czwartek, 20 czerwca 2013

"Nasze matki, nasi ojcowie", niemieckie łajdactwo.

Serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” nie miałem zamiaru oglądać ale wpis Erinti:
skłonił mnie do zmiany decyzji. A wrażenia jakie wywołały zarówno ta propagandowa szmira jak i  zaprezentowana w TVP1 dyskusja na jej temat skłoniły do podzielenia się moimi odczuciami.
O ile od strony warsztatowej (konstrukcja, gra aktorska, zdjęcia etc.) stoi on na dobrym poziome o tyle scenariusz i jego przesłanie trzeba uznać za jedno wielkie łajdactwo.
Oczywiście Niemcy są ludźmi uwikłanymi całkowicie wbrew swojej woli początkowo jedynie w wojnę, potem i w zbrodnie. Film z lekkością motyla pomija dojście Hitlera do władzy w wyniku demokratycznych wyborów i obrazy w stylu tłumów zadzierających łapę i wpatrzonych w wodza niczym w słońce. Bowiem bycie stuprocentowymi łajdakami zarezerwowano dla nazistów. Wprawdzie owi naziści posługują się językiem niemieckim, noszą niemieckie imiona i nazwiska i służą w aparacie terroru III Rzeszy ale to zapewne jacyś kosmici. Którzy w maju 1945 ponownie wsiedli na swoje latające talerze i odlecieli do odległej galaktyki z której przybyli. Pozostawiając Niemców z ogromem ich nieszczęścia. Bo przecież żaden porządny Niemiec takich zbrodni by nie popełniał, a gdy jeden z bohaterów filmu wziętemu do niewoli radzieckiemu politrukowi strzela na osobności w tył głowy, robi to jedynie z pobudek humanitarnych. Bo jest dobrym oficerem, dbającym o swoich podwładnych. I nie chce ich narażać na taki stress jak udział w rozstrzelaniu jeńca wojennego.
Za to pokazani w filmie Polacy są nie tylko odrażającymi dzikusami nie potrafiącymi nawet posługiwać się poprawnie własnym językiem ale i w przytłaczającej większości antysemitami. A już celują w tym żołnierze Armii Krajowej. Którzy po stwierdzeniu że w wagonie towarowym znajdują się stłoczeni więźniowie w obozowych pasiakach, nie próbują ich uwolnić lecz ponownie zamykają wagon. No bo przecież to muszą być Żydzi bowiem ludzie żadnej innej narodowości do obozów zagłady nie są wywożeni. Więc nie należy Niemcom przeszkadzać w ich mordowaniu.
Polskie protesty spowodowały iż państwowa telewizja niemiecka ma nakręcić i wyemitować film dokumentalny o Armii Krajowej. Tyle tylko że jak zauważył jeden z uczestników dyskusji, film ten zapewne będzie pokazany około  północy przy oglądalności na poziomie 0.5%. A serial obejrzało około 25% niemieckich telewidzów a poza tym zakupiły go telewizje kilkudziesięciu krajów. W tym niestety i polska.
W licznych komentarzach autorstwa osoby która na blogu Erinti posługuje się nickiem "Iwona", przewijają się dwa wątki. Takie filmy należy obowiązkowo pokazywać w polskiej telewizji państwowej bo przecież cenzura to coś najgorszego pod słońcem. Ale już protestować przeciwko nim nie należy bo to jedynie sztucznie wzmaga zainteresowanie nimi. Idiotyzm godny osieroconego niedawno tronu pierwszej „mądrej inaczej” polskiego internetu. Jak widać strasznie ta Polska kłuje niektórych w ząbki.
W swoim doskonałym komentarzu na blogu Erinti czcigodny Juggler (korzystając z okazji pozdrawiam go serdecznie) zwrócił uwagą na oczywisty dla ludzi myślących (ale już nie dla otwartych, nowoczesnych i postępowych niczym pewna odmiana paraliżu) fakt iż TVP1 aby ten serial wyemitować, musiała takowy kupić. A więc w ten sposób dofinansowała tę antypolską hecę. I to w czasach gdy rzekomo właśnie z powodów finansowych nie są transmitowane choćby cieszące się wielkim zainteresowaniem mecze Agnieszki Radwańskiej. Więc ten sponsoring należy uznać za skandal.
Moim zdaniem jest to niewątpliwie sponsoring ale równocześnie i befehl. A rozkaz rzecz święta, jak zapewne uczył pewną znaną w polskiej polityce postać akurat nie ojciec lecz dziadek. Bo wygląda na to że po latach kajania się Niemcy poszli po naukę do mistrzów z The Holocaust Industry i obecnie są na etapie polskiej współodpowiedzialności za holocaust. A za jakieś dwadzieścia latek świat dowie się że to polscy mistrzowie konspiracji zbudowali Auschwitz i zrobili to tak sprytnie że aż do roku 1945 Niemcy nic nie wiedzieli o istnieniu tego obozu. Ani też o organizowanych przez Polaków w krajach okupowanej Europy łapankach i wywożeniu pociągami Deutsche Reichsbahn ofiar do obozów śmierci. A niemieckie wojska okupacyjne plus aparat policyjny robili co mogli aby bronić Żydów przed Polakami. Ale przy takiej dysproporcji sił i środków byli bez szans.

Stary Niedźwiedź

środa, 12 czerwca 2013

Sepia cz. III - wakacje nad morzem.

Sepii jedynie raz w życiu udało się osiągnąć linię którą teoretycy uważają za właściwą dla psów rasy jamnik. Był to efekt miesięcznych wakacji nad Bałtykiem.
Do Sobieszewa przyjechała samochodem państwa R wraz z całą rodziną. W planach miała miesięczny pobyt wraz z Krzysiem, Piotrem i resztą naszej gromadki, powstałej jeszcze w czasach studenckich. Było to jej pierwsze dłuższe rozstanie z kochaną panią. Dlatego też państwo R wykorzystali fakt że Sepcia odnalazła w domku torebkę krówek i natychmiast zanurzyła w niej pyszczek. Konsumpcja zajęła jej trochę czasu bowiem miała ona zwyczaj odwijać cukierki z papierków, pożeranie słodyczy w opakowaniu pozostawiając psim prostakom. Gdy skończyła, przekonała się że pani i pan odjechali bowiem samochód też zniknął. Krzysztof zaczął jej tłumaczyć że za jakiś czas wrócą do Warszawy do swojego mieszkania gdzie będą już na nią czekać kochana pani i kochana lodówka. Spoglądała na niego mocno podejrzliwie ale się uspokoiła.
Nasza kwatera pozbawiona była wszelakich luksusów ale dla dwudziestokilkulatków fakt że w skład umeblowania pokoików wchodzą jedynie łóżka i taborety, woda dostępna jest w kranie na podwórku a rolę szaf na odzież spełniają tekturowe pudła przyniesione ze sklepu nie stwarzał żadnego problemu. W końcu było oświetlenie, gniazdko elektryczne pozwalało ugotować wodę na herbatę czy kawę lub usmażyć grzyby na elektrycznej kuchence. A położony na stołku zdobyty gdzieś kawałek płyty spilśnionej umożliwiał wyłożenie dziadka podczas gry w brydża.
Tryb życia prowadziliśmy uregulowany. Ze względu na brak lodówki zakupy należało robić na bieżąco. Tak więc rano dyżurny maszerował do oddalonego o niecały kilometr kiosku spożywczego po pieczywo i nabiał, zabierając ze sobą rzecz jasna Sepię na smyczy. Poza wykonaniem kanonicznych psich czynności zaliczała więc na dobry początek z półtora kilometra spacerku.
W skład śniadania obowiązkowo wchodziła pasta serowo-rybna. Rozgniatałem ją szczególnie starannie bowiem wiedziałem o talencie Sepii do rozdzielania mieszanin typu biały ser plus drobniutko posiekane mięso lub wędlina. Efekt był taki że psinka jadła to co jej podano ale co jakiś czas na podłogę obok miseczki z pyszczka wysypywał jej się precyzyjnie oddzielony biały ser. Moich mieszanin nie potrafiła już rozdzielić więc z braku alternatywy je zjadała. Oczywiście dodatek szczypiorku i szczypty pieprzu w niczym jej nie przeszkadzał a wręcz zachęcał ją do jedzenia.
Po śniadaniu wyruszaliśmy na dziką plażę, najładniejszą ze znanych mi na polskim wybrzeżu Bałtyku. A to oznaczało trzy kwadranse marszu przez las a potem piaszczystą ścieżkę między wydmami czyli co najmniej kolejne trzy kilometry spaceru. Zaś na samej plaży czekało tyle atrakcji! Po pierwsze wolno było do upojenia kopać w piasku i nikt tego nie reglamentował ani nie zabraniał. Przy brzegu morza spacerowały mewy za którymi można było pobiegać i je oszczekać. A gdy piesek się zmęczył, w naszym plażowym grajdołku oczekiwał na nią odpoczynek pod rzucającym cień baldachimem sporządzonym z koszulki i kilku patyków oraz miseczka z wodą.
Nie wykupiliśmy obiadów w jednej z licznych stołówek aby nie wiązać się sztywnymi terminami. Główny posiłek dnia spożywaliśmy zatem wracając z plaży okrężną droga via „ulica Smażalniowa” lub już w Gdańsku na tamtejszej starówce.
Były to czasy gdy polskim rybakom wolno było jeszcze łowić ryby w Bałtyku więc standardowa oferta miejscowych smażalni obejmowała flądry słusznych gabarytów, całkiem niezłe frytki oraz rzecz jasna piwo. Gdy pierwszy raz obrałem Sepii dużą flądrę z ości i szorstkiej skóry, zaczęła od dokładnej analizy tej dotychczas jej nieznanej potrawy. Nosek z pół minuty marszczył się intensywnie wciągając powietrze. Analiza wypadła pozytywnie bowiem po kolejnych kilku sekundach tekturowa tacka była wylizana do czysta.
Popołudnia spędzaliśmy na gdańskiej starówce którą całe nasze grono było zauroczone. A to oznaczało spożycie kalmara a la flaczki w barze szybkiej obsługi lub zupy cebulowej w urokliwej pizzerii na ulicy Piwnej blisko katedry. Oczywiście w podróż zabieraliśmy miseczkę bowiem Sepia z entuzjazmem spożywała zarówno jedną jak i druga zupę. Mimo ze ta cebulowa była wielce pikantna i nie każdy z gości dojadał ją do końca. Sepusia takich problemów nigdy nie miała. Niekiedy rezygnowaliśmy z rybnego preludium przy plaży i cały obiad jedliśmy w tej pizzerii. Więc po zupie następowała pizza lub spaghetti plus kieliszek wina (oczywiście czerwonego wytrawnego). W takich przypadkach Sepia dostawała pół porcji pizzy z tuńczykiem i marynowaną gruszką lub spaghetti alla carbonara (w czasach zapiekłej komuny o spaghetti alla vongole które na pewno bardziej przypadłyby jej do gustu można było jedynie pomarzyć). Bowiem gdy sami za pierwszym razem zamówiliśmy różne odmiany tych dwóch standardowych potraw, ona skacząc przednimi łapkami na nogi właściwej osoby wyraźnie określiła swoje preferencje. Niedrogimi bułgarskimi winami nie wykazała żadnego zainteresowania bo to zdecydowanie nie była jej półka.
W doborze cukierni w której na deser zjadaliśmy po ciastku lub jakiś krem, rzecz jasna zdawaliśmy się na naszego czworonożnego przewodnika. Kiedyś przeciągnęła nas ona chyba przez pół starówki, mijając zdecydowanym krokiem kilka wyglądających nienajgorzej lokalików i w końcu weszliśmy za nią  do malutkiej i bardzo skromnej cukierenki. Ale tam sprzedawali rozpływające się w ustach wspaniałe makaronikowe rogaliki oblepione połówkami fistaszków. Więc było warto.
Pewnego razu gdy mieliśmy zamiar skręcić do smażalni w której tradycyjnie jadaliśmy flądry, Sepia nie chciała tam wejść i ciągnęła dalej z siłą eskimoskiego psiego zaprzęgu. Nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami karnie poszliśmy za nią. Przeszła ze dwieście metrów i wkroczyła na teren innej smażalni. A tam oferowali prawdziwe smażone miętusy. Czyli jedyny słodkowodny gatunek ryb dorszowatych, kto ich nie jadł ten nie zrozumie jaka to delicja. Bo opisać się tego nie da.
Podczas tego urlopu zdarzył się tylko jeden dzień deszczowy, połaczony na dokładkę z silnym zimnym wiatrem. Doszliśmy wtedy do wniosku iż należałoby na rozgrzewkę wypić kropelkę czegoś mocniejszego a idealne dopełnienie stanowiłby wędzony węgorz. Była to druga połowa dekady gierkowskiej kiedy to praktycznie wszystko co dawało się sprzedać za prawdziwe pieniądze, wyjeżdżało z Polski na zachód więc w sklepach rybnych nie było ani śladu tego rarytasu. Nasz gospodarz wytłumaczył nam że jakieś pięć kilometrów od naszej kwatery mieszka w lesie kłusownik który je wędzi. Nie wiedzieliśmy za bardzo jak tam trafić więc ktoś z nas wpadł na szczęśliwy pomysł i zaczął tłumaczyć Sepii żeby szukała dobrej rybki, wędzonej rybki. A ona podniosła łepek, dokonała analizy i ruszyła zdecydowanym truchtem. Przeciągnęła nas przez okrutne chaszcze i błota ale po godzinie wyszła prościutko na dymiącą beczkę wędzarni którą radośnie oszczekała. Z pobliskiej chałup wyszedł jakiś drab i próbował wmówić nam że wędzi złowione w Martwej Wiśle leszcze. Odpowiedzieliśmy mu żeby takiego kitu nie wciskał bo nasz piesek tego nie kupi. Wtedy skapitulował i zgodził się sprzedać nam dwie sztuki. Dzieląc węgorze na porcje dla Sepci odłożyłem taką samą jak dla dwunożnych konsumentów. Gdy jeden z kolegów spytał czy odrobinę nie przesadzam, odpowiedziałem że bez niej zamiast węgorka mielibyśmy kanapki z topionym serem lub jakąś mielonką niewysokiego lotu. Więc niech nie marudzi.
Gdy wróciliśmy z wakacji do Warszawy, pani R spojrzała na skaczącą na nią i piszczącą Sepię ze zdumieniem. Bowiem jamniki o takiej linii widywała do tej pory w naturze jedynie na wystawach. Więc zapadła decyzja o wydaniu Sepii za mąż. Bo drugi raz taki cud mógł się już nie zdarzyć.

Stary Niedźwiedź

niedziela, 2 czerwca 2013

Sepia cz. II - walka o linię.

Jak już wspomniałem, Sepia miała podniebienie smakosza z najwyższej półki i nie sposób zliczyć ile razy to udowodniła. Ale z racji tego przez całe swoje psie życie miała nadwagę i poza jednym przypadkiem który opiszę w następnym odcinku, była odchudzana z nieprzesadnie wielkim powodzeniem. Gdy osiągnęła wiek dorosły, jej nadworny weterynarz orzekł iż powinna zostać mamą. Zatem pani R wybrała się do siedziby związku kynologicznego aby poszukać jej narzeczonego. Gdy panowie kynolodzy spojrzeli na Sepię, zadali pytanie:
- Proszę pani, a co ta sunia je w ciągu dnia?
Pani R nieśmiało wymieniła część jej menu, pomijając rzecz jasna niektóre elementy tej diety. A w odpowiedzi usłyszała:
- Ależ proszę pani, to przecież jest jamnik a nie owczarek niemiecki!
I wtedy zaczęło się przekleństwo niemal całego żywota Sepci czyli odchudzanie.
Przed Wielkanocą pani R zarządziła sprzątanie w pokoju zajmowanym przez Krzysia i Piotra. Ten ostatni bez przesadnego entuzjazmu zmontował odkurzacz i odsunął swój tapczan. I wtedy jęknął po czym zawezwał wszystkich domowników. 
Za tapczanem leżało lekko licząc kilka kilogramów suchego pieczywa. Po prostu Sepia oczekując najgorszego zaczęła podkradać chleb i robić sobie zapas sucharów na czarną godzinę.
Podczas wizyty na wydziale weterynarii jej lekarz spojrzał na nią krytycznie i postawił Sepię na wadze. A po chwili zawołał kolegów i studentów mających zajęcia dydaktyczne w ambulatorium. Biedna psina zaczęła gorączkowo wciągać brzuszek myśląc że jej to pomoże. Ponoć taki przypadek zdarzył się tam po raz pierwszy.
Jednym z popisowych dań autorstwa pani R jest tort makowy, zdecydowanie najlepsze ciasto jakie do tej pory miałem okazję jeść w swoim życiu. Pewnego dnia pojawiło się ono na stole podczas wizyty gościa u państwa R. W trakcie jedzenia kawałek tortu spadł mu z talerzyka na podłogę. Pan ten z lekko zakłopotaną miną schylił się aby go podnieść po czym wydał donośny okrzyk i cofnął lekko krwawiącą dłoń. Została ona natychmiast zdezynfekowana i opatrzona a gospodarze długo przepraszali poszkodowanego.
Po prostu Sepcia od dłuższego czasu zanosiła psie modły aby choć odrobina tego rarytasu którego pieskowi żałowano upadła w końcu na podłogę. Gdy modły te zostały wysłuchane, natychmiast znalazła się przy skarbie. I wtedy z góry wynurzyła się jakaś wstrętna łapa próbująca pozbawić ją tej zdobyczy. Takiej agresji musiała zatem przeciwstawić się „siłom i godnościom osobistom”. Historia ta szybko rozeszła się w naszym gronie i wiedzieliśmy że gdyby podczas wizyty u państwa R komuś upadł kawałek jedzenia, pod żadnym pozorem nie wolno próbować tego sprzątnąć. Bo po pierwsze, jest to całkowicie zbędne a po drugie, grozi naprawdę poważnymi obrażeniami.
Przy całym wielkim szacunku dla wspomnianego tortu makowego, za bezdyskusyjnie najlepsze dzieło kulinarne pani R uważam jej pierogi ruskie. Kojarzą mi się one z muzyką Mozarta w której nie wolno zmienić ani jednej nuty. Bowiem niczego nie da się w niej poprawić, można jedynie coś zepsuć. Z owymi pierogami jest dokładnie tak samo i za nie bez chwili wahania oddałbym naprawdę każdą potrawę mięsną.
Gdy pewnego dnia zostałem zaproszony na taką ucztę bogów, już wchodząc po schodach usłyszałem z daleka głęboki alt Sepii. Tembr jej głosu zaskoczył mnie bowiem w szczekaniu tym nie było złości czy chęci zwrócenia na coś uwagi lecz ewidentne głębokie oburzenie. Gdy wszedłem, z kuchni doszedł mnie dialog:
- Hau, hau!
-Ależ Sepusiu, dostałaś już pierożki.
- Hau, Hau!
- Przecież osiem pierogów to dla pieska bardzo dużo, więcej nie mogę ci dać!
- Hau, hau, hau!
Ton głosu Sepii był tak czytelny że bez trudu można było zrozumieć co mówiła. W języku ludzi oznaczało to:
- Co, osiem pierogów ma mi wystarczyć? Jak ta pani w ogóle mogła powiedzieć coś aż tak absurdalnego! Czy ona naprawdę nie wstydzi się mówić takich głupstw?
W swoim psim życiu Sepusia chyba tylko kilka razy naprawdę poczuła się syta. Raz miało to miejsce podczas wielkanocnego obiadu kiedy po raz kolejny pokazała ile warte było jej podniebienie. Podczas jedzenia przystawek w pisej miseczce pojawił się piękny plasterek soczystej szynki. Na szynkę kapała ślinka ale Sepia nie zaczynała jej jeść, widać było że zdecydowanie na coś czeka. I wtedy ktoś zażartował:
- Może chce żeby tę szynkę polać sosem tatarskim?
I to była prawidłowa diagnoza. Bowiem po dodaniu sosu przystawka zniknęła z miseczki z prędkością światła. Gdy przyszła kolej na pieczoną indyczkę, zagadka została rozwiązana znacznie szybciej i pokrojony plaster pieczystego obłożono borówkami. Po czym konsumpcja trwała kilka sekund. Wieczorem biedna Sepcia była naprawdę najedzona bowiem po usadowieniu się na fotelu obojętnym wzrokiem spoglądała na stojące na stole słodycze.
W reinkarnację jako chrześcijanin oczywiście nie wierzę. Ale zgadzam się z opinią ojca Józefa Marii Bocheńskiego czyli jednego z kilku najmądrzejszych ludzi żyjących w dwudziestym wieku iż psy i koty też mają coś na kształt duszy. Więc zapewne obecnie Sepia kopie dołki w ogrodzie psiego raju a gdy się zmęczy, podchodzi do miseczki w której znajduje smakołyk tej klasy co arcydzieła pani R. Bo czegoś lepszego to chyba i w raju nie mają.

Stary Niedźwiedź