Żaden konserwatysta nie wpadnie na pomysł powielania budzącego politowanie antyfeminizmu agenta w muszce, który z oślim uporem bredzi, że kobiety są niezdolne do myślenia. A przecież taka diagnoza może być słuszna jedynie w stosunku do tej garstki masochistek, które mimo tego traktowania ich jak podludzi, ciągle jeszcze na niego głosują. Najinteligentniejszym człowiekiem, jakiego w życiu miałem przyjemność i zaszczyt poznać, jest poza dyskusją Milom. Mnie i kolegów początkowo dołowała świadomość, że w czasie naszych arcyciekawych dyskusji my musieliśmy wykorzystywać tak ze 110% naszych możliwości intelektualnych, a jej chyba wystarczyło sięgać po jakieś 10%. Ale potem nauczyliśmy się traktować to jak obiektywne zjawisko przyrody, typu kierunek obrotów Ziemi dookoła swej osi, na które nie mamy żadnego wpływu. I wtedy problem zniknął. Natomiast co się tyczy durniów, skończonych można spotkać i wśród mężczyzn, i wśród kobiet. Niedawno dyżurny debil polskiej sceny politycznej, zapytany przez dziennikarzy o stanowisko „nowoczesnych banksterów” w sprawie aborcji, dał kolejny popis swej erudycji. Bo powiedział, że jest to sprawa światopoglądu. Więc nie będzie dyscypliny klubowej, gdyby doszło do głosowania na temat dopuszczalności aborcji między DWUNASTYM A DWUDZIESTYM MIESIĄCEM CIĄŻY. Zatem nie tylko maturę, ale i świadectwo ukończenia szkoły podstawowej musiał nabyć na rynku wtórnym. A z kolei kilka dni temu na blogu „Natrętna bezmyślność” (czy jakoś podobnie) niejaka „Marzena” , nie będąca w stanie pojąć że grafomania jest bardzo nędznym substytutem talentu a świstek ukończenia jakiegoś operetkowego wydziału uniwerku nie jest żadnym substytutem mózgu, zalecała pójście na spacer podczas burzy z piorunami! Gdy czcigodny Grover (pozdrawiam serdecznie) usiłował wytłumaczyć debilce, czym to grozi, został chamsko zaatakowany przez inną bezmózgą pindę a przez blogmasterkę wyproszony z blogu. Dobre i to, że idiotka przerobiła swój stek bzdur dopisując potem na końcu swoich wypocin, zapewne po desperackim guglowaniu hasła „piorun”, że uderzenie takowego może być niebezpieczne. Niewykluczone, że za rok dotrze do niej, że w Polsce w lecie jest dużo cieplej, niż w zimie.
Ale poza niekwestionowanymi różnicami między obydwoma płciami w budowie anatomicznej (i chwała Stwórcy za nie!) oraz fizjologii, istnieją też bardziej istotne różnice w psychice. I temu zagadnieniu chcę poświęcić kilka słów.
Dla kobiety najważniejsze na świecie jest jej dziecko lub dzieci. Wyjątkami od tej reguły może być jedynie tak skrajna patologia, jak „mama Madzi”. Która jak wiadomo, zabiła swoją córeczkę, gdyż przeszkadzała jej w balowaniu i kurwieniu się. Jedyny znany mi przypadek prób obrony tego bydlęcia to brednie satanistycznej pkurwy, która jest „lepsza”, bo współuczestniczyła w zabójstwie co najmniej dwójki swoich dzieci. Ale każda kobieta o niepatologicznej psychice gotowa jest do największych poświęceń, gdy chodzi o życie czy zdrowie jej dziecka. I dlatego mężczyzna starający się o względy kobiety z dzieckiem, musi sobie zdać sprawę ze swojego miejsca w szeregu. Oraz tego, że bez zdobycia co najmniej sympatii tego dziecka, jego starania są bez szans.
Mój przyjaciel, czterdziestoletni rozwodnik wychowujący szesnastoletnią córkę, zakochał się do imentu w dwudziestoczteroletniej rozwódce (typowa polska historia: katolicki ślub, mąż pijak i brutal, rozwód „państwowy”) z czteroletnim synkiem. Okazało się, że on też nie jest jej obojętny, ale spowiednik kazał jej natychmiast zerwać tę „grzeszną znajomość”, zanim nie dojdzie do „grzechu śmiertelnego”. Na wszelkie propozycje wspólnych wakacji odpowiadała, że nie może zostać jego utrzymanką. Gdy się o tym dowiedziałem od jego córki (zadzwoniła do mnie w tonacji „wujek, ratuj ojca i tę dziewczynę!”), dałem mu klucze do mojego domku na Mazurach, poleciłem wytłumaczyć jej, że skoro domek mają za darmo to nie będzie niczyją utrzymanką. I spytałem, czy pamięta zakończenie „Seksmisji”. Miałem, nosa, bo chłopczyk przyssał się wręcz do przyjaciela, kąpał pod jego opieka w jeziorze, zbierał kurki i jagody, a radość z pierwszych w życiu wakacji wręcz go roznosiła. Widząc to wszystko, pani ta przestała się bronić przed uczuciem. Po powrocie do Warszawy okazało się , że jest w ciąży. Zatem zapalnik z bomby został usunięty. Dalszy detoks był już łatwy. Są bardzo szczęśliwym małżeństwem, a stosunki na linii macocha – pasierbica to po prostu przyjaźń. Jeśli jakaś katoliczka typu młynek modlitewny (przy liturgiach też kręci się jak fryga i też tyle z nich rozumie, co ten kawałek drewna) ośmieliłaby się pyszczyć na temat mojego skromnego udziału w ratowaniu tych dwóch osób, zabiję debilkę śmiechem. A jej kauzyperdom nogi z pleców powyrywam, jeśli odważą się tu przyleźć i szczekać.
Znam też przypadek chirurga pediatry, z przekonań agnostyka. Który od pierwszego wejrzenia zakochał się w matce swojej kilkuletniej pacjentki, kobiecie również samotnie wychowującej dziecko po kościelnym ślubie i cywilnym rozwodzie. Przed i po operacji okazywał dziewczynce sympatię wykraczającą poza standard, ale o to nie sposób mieć do niego pretensji. Dopóki leczenie trwało, jak na dżentelmena przystało, nie pisnął tej pani ani słówka. Ale gdy było już wiadome ponad wszelką wątpliwość, że terapia zakończyła się powodzeniem, zaczął obydwie zapraszać na niedzielne wypady w ciekawe miejsca, a pani tej oświadczył już otwartym tekstem, co do niej czuje. Mała zachowała się wkrótce potem genialnie, bo podczas wspólnego obiadu spytała, czy pan doktor się z mamą ożeni. I to przesądziło sprawę. Dla porządku dodam (bo gdy mam za co pochwalić księdza katolickiego, zawsze to robię) że spowiednik tej pani pokazał klasę. Nie obraził jej ani jednym słówkiem i powiedział, że skoro ten pan tak bardzo jest jej i dziecku potrzebny, to proponuje wzięcie ślubu cywilnego, a ją zaprasza na duszpasterstwo małżeństw niesakramentalnych. Czyli można być jednocześnie księdzem katolickim, przestrzegającym ściśle obowiązujących go reguł, a zarazem umieć okazać współczucie i sympatię osobie bezdyskusyjnie na to zasługującej. A nie zionącym siarką i smołą tępym katabasem.
Natomiast co się tyczy męskiego punktu widzenia, w kręgach w których się obracam, dla mężczyzny najważniejsza jest kobieta, którą kocha. Spotkałem się dotychczas zaledwie z jednym wyjątkiem od tej reguły.
Syn znajomych, już po studiach, pracujący i nieźle zarabiający ale wtedy jeszcze mieszkający z rodzicami, zakochał się na zabój w licealistce z klasy maturalnej. Problem polegał na tym, że dziewczyna w młodości po ciężkim wypadku przeszła operację, skutkiem ubocznym której była pewność, że nigdy nie zostanie matką. Zatem rodzice dewoci i proboszczunio na chama próbowali zrobić z niej zakonnicę. Ona nie czuła ani trochę żadnego powołania, więc wmawiali jej, że musi iść do klasztoru, bowiem nie ma prawa UNIESZCZĘŚLIWIĆ żadnego mężczyzny, nie mogąc mu urodzić dzieci. Też udzieliłem kilku rad chłopakowi. Który po powtórnym przemyśleniu sprawy i upewnieniu się, że naprawdę chce z nią przejść przez życie (wytłumaczyłem mu, że w stosunku do dziewczyny która tyle już przeszła, nie ma mowy o jakiejkolwiek nawalance), oczyścił przedpole w domu. Bowiem rodzice po namyśle zrozumieli, co dla niego jest najważniejsze i pogodzili się z jego wyborem. Wtedy wysłał ich na działkę, sam zaprosił dziewczynę do domu i łagodnie a zarazem konsekwentnie doprowadził do tego, że przekroczyli Rubikon. Ale natychmiast po tym wyjął z szuflady pierścionek i się jej oświadczył. To ją wreszcie odblokowało. Jej rodzice wpadli w furię i do końca świrowali, sądząc że nakaz natychmiastowego opuszczenia domu ją złamie. Ale ona spakowała trochę rzeczy osobistych i podręczników, a on czekał na nią pod jej domem w samochodzie. Jego rodzice (matka katoliczka głęboka, ojciec – powierzchowny) przyjęli ją bardzo ciepło. Zwłaszcza matka pokazała, czym się różni prawdziwa katoliczka bardziej niż serio od żałosnej pseudokatoliczki z koziego podogonia. Szybciutko wzięli ślub (szczęśliwie od miesiąca była pełnoletnia). Obecnie dorobili się już własnego mieszkania i adoptowali dwójkę dzieci, które dzięki jej fachowej pracy nad nimi, w testach na inteligencję łapią się już w górnych strefach.
Gdy dwaj synowie mojego przyjaciela chirurga mieli po kilka lat, jego żona porzuciła jego i dzieci, wyruszając w świat za jakąś wielka miłością. Na rozprawie rozwodowej na jego korzyść zeznawali nawet teściowie, zatem opiekę nad synami powierzono jemu, co jest niezwykłą rzadkością w praktyce polskiego sądownictwa rodzinnego. Z pomocą swojej mamy wychował ich, obydwaj ukończyli studia i obecnie pracują. Można by sądzić, że po takich doświadczeniach osobistych jego system wartości został zmodyfikowany. Nic z tego. Pewnego razu gościł dwóch swoich braci ciotecznych będących jezuitami. I przy herbatce pojawił się nieśmiertelny akademicki problem dyskusyjny. Czyli kogo ma ratować lekarz, jeśli podczas porodu nastąpią tak wielkie komplikacje, że niemożliwe jest uratowanie życia zarówno matki, jak i dziecka. Obydwaj księżą jezuici utrzymywali, że tu rzekomo nie ma dyskusji, bo priorytet dziecka jest ich zdaniem oczywisty. Gospodarz wtedy prawie się zagotował. I powiedział, że gdyby był ordynatorem położnictwa (jest specjalistą z innej dziedziny), jakiś lekarz odważyłby się tak postąpić, a analiza tego przypadku wykazałaby, że życie matki było do uratowania, stanąłby na głowie, żeby pracę takiego „świętojebliwego” (to jego słowa, a nie moje) na swoim oddziale zamienić w piekło.
Ciekaw jestem opinii Szanownych Czytelników, czy obracam się w szczególnym towarzystwie, czy też moje spostrzeżenia na temat męskich priorytetów mają większy stopień ogólności.
Sary Niedźwiedź