić aż takiego świństwa. Więc jedynie TF poprosił SN o jakiś klip filmowy dla tych „inaczej”, pamiętając że gdy swego czasu SN opisał piękny występ striptizerki tańczącej „taniec siedmiu zasłon Salome” wspomniana już ciota wyrażała się później o tym z obrzydzeniem. Tańca na rurze z klubu dla pedałów nie będzie bo nie jesteśmy zboczeńcami i namiarami na taki syf nie dysponujemy. Więc w miarę systematycznie czytująca (wynika to jednoznacznie z jej komentarzy) ten blog komunistka może się nie ślinić i musi się zadowolić tangiem bez tak niemiłego dla "podwójnego nadczłowieka" widoku nawet tak urzekająco pięknych kobiet jak Daiana Guspero czy Geraldine Rojas.


Zdrowych na ciele i psychice Szanownych Czytelników do otwarcia tego linku przesadnie nie namawiamy. Ale też nie jest on obrzydliwością na miarę łajna prezentowanego na „wolnościowych” blogach. Konserwatyzm zobowiązuje.



Tie Fighter i Stary Niedźwiedź

środa, 23 kwietnia 2014

W Norwegii Chrystus zmartwychwstał

8 marca b.r. we wpisie zatytułowanym „Koniec początku?”, opisałem dwa krzepiące przypadki zwycięstwa milczącej większości, czyli ludzi o normalnych preferencjach seksualnych, nad panoszącym się w całym świecie cywilizacji białego człowieka rozpasanym pedalstwem. Paskudzącym tejże większości na głowy i bezczelnie ją terroryzującym. Pierwszym opisanym przypadkiem było prawo „klauzuli sumienia”, pozwalające przedsiębiorcom w stanie Arizona odmówić obsługi „ślubów” zboczeńców. Druga wiadomość pochodziła z norweskiej diecezji Møre og Romsdal Kościoła Norweskiego (oficjalna nazwa Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w tym kraju). Biskup Ingeborga Midttømme pogoniła pedałów chcących splugawić tamtejsze kościoły swoimi „ślubami” jak przysłowiowe wściekłe psy (psy zechcą mi wybaczyć skorzystanie z tej zakorzenionej w polszczyźnie metafory). Mieszkający w Norwegii kolega któremu zawdzięczam tę informację, powiedział że cały kraj przygląda się tym zapasom z wielkim zainteresowaniem.

Wiadomość ta miała dla mnie jako dla protestanta wielkie znaczenie. Bowiem do tej pory ofensywa hominternu odnosiła w Skandynawii, czyli tradycyjnym bastionie protestantyzmu, jedno pasmo sukcesów. Szwecja poległa bowiem tamtejszy synod kościoła „luterańskiego”, mając do wyboru sprzeniewierzenie się Pismu Świętemu lub amputację dotacji budżetowej, napluł na Biblię. W Danii na użytek dewiantów wymyślono jakąś zwariowaną formę liturgiczną nie będącą wszelako liturgią ślubną, co swego czasu na tych łamach wykpił czcigodny Juggler. A z Norwegii docierały nieoficjalne informacje że kapitulacja jest kwestią czasu bowiem rzekomo takie bluźnierstwo jest popierane przez większość biskupów.

No i co? Ano psiniec, bezczelna pedalska bando!

Czcigodny Refael przysłał mi link do artykułu w „niezależnej.pl”


Z podanej tam informacji wynika że obradujący na początku kwietnia Synod Kościoła Norweskiego (w skład takiego gremium wchodzą zarówno duchowni jak i świeccy) stosunkiem głosów 64 do 51 odrzucił możliwość udzielania ślubów parom tej samej płci. Tak samo w głosowaniu padła inna szulerska sztuczka czyli postulat udzielania przez pastora błogosławieństwa dewiantom którzy uprzednio wzięli „ślub cywilny”.

Dla informacji tych Szanownych Czytelników którzy tego nie wiedza, muszę dopowiedzieć że synod krajowy jest najwyższą władzą każdego krajowego kościoła luterańskiego. U nas nie ma żadnej  „władzy ponadnarodowej” , mogącej kościołowi danego kraju cokolwiek narzucić. Więc norweskie pedały mogą już tylko zacząć wyć do księżyca. Latanie z mordą do Strasburga też im nic nie da bowiem przynależność do żadnej wspólnoty religijnej nie jest obowiązkowa. Pozostaje im zatem pójść w ślady niejakiego Szymona Niemca. Ten były kandydat na Naczelnego Pedała III RP, po przegraniu z Biedroniem walki o rząd, tyle tylko ze chyba nie dusz lecz dup, założył jakiś operetkowy kościół pseudochrześcijański, liczący bodaj niecałą setkę wiernych. I robi w nim za biskupa. Analogiczna latryna w Norwegii pomogłaby oczyścić tamtejsza atmosferę.

A wracając do Jej Ekscelencji biskup Ingeborgi Midttømme, w mojej ocenie nie sposób przecenić jej roli w budzeniu sumień norweskich protestantów. Parafrazując to co o Żelaznej Lady powiedział ongiś wielki Ronald Reagan, spośród norweskich biskupów luterańskich ona pierwsza pokazała co to znaczy umieć zachować się jak mężczyzna. I to w dużej mierze jej Norwegowie zawdzięczają to że kilka dni temu ze znacznie czystszym sumieniem mogli powiedzieć „Chrystus zmartwychwstał!”



Stary Niedźwiedź

środa, 16 kwietnia 2014

Sportowo i świątecznie

Całe grono moich przyjaciół „od zawsze” pasjonowało się piłką nożną. Co nie jest specjalnie dziwne, biorąc pod uwagę że nasze lata studenckie przypadły na czas największych sukcesów polskiej reprezentacji pod wodzą ś.p. Kazimierza Górskiego. Nie byliśmy jakimiś wyjątkami bowiem złotym medalem olimpijskim z roku 1972 czy trzecim miejscem w świecie podczas mistrzostw świata w roku 1974 żyła wtedy cała Polska. Sukcesami tymi pragnąc powetować sobie szarość siermiężnej PRL i dolegliwości dnia codziennego które miały być „przejściowe”. I takimi istotnie się okazały. Bowiem przeszły wraz z socjalistycznym syfem.

Dzisiaj większość z nas z polskim futbolem dała sobie spokój, do reszty zniesmaczona jego "oszałamiającymi" sukcesami. Których podsumowaniem był występ mistrza Polski w Lidze Europejskiej (czyli tej gorszej niż Liga Mistrzów, od lat niedostępna dla polskich kopaczy). Owa drużyna której nazwy przez litość nie wymienię, przegrała pięć pierwszych meczy z rzędu i była jedyna drużyną w tej lidze której w tyluż meczach nie udało się strzelić nawet jednej bramki. Dlatego przyjaciele i ja z polskich sportów zespołowych oglądamy głównie siatkówkę. A gdy stęsknimy się za piłką nożną a nie kopanką, oglądamy na kanałach kablowych drużyny takie jak Barcelona, Real czy Bayern. Bo kopanka nas nie interesuje.

Gdy temat ten i sentymentalne wspomnienia wróciły podczas naszego niedawnego spotkania, przypomniała mi się zabawna historia.

Około dziesięciu lat temu na naszym wydziale studiował Brazylijczyk z okolic Kurytyby o polsko brzmiącym nazwisku. Studenci opowiedzieli mi że podczas zajęć z WF, prowadzący je pan magister okazał się rozsądnym człowiekiem i nie próbował gonic ich do uprawiania jekiegoś sportu nawet ćwierć serio. Najsłuszniej  w świecie uważał że ma to być rekreacja i trochę ruchu, więc pozwalał im po prostu grać w piłkę nożną, na wolnym powietrzu lub w hali, w zależności od pory roku. I okazało się że wspomniany chłopak jest w tej dziedzinie poza jakąkolwiek konkurencją. Podczas gry mijał przeciwników jak chciał, bramkarza kładł na ziemi, objeżdżał i kolejne gole strzelał do pustej bramki. Oczywiście mógł to robić bowiem była to gra amatorska, bez tak zwanych „fauli taktycznych”.

Pan magister widząc przepaść dzielącą go od reszty graczy, pewnego dnia powiedział chłopakowi że zmarnował wielki talent. Bowiem w wieku ponad dwudziestu lat na karierę piłkarską jest już za późno. I wtedy opadła mu szczęka. Bowiem Brazylijczyk odpowiedział mu że jeśli chodzi o umiejętności piłkarskie, był najsłabszy z całego podwórka. I za karę zawsze musiał stać na „budzie”. Jeśli któraś z Szanownych Czytelniczek jakimś cudem nie zna tego żargonowego określenia, musze dopowiedzieć że „buda” to bramka.

Przyjaciele uśmiali się, choć był to tak na dobrą sprawę śmiech przez łzy. I wtedy jeden z nich rzucił oryginalny pomysł.

Zaproponował aby do Brazylii wlasnie w rejony Kurytyby czyli tamtejszego centrum polskiej emigracji, wysłać łowcówe piłkarskich talentów. A po namierzeniu takowych z polskimi korzeniami, nawet typu dziesiąta woda po kisielu, zaproponować im i ich rodzicom nastepuujący układ. Młodzi przyjeżdżają do Polski, mają zagwarantowaną szkołę i opiekę a w przypadku jakichś uzdolnień również i studia. Umiejętności doskonalą pod okiem zaangażowanych zagranicznych trenerów (po wyczynach Fornalika czy Nawałki nie mam już cienia złudzeń o co należy roztrzaskać „polską myśl trenerską” z zakresu futbolu). I w miarę możliwości zasilają polskie drużyny piłkarskie. Oczywiście polskie obywatelstwo zagwarantowane co dla Brazylijczyka może być atrakcją jako przepustka do pracy w eurokołchozie.

Pomysł desperacki. Więc traktuję go jako punkt wyjścia do dyskusji a nie choćby próbę spisania na brudno postulowanego rozwiązania.

A ponieważ trwa już Wielki Tydzień, Pozwolę sobie życzyć Czcigodnym Czytelnikom by Zmartwychwstały spojrzał na nich życzliwym okiem. Zaś tym wszystkim porządnym ludziom których łączy ze mną nie Dekalog lecz Septalog, by oderwali się od codziennych kłopotów, spędzili te dni na rozmowach ze swymi najbliższymi, choć w części odrobili zaległości w okazywaniu im należnych uczuć a myśli skierowali ku temu co dobre i ważne.

I jeszcze wielka prośba do panów. Kochani, pomyślcie najpoważniej jak tylko potraficie o efektywnej pomocy swoim piękniejszym połowom w świątecznych przygotowaniach. I sami zaproponujcie aby podczas niedzielnego śniadania stół niekoniecznie uginał się pod sarmacką obfitością przysmaków. A za to usiadła przy nim pani domu zrelaksowana i uśmiechnięta a nie padająca ze zmęczenia. Bo ten uśmiech jest nieskończenie więcej warty od dziesięciu rodzajów wędlin i pięciu gatunków ciast.

Więcej w sercu, mniej w brzuchu!



Stary Niedźwiedź

piątek, 11 kwietnia 2014

Różne barwy imigracji

Pojawiające się często w sieci wpisy i komentarze dotyczące imigracji do Europy ludzi o innym niż biały kolorze skóry, spowodowały że i „antysocjal” przed tą tematyką nie może uciec. Do tej pory problemy te poruszałem incydentalnie, wspominając na przykład o moim znajomym ze studiów, Erytrejczyku Idrisie, od lat pracującym w Polsce, żonatym i dzieciatym. Czy Berberyjce Dżamili, żonie syna moich znajomych. I podkreślając że te eksperymenty udały się jedynie dlatego że małżeństwa te mieszkają w tej „ksenofobicznej” Polsce. Czcigodny Niedzisiejszy (pozdrawiam serdecznie) co nie co mnie opieprzył i zarzucił że z wyjątków od reguły próbuję sklecić właśnie regułę. Dlatego teraz zajmę się imigrantami „żółtymi”. Oczywiście będzie to jedynie garść nieco chaotycznych spostrzeżeń człowieka przemieszczającego się w przestrzeni publicznej i czerpiącego wiedzę o tego typu problemach z poczynionych tam obserwacji. Zawsze to lepsze niż wypociny dawniej Marksów a teraz jakichś Żiżków czy Konów Bandytów, którymi niektóre blogi zasmradzają obłąkane komuchy.

Moim zdaniem fundamentalna różnica miedzy „żółtą” a islamską imigracją do umownych krajów cywilizacji białego człowieka (Europa, USA, Kanada) polega na tym że ci pierwsi przyjeżdżają nie po to by głównie brać zasiłki, smrodzić i się mnożyć niczym karaluchy. Oni po pierwsze potrafią pracować. Po drugie, chcą pracować. A po trzecie, mają szczerą chęć tą pracą do czegoś dojść. Dobra ilustracją tych trendów są Stany Zjednoczone gdzie mediana dochodów rodzin „żółtych” jest o ok.14% wyższa od tejże mediany dla rodzin „białych”.

W Polsce każdemu kto wychodzi z domu, przemieszcza się po dużych miastach i dokonując zakupów nie unika bazarów, musiały rzucić się w oczy stragany z odzieżą czy mała gastronomia, prowadzone przez Wietnamczyków.

Nie wnikam w to czy towar przez nich oferowany trafił do Polski w pełni legalnie. I oczywiście ani przez sekundę nie traktuję serio odzieżowych metek z nazwami znanych firm, o ile takie są przyszyte. W pełni wystarczy mnie świadomość że ta odzież jest tania, co w warunkach polskiego „cudu gospodarczego” ma wielkie znaczenie. I nie zgodzę się z opinią że jakość ich jest bardzo niska. Sam dokonałem tam kilku zakupów (kurtka zimowa, T-shirty). I po kilku latach ich używania nie stwierdziłem żadnej istotnej różnicy w trwałości czy jakości w porównaniu z innym źródłem relatywnie niedrogich nowych ciuchów czyli supermarketami.

Co się tyczy gastronomii, blisko mojej polibudy znajduje się bar wietnamski z szyldem „kuchnia wegańska”. Nie jestem wegetarianinem a tym bardziej wyznawcą takiego hardkoru jak weganizm. Ale niedawno będąc wściekle głodnym i przechodząc obok tego lokalu, postanowiłem skorzystać z tej oferty. W środku było czysto i przyjemnie. Stojący za ladą dżentelmen, mierzący jakieś 160 cm wzrostu, natychmiast podał mi folder zawierający obok nazw i cen oferowanych potraw również i ich zdjęcia. Byłem ciekaw czym sa napełnione te wegańskie sajgonki ale okazało się że pan za ladą nie włada również komunikatywnie ani angielskim ani francuskim (na tę ostatnią umiejętność był zbyt młody). I wtedy zza zaplecza wyszła dziewczyna, chyba jego córka. I doskonałą polszczyzną odpowiedziała na moje pytania. Zamówionym zestawem sajgonek, ryżu i kilku surówek za 15 zł najadłem się solidnie.

Na temat studentów z Afryki czy Arabów mam zdecydowanie negatywną opinię. Spośród około dwudziestki z jaką się zetknąłem, jedynie wspomniany kiedyś przeze mnie Rajmund z Konga Brazzaville (guzik mnie obchodzi dzisiejsza nazwa, piszę tak aby Szanowni Czytelnicy wiedzieli że chodzi o byłe Kongo francuskie a nie belgijskie) w stu procentach zasłużenie ukończył w Polsce studia a potem obronił bardzo porządny doktorat. Natomiast jeśli chodzi o studentów wietnamskich, proporcja jest dokładnie odwrotna. Pewne kłopoty były z tymi przysyłanymi do Polski z Wietnamu w czasach PRL. Ale obecnie pojawiają się na uczelniach dzieci wietnamskich imigrantów które szkoły pokończyły już w Polsce. A przy braku bariery językowej wyraźnie widać że są zdolne i bez porównania bardziej pracowite od średniej ogólnopolskiej. Niedawno miałem przyjemność mieć wśród studentów Wietnamkę która programowała najlepiej na swoim roku. Poza tym była dziewczyną przemiłą i naprawdę przystojną z punktu widzenia kryteriów urody białego mężczyzny. Więc nie dziwota że rozgarnięty kolega z roku szybko się przy niej zakręcił. Niedawno spotkałem ich podczas zakupów w Lidlu (skoro mają tam dobre i niedrogie wina wytrawne, dlaczego mam z tego nie korzystać). Przywitali się ze mną serdecznie, dowiedziałem się że obydwoje pracują na etatach inżynierskich. W końcu polibuda to nie fabryka bezrobotnych w stylu kabaretowych wydziałów uniwersyteckich. Których „pracownicy naukowi” i studenci są święcie przekonani że budżet powinien utrzymywać tę zgraję lewackich pasożytów. A gdy okazuje się że absolwenci tych kabaretów są na rynku pracy jeszcze mniej potrzebni niż psu drugi ogon, kretynieją do reszty bredząc coś o „neoliberalnym spisku”.

Wspomniana para wzięła ślub, mają dziecko. Oczywiście dwujęzyczne ze względu na matkę. Czyli wartościowa dziewczyna wkomponowała się skutecznie w polskie społeczeństwo. A to ostatnie na tym ewidentnie skorzystało.

Mam nadzieje że te luźne uwagi staną się punktem wyjścia do dyskusji na temat „żółtych” imigrantów w Polsce. I aby te dyskusję rozpocząć, stawiam tezę iż tacy przybysze są nie tylko „nietoksyczni” ale wręcz pożyteczni.



Stary Niedźwiedź

P.S.
 Rubin żyje!
Jak się przed chwilą dowiedziałem od pani Agaty Gawrońskiej, prezes Fundacji Pegasus, udało się na czas zebrać potrzebną kwotę. I w piątek 11 kwietnia Rubin został już przewieziony do ośrodka fundacji.
Pani Gawrońska prosiła mnie żeby w imieniu fundacji serdecznie podziękować wszystkim Czytelnikom "Antysocjala" za pomoc w akcji ratowania Rubina. Co z wielką satysfakcją czynię.
Stary Niedźwiedź