Od ostatnich Świąt Zmartwychwstania Pańskiego dzień pierwszego kwietnia stał się dla mnie jednym z dwóch najsmutniejszych w roku. Bowiem jutro minie pierwsza rocznica śmierci Milom. czyli najmądrzejszego, najlepszego i najwspanialszego człowieka, jakiego miałem zaszczyt w życiu spotkać.
Starzy Czytelnicy Antysocjala, których gościłem jeszcze na onetowej wersji tego blogu, znali Małgosię z wielu wzmianek i kilku postów, dotyczących Jej wyłącznie lub niemal wyłącznie.
Na obecnej platformie Blogspotu poświęciłem Małgosi w grudniu 2013 dwa wpisy:
https://antysocjalbis.blogspot.com/2013/12/milom-cz1.html
Starzy Czytelnicy Antysocjala, których gościłem jeszcze na onetowej wersji tego blogu, znali Małgosię z wielu wzmianek i kilku postów, dotyczących Jej wyłącznie lub niemal wyłącznie.
Na obecnej platformie Blogspotu poświęciłem Małgosi w grudniu 2013 dwa wpisy:
https://antysocjalbis.blogspot.com/2013/12/milom-cz1.html
oraz
https://antysocjalbis.blogspot.com/2013/12/milom-cz2_30.html
z których pierwszy podawał syntetyczne informacje o Jej poznaniu w Warszawie i naszej przyjaźni, drugi zaś opisywał Jej dzieje na Sardynii, które znałem już jedynie z naszej korespondencji mailowej.
W połowie roku 2017 Jej listy stały się rzadsze. A jednocześnie pojawił się w nich wątek bilansowy, podsumowujący Jej działalność w Cagliari i informujący o stabilizacji zarówno Jej rodziny, jak i porządnych ludzi, których tam poznała i co tu ukrywać, bardzo dużo im w życiu pomogła. Pisała mi, że córka z przychodni przeniosła się do dobrej kliniki, bo obroniła doktorat na tamtejszym uniwersytecie, zięć jest już wicedyrektorem porządnego biura projektów a ich dzieci uczą się świetnie, będąc prymusami w swoich klasach. Jej ogrodnik a zarazem złota rączka Fabio otworzył (oczywiście z Jej pomocą) jednoosobową firmę typu usługi remontowo - ogrodnicze i nie narzeka na brak zleceń, zaś admin ośrodka obliczeniowego Sam napisał pracę magisterską i zdał egzamin na pastora. A ona po odejściu na emeryturę nie zostawi po sobie pustki, bowiem wynalazła w Helsinkach bardzo zdolnego Fina świeżo po doktoracie, którego już ściągnęła wraz z rodziną, zatrudniła w firmie i wdraża do przejęcia po niej obowiązków.
To takie niemal ostateczne podsumowanie sardyńskiego etapu Jej życia, zrobione jeszcze niemal dwa lata przed przejściem na emeryturę, mocno mnie zaniepokoiło. Gdy spytałem Ją, czy przypadkiem nie ma jakichś problemów ze zdrowiem, zbyła to pytanie informacją, że pewne ma, ale nie warto o tym się rozpisywać.
Po Jej mailu ze stycznia 2018 nastąpiła dłuższa przerwa a na początku marca jej córka Vera poinformowała mnie, że mama cierpi na nieuleczalny nowotwór trzustki i pozostało Jej już tylko kilka tygodni życia.
Początkowo próbowałem uciec w pracę, ale właśnie 1 kwietnia' tuż po powrocie z wielkanocnego nabożeństwa, otworzyłem pocztę. I znalazłem mail, w którym Vera napisała, że przed godziną ziemska wędrówka Małgosi dobiegła kresu. Rano Sam udzielił Jej Sakramentu Ołtarza (tak w kościołach protestanckich jest nazywana Komunia). Około dziesiątej poprosiła jeszcze o "polską komunię", czyli kawałeczek jajka na twardo i okruszek mazurka. Dwie minuty po ich spożyciu odeszła.
Wraz z tą informacją Vera przysłała też list do mnie, dyktowany tydzień wcześniej córce na raty, bo już mówienie sprawiało jej problem. W którym Milom pożegnała się ze mną. Wspomniałem o nim we wpisie z 25 kwietnia 2018, zatytułowanym "Work must go on". Mail ten miał charakter bardzo osobisty, i co tu dużo mówić, rozkleił mnie na ponad trzy tygodnie. Dlatego powtarzając informacje ze wzmiankowanego wpisu, pozwolę sobie przypomnieć tylko jego najistotniejsze przesłanie o charakterze jak najbardziej ogólnoludzkim, a nie osobistym.
Milom przypomniała i prosiła o powtórzenie tego wszystkim Czytelnikom Antysocjala, że uczciwa praca, dobrze służąca innym ludziom, jest w życiu najważniejsza, będąc jednocześnie najdoskonalszą formą modlitwy. A człowiek tyle jest wart, ile na miarę swoich możliwości i bez popadania w autodestrukcję pomógł w życiu porządnym ludziom, godnym tej pomocy.
Ojciec metodyzmu biskup John Wesley może być dumny z pastor Małgosi.
Zgodnie z Jej ostatnią wolą, została skremowana a prochy rozsypano z łódki w Jej ulubionej zatoczce, nad brzegiem której chętnie przesiadywała by w spokoju myśleć o sprawach bieżących lub się modlić.
Liturgię pogrzebową sprawował oczywiście pastor Sam Jackson. Prosił obecnych, by nie nagrywali kazania, jako że jest ono bardzo spontaniczne, a więc zapewne nie wolne od jakichś usterek warsztatowych. Ale Vera i jej mąż Paweł dobrze je zapamiętali i poprosili Sama, by zgodził się na spisanie treści z pamięci, przetłumaczenie na polski i wysłanie Jej przyjaciołom w Polsce. Pastor zgodził się i dokonał autoryzacji wersji angielskiej. Dodając, że ma do nich pełne zaufanie, więc wie, że przekład będzie wierny. I w ten sposób poznałem treść kazania i oczywiście przesłałem je pozostałej siódemce z niegdyś dziesięcioosobowego fan klubu Milom.
A oto kazanie pastora Sama Jacksona.
Moi drodzy
Jesteśmy specyficznym zborem, bo znamy się wszyscy chyba dobrze, zarówno z pracy, jak i zwłaszcza ze spotkań w tym domu, w którym znajduje się też i ta sala, w której od lat zwracamy nasze myśli ku Bogu. A dzisiaj zebraliśmy sie tu ze szczególnie ważnego a zarazem aż tak smutnego powodu, bowiem musimy pożegnać Margo, najwspanialszą osobę, jaką Stwórca pozwolił mi w życiu spotkać.
U nas w Stanach obowiązuje głupi przesąd, że każdy do wszystkiego musi dojść własnymi siłami, a korzystanie z pomocy innych to już obciach. Dlatego nie będę wyliczał, jak wiele dobrego Margo zrobiła chyba dla wszystkich z nas. I powiem tylko kilka słów o jej roli w moim życiu.
Start zawdzięczam mojemu kochanemu matczysku. Gdy tatuś dał dyla w siną dal, nie miała wątpliwości, że musi mnie urodzić. Wbijała do łba, że szkoła nie jest do łobuzowania i opieprzania się. A narkotyki nie dzielą się na twarde i miękkie, bo wszystkie bez wyjątku są jednym gigantycznym gównem. Nie była zachwycona moimi treningami bokserskimi i na moje szczęście odpowiednio wcześnie wbiła mi do łba, że walk za kilka melonów to ja staczać nie będę. Więc skoro mam smykałkę do komputerów, powinienem iść na studia.
Gdy na uniwersytecie stanowym zrobiłem tego bachelora, dla spokoju sumienia przejrzałem oferty pracy. Wśród mało ekscytujących (stanówka to przecież nie Harvard ani nie MIT) znalazłem też i jedno z jakiegoś Cagliari. Jasny gwint, gdzie to jest - pomyślałem. I wyguglowałem, że to w Europie, a konkretnie na takiej wyspie na Morzu Śródziemnym, należącej do Włoch. W ofercie nie było ani słowa o potrzebie znajomości języka włoskiego, więc nie zmartwiłem się, że z języków obcych znam tylko kilka wiąch po hiszpańsku. I trochę z ciekawości, trochę dla jaj, odpisałem. I bardzo się zdziwiłem, gdy po kilku dniach dostałem mail z zapytaniem o dane kontaktowe, bo mam przylecieć na rozmowę kwalifikacyjną a firma przyśle bilet economic class.
Oczywiście poleciałem. I skierowano mnie aż do pani dyrektor, niesamowicie przystojnej kobiety, ubranej z wielkim gustem, która odbyła rozmowę ze mną podczas lanczu. Dostałem wielki talerz fantastycznego spaghetti, szklankę wina oraz mnóstwo pytań, na które odpowiadałem uczciwie, bo już czułem, jak bardzo ta pani góruje nade mną inteligencją, więc nie ma co świrować i trzeba walić całą prawdę. A na koniec usłyszałem, że przyjmuje mnie na półroczny staż. I radzi porządnie przestudiować dokumentację sprzętu i douczyć się tego konkretu.
Nigdy wcześniej tak nie zasuwałem i douczałem się po nocach, bo jeszcze nikt tak mnie w życiu nie potraktował. Więc nie mogłem jej zawieść. Po trzech miesiącach wezwała mnie i powiedziała, że dobrze mnie oceniła. Bo jestem rzetelnym rzemieślnikiem, który zrobi dokładnie to, co mu zlecą, co najwyżej dołoży od siebie coś, co ma sens. Więc mam podpisać umowę bezterminową.
Gdy kiedyś powiedziałem coś bardzo głupiego o Panu Bogu, zaproponowała mi, żebym przyszedł na nabożeństwo, a jedyne, czego ode mnie oczekuje, to wstanie z krzesła kiedy i inni wstaną. Po nabożeństwie przy kawie i cieście (tak to już jest w naszej parafii) zadałem jej mnóstwo pytań, na które cierpliwie i łopatologicznie odpowiedziała. I zrozumiałem, jakim byłem durniem i jakie gówno z mózgu robili mi na uniwerku w kwestii religii.
Jak się to skończyło, wszyscy wiecie. Najpierw zostałem diakonem a od niecałego roku jestem pastorem. Oczywiście bez jej pomocy i doszkolenia z teologii w życiu bym tych egzaminów nie zdał. Nawet nie wiecie, jak bardzo jest z tego dumna moja mama, która od dwóch lat mieszka z moją rodziną i wreszcie może odpocząć po latach harówki za marne pieniądze.
Gdy zakochałem się w Lucii, nie wstydziłem się spytać Margo, czy nasz związek ma przyszłość. Odpowiedziała mi, że jak najbardziej. I dodała otuchy mówiąc, że jeśli jakiś gnój obrazi Lucię za związek z czarnym chłopakiem a ja mu przefasonuję ryj, nawet nie dojdzie do procesu, bo hasło rasizm załatwi sprawę. Więc nie pękałem i obecnie jestem mężem cudownej dziewczyny i ojcem dwóch córek.
Tak samo to Margo namówiła mnie na to, żebym zebrał swoje doświadczenia i napisał pracę magisterską. Na Uniwersytecie w Cagliari zdałem kilka egzaminów, napisałem pracę i mogłem wydrukować nowe wizytówki, z MSc zamiast z BSc.
Ale gdy dwa lata temu zaproponowała mi przejście na ty, było to dla mnie największe wyróżnienie, jakie mnie w życiu spotkało.
Pewnego razu zastałem ją śmiejącą się do łez podczas oglądania na You Tube scenki kabaretowej. Poprosiłem ją o przetłumaczenie i zrobiłem karpia. Bo wynikało z tego, że hydraulik zatrudniony przez zarząd budynków mieszkalnych ma w dupie swoje obowiązki, nie ma zamiaru naprawić awarii w mieszkaniu jednego z lokatorów i przechwala się, że pracodawca nie tylko go nie wyleje z roboty, ale wręcz może mu skoczyć. Margo zaprosiła Lucię i mnie na kolację i wytłumaczyła, że taki po prostu jest socjalizm. I wtedy zrozumiałem, jakie to koszmarne gówno.
Jej kraj przez ponad czterdzieści lat tkwił w tym gównie. Nie ze swojej winy, w niewolę sowiecką wepchnął go amerykański prezydent Roosevelt, któremu Stalin wsadził patyk w dupę i kręcił tą kukiełką, jak tylko chciał. Margo pamiętała o swoich korzeniach i każdego miesiąca wysyłała do Polski trzy tysiące euro. Na dom samotnej matki, na schroniska dla bezdomnych zwierząt i na ewangelicką organizację charytatywną. Jeśli zastanawialiście się, jak uczcić jej pamięć, mam propozycję. Paul i Vera już powiedzieli mi, że ta sala nadal pozostaje do dyspozycji naszego zboru. Zatem róbmy zbiórkę by te trzy tysiące nadal trafiały tam każdego miesiąca na tak godne cele.
Złośliwi i zawistni niekiedy pokwikiwali, że z Margo robię jakiegoś półboga. Była tylko człowiekiem, ale jakim! I tak jak każdego człowieka, ludziom wolno ją krytykować lub się z nią nie zgadzać. Ale szacunek musi być zachowany. Gdy ktoś obrazi jej pamięć jakimś plugawym słowem, kara będzie nieuchronna. Też jestem tylko człowiekiem, ognistego miecza nie mam, ale i bez niego na pewno sobie poradzę.
A teraz spełnijmy jej ostatnią wolę i powierzmy jej prochy morzu w jej ulubionej zatoczce. Bo chciała na zawsze połączyć się z tą wyspą, którą tak bardzo pokochała. Bo na niej, już w sile wieku, wreszcie zaznała tyle dobra, na ile od zawsze zasługiwała. I którym tak hojnie podzieliła się z tymi, którzy byli tego godni.
z których pierwszy podawał syntetyczne informacje o Jej poznaniu w Warszawie i naszej przyjaźni, drugi zaś opisywał Jej dzieje na Sardynii, które znałem już jedynie z naszej korespondencji mailowej.
W połowie roku 2017 Jej listy stały się rzadsze. A jednocześnie pojawił się w nich wątek bilansowy, podsumowujący Jej działalność w Cagliari i informujący o stabilizacji zarówno Jej rodziny, jak i porządnych ludzi, których tam poznała i co tu ukrywać, bardzo dużo im w życiu pomogła. Pisała mi, że córka z przychodni przeniosła się do dobrej kliniki, bo obroniła doktorat na tamtejszym uniwersytecie, zięć jest już wicedyrektorem porządnego biura projektów a ich dzieci uczą się świetnie, będąc prymusami w swoich klasach. Jej ogrodnik a zarazem złota rączka Fabio otworzył (oczywiście z Jej pomocą) jednoosobową firmę typu usługi remontowo - ogrodnicze i nie narzeka na brak zleceń, zaś admin ośrodka obliczeniowego Sam napisał pracę magisterską i zdał egzamin na pastora. A ona po odejściu na emeryturę nie zostawi po sobie pustki, bowiem wynalazła w Helsinkach bardzo zdolnego Fina świeżo po doktoracie, którego już ściągnęła wraz z rodziną, zatrudniła w firmie i wdraża do przejęcia po niej obowiązków.
To takie niemal ostateczne podsumowanie sardyńskiego etapu Jej życia, zrobione jeszcze niemal dwa lata przed przejściem na emeryturę, mocno mnie zaniepokoiło. Gdy spytałem Ją, czy przypadkiem nie ma jakichś problemów ze zdrowiem, zbyła to pytanie informacją, że pewne ma, ale nie warto o tym się rozpisywać.
Po Jej mailu ze stycznia 2018 nastąpiła dłuższa przerwa a na początku marca jej córka Vera poinformowała mnie, że mama cierpi na nieuleczalny nowotwór trzustki i pozostało Jej już tylko kilka tygodni życia.
Początkowo próbowałem uciec w pracę, ale właśnie 1 kwietnia' tuż po powrocie z wielkanocnego nabożeństwa, otworzyłem pocztę. I znalazłem mail, w którym Vera napisała, że przed godziną ziemska wędrówka Małgosi dobiegła kresu. Rano Sam udzielił Jej Sakramentu Ołtarza (tak w kościołach protestanckich jest nazywana Komunia). Około dziesiątej poprosiła jeszcze o "polską komunię", czyli kawałeczek jajka na twardo i okruszek mazurka. Dwie minuty po ich spożyciu odeszła.
Wraz z tą informacją Vera przysłała też list do mnie, dyktowany tydzień wcześniej córce na raty, bo już mówienie sprawiało jej problem. W którym Milom pożegnała się ze mną. Wspomniałem o nim we wpisie z 25 kwietnia 2018, zatytułowanym "Work must go on". Mail ten miał charakter bardzo osobisty, i co tu dużo mówić, rozkleił mnie na ponad trzy tygodnie. Dlatego powtarzając informacje ze wzmiankowanego wpisu, pozwolę sobie przypomnieć tylko jego najistotniejsze przesłanie o charakterze jak najbardziej ogólnoludzkim, a nie osobistym.
Milom przypomniała i prosiła o powtórzenie tego wszystkim Czytelnikom Antysocjala, że uczciwa praca, dobrze służąca innym ludziom, jest w życiu najważniejsza, będąc jednocześnie najdoskonalszą formą modlitwy. A człowiek tyle jest wart, ile na miarę swoich możliwości i bez popadania w autodestrukcję pomógł w życiu porządnym ludziom, godnym tej pomocy.
Ojciec metodyzmu biskup John Wesley może być dumny z pastor Małgosi.
Zgodnie z Jej ostatnią wolą, została skremowana a prochy rozsypano z łódki w Jej ulubionej zatoczce, nad brzegiem której chętnie przesiadywała by w spokoju myśleć o sprawach bieżących lub się modlić.
Liturgię pogrzebową sprawował oczywiście pastor Sam Jackson. Prosił obecnych, by nie nagrywali kazania, jako że jest ono bardzo spontaniczne, a więc zapewne nie wolne od jakichś usterek warsztatowych. Ale Vera i jej mąż Paweł dobrze je zapamiętali i poprosili Sama, by zgodził się na spisanie treści z pamięci, przetłumaczenie na polski i wysłanie Jej przyjaciołom w Polsce. Pastor zgodził się i dokonał autoryzacji wersji angielskiej. Dodając, że ma do nich pełne zaufanie, więc wie, że przekład będzie wierny. I w ten sposób poznałem treść kazania i oczywiście przesłałem je pozostałej siódemce z niegdyś dziesięcioosobowego fan klubu Milom.
A oto kazanie pastora Sama Jacksona.
Moi drodzy
Jesteśmy specyficznym zborem, bo znamy się wszyscy chyba dobrze, zarówno z pracy, jak i zwłaszcza ze spotkań w tym domu, w którym znajduje się też i ta sala, w której od lat zwracamy nasze myśli ku Bogu. A dzisiaj zebraliśmy sie tu ze szczególnie ważnego a zarazem aż tak smutnego powodu, bowiem musimy pożegnać Margo, najwspanialszą osobę, jaką Stwórca pozwolił mi w życiu spotkać.
U nas w Stanach obowiązuje głupi przesąd, że każdy do wszystkiego musi dojść własnymi siłami, a korzystanie z pomocy innych to już obciach. Dlatego nie będę wyliczał, jak wiele dobrego Margo zrobiła chyba dla wszystkich z nas. I powiem tylko kilka słów o jej roli w moim życiu.
Start zawdzięczam mojemu kochanemu matczysku. Gdy tatuś dał dyla w siną dal, nie miała wątpliwości, że musi mnie urodzić. Wbijała do łba, że szkoła nie jest do łobuzowania i opieprzania się. A narkotyki nie dzielą się na twarde i miękkie, bo wszystkie bez wyjątku są jednym gigantycznym gównem. Nie była zachwycona moimi treningami bokserskimi i na moje szczęście odpowiednio wcześnie wbiła mi do łba, że walk za kilka melonów to ja staczać nie będę. Więc skoro mam smykałkę do komputerów, powinienem iść na studia.
Gdy na uniwersytecie stanowym zrobiłem tego bachelora, dla spokoju sumienia przejrzałem oferty pracy. Wśród mało ekscytujących (stanówka to przecież nie Harvard ani nie MIT) znalazłem też i jedno z jakiegoś Cagliari. Jasny gwint, gdzie to jest - pomyślałem. I wyguglowałem, że to w Europie, a konkretnie na takiej wyspie na Morzu Śródziemnym, należącej do Włoch. W ofercie nie było ani słowa o potrzebie znajomości języka włoskiego, więc nie zmartwiłem się, że z języków obcych znam tylko kilka wiąch po hiszpańsku. I trochę z ciekawości, trochę dla jaj, odpisałem. I bardzo się zdziwiłem, gdy po kilku dniach dostałem mail z zapytaniem o dane kontaktowe, bo mam przylecieć na rozmowę kwalifikacyjną a firma przyśle bilet economic class.
Oczywiście poleciałem. I skierowano mnie aż do pani dyrektor, niesamowicie przystojnej kobiety, ubranej z wielkim gustem, która odbyła rozmowę ze mną podczas lanczu. Dostałem wielki talerz fantastycznego spaghetti, szklankę wina oraz mnóstwo pytań, na które odpowiadałem uczciwie, bo już czułem, jak bardzo ta pani góruje nade mną inteligencją, więc nie ma co świrować i trzeba walić całą prawdę. A na koniec usłyszałem, że przyjmuje mnie na półroczny staż. I radzi porządnie przestudiować dokumentację sprzętu i douczyć się tego konkretu.
Nigdy wcześniej tak nie zasuwałem i douczałem się po nocach, bo jeszcze nikt tak mnie w życiu nie potraktował. Więc nie mogłem jej zawieść. Po trzech miesiącach wezwała mnie i powiedziała, że dobrze mnie oceniła. Bo jestem rzetelnym rzemieślnikiem, który zrobi dokładnie to, co mu zlecą, co najwyżej dołoży od siebie coś, co ma sens. Więc mam podpisać umowę bezterminową.
Gdy kiedyś powiedziałem coś bardzo głupiego o Panu Bogu, zaproponowała mi, żebym przyszedł na nabożeństwo, a jedyne, czego ode mnie oczekuje, to wstanie z krzesła kiedy i inni wstaną. Po nabożeństwie przy kawie i cieście (tak to już jest w naszej parafii) zadałem jej mnóstwo pytań, na które cierpliwie i łopatologicznie odpowiedziała. I zrozumiałem, jakim byłem durniem i jakie gówno z mózgu robili mi na uniwerku w kwestii religii.
Jak się to skończyło, wszyscy wiecie. Najpierw zostałem diakonem a od niecałego roku jestem pastorem. Oczywiście bez jej pomocy i doszkolenia z teologii w życiu bym tych egzaminów nie zdał. Nawet nie wiecie, jak bardzo jest z tego dumna moja mama, która od dwóch lat mieszka z moją rodziną i wreszcie może odpocząć po latach harówki za marne pieniądze.
Gdy zakochałem się w Lucii, nie wstydziłem się spytać Margo, czy nasz związek ma przyszłość. Odpowiedziała mi, że jak najbardziej. I dodała otuchy mówiąc, że jeśli jakiś gnój obrazi Lucię za związek z czarnym chłopakiem a ja mu przefasonuję ryj, nawet nie dojdzie do procesu, bo hasło rasizm załatwi sprawę. Więc nie pękałem i obecnie jestem mężem cudownej dziewczyny i ojcem dwóch córek.
Tak samo to Margo namówiła mnie na to, żebym zebrał swoje doświadczenia i napisał pracę magisterską. Na Uniwersytecie w Cagliari zdałem kilka egzaminów, napisałem pracę i mogłem wydrukować nowe wizytówki, z MSc zamiast z BSc.
Ale gdy dwa lata temu zaproponowała mi przejście na ty, było to dla mnie największe wyróżnienie, jakie mnie w życiu spotkało.
Pewnego razu zastałem ją śmiejącą się do łez podczas oglądania na You Tube scenki kabaretowej. Poprosiłem ją o przetłumaczenie i zrobiłem karpia. Bo wynikało z tego, że hydraulik zatrudniony przez zarząd budynków mieszkalnych ma w dupie swoje obowiązki, nie ma zamiaru naprawić awarii w mieszkaniu jednego z lokatorów i przechwala się, że pracodawca nie tylko go nie wyleje z roboty, ale wręcz może mu skoczyć. Margo zaprosiła Lucię i mnie na kolację i wytłumaczyła, że taki po prostu jest socjalizm. I wtedy zrozumiałem, jakie to koszmarne gówno.
Jej kraj przez ponad czterdzieści lat tkwił w tym gównie. Nie ze swojej winy, w niewolę sowiecką wepchnął go amerykański prezydent Roosevelt, któremu Stalin wsadził patyk w dupę i kręcił tą kukiełką, jak tylko chciał. Margo pamiętała o swoich korzeniach i każdego miesiąca wysyłała do Polski trzy tysiące euro. Na dom samotnej matki, na schroniska dla bezdomnych zwierząt i na ewangelicką organizację charytatywną. Jeśli zastanawialiście się, jak uczcić jej pamięć, mam propozycję. Paul i Vera już powiedzieli mi, że ta sala nadal pozostaje do dyspozycji naszego zboru. Zatem róbmy zbiórkę by te trzy tysiące nadal trafiały tam każdego miesiąca na tak godne cele.
Złośliwi i zawistni niekiedy pokwikiwali, że z Margo robię jakiegoś półboga. Była tylko człowiekiem, ale jakim! I tak jak każdego człowieka, ludziom wolno ją krytykować lub się z nią nie zgadzać. Ale szacunek musi być zachowany. Gdy ktoś obrazi jej pamięć jakimś plugawym słowem, kara będzie nieuchronna. Też jestem tylko człowiekiem, ognistego miecza nie mam, ale i bez niego na pewno sobie poradzę.
A teraz spełnijmy jej ostatnią wolę i powierzmy jej prochy morzu w jej ulubionej zatoczce. Bo chciała na zawsze połączyć się z tą wyspą, którą tak bardzo pokochała. Bo na niej, już w sile wieku, wreszcie zaznała tyle dobra, na ile od zawsze zasługiwała. I którym tak hojnie podzieliła się z tymi, którzy byli tego godni.
Tak więc rok trwało moje przygotowywanie się do napisania tych kilku słów.
Żegnaj, Małgosiu!
A może jednak Do zobaczenia? Rzecz jasna o ile tylko na aż tyle zasłużę.
Stary Niedźwiedź