środa, 29 lipca 2020

Wspomnienia z Atlantydy

Od końca kwietnia, korzystając z przywileju bycia emerytem, siedzę sobie na Mazurach. Oddycham świeżym powietrzem, a dokonując zakupów w pobliskim miasteczku, zakładam maskę pro forma, głównie jako dowód szacunku dla personelu tamtejszych sklepów. Bowiem w całej gminie do tej pory nie odnotowano ani jednego przypadku "koronaświrusa". A do Warszawy coraz mniej chce mi się wracać. Zmusi mnie do tego chyba tylko niechęć do odśnieżania zimą posesji i utrzymywania "ścieżek życia" dom - drewutnia, by móc napalić w kominku, oraz samochód - wyjazd na drogę.
Skąd ta niechęć do powrotu? Mając wiele czasu na rozmyślania, zadałem sobie z pozoru banalne pytanie, w jakim właściwie mieście spędziłem ostatnie kilkanaście lat? I co ono ma wspólnego z Warszawą mojego dzieciństwa, młodości i wieku dojrzałego?
Nieżyjący już aktor i piosenkarz Andrzej Bogucki, starszym Czytelnikom zapewne znany ze swoich jeszcze przedwojennych przebojów "A mnie jest szkoda lata" i "Czy ty wiesz, moja mała" ma w dorobku również znaną z czasów odbudowy stolicy piosenkę "A tu jest Warszawa". Jej pierwsza zwrotka głosiła:

Niedowiarki, czcze umysły
plotą nam rozprawy,
że na lewym brzegu Wisły
nie ma już Warszawy.

Ale historia zakpiła z urzędowego optymizmu dalszej części tej piosenki. Ruiny i gruzowiska, będące dziełem Niemców (a nie żadnych mitycznych hitlerowców !!!), a powstałe jedynie dzięki bezcennej pomocy Sowietów, którzy na odcinku środkowej Wisły urządzili pięciomiesięczne zawieszenie broni, oczywiście zniknęły. A ruiny stadionów sportowych, tworzące się za rządów Gronkowca Walcującego i Rafała Gówiennego przez zaniechanie jakichkolwiek konserwacji, by przygotować tereny dla developerów, to oczywiście skala mniejsza o kilka rzędów wielkości. Ale co się tyczy inteligencji i elementarnej przyzwoitości większości mieszkańców, są to niewątpliwie żałosne ruiny.
Za epicentrum tej atrofii mózgów trzeba uznać Żoliborz. Nie mam tu oczywiście na myśli jednostkowego przypadku Kaczelnika Państwa, noszącego inny kibolski szalik. Lecz całe hordy idiotów, używających "nadredaktora" do myślenia, zamiast do sikania. Jadających w modnej knajpie śniadania, złożone z jajecznicy z dwóch jajek (niestety nie własnych) z malinami i rukolą oraz podłej lury, zwanej kawą, za niecałe 40 zł. Na stole każdego głąba obowiązkowo leży szmatławiec z Oszczerskiej i tablet, rzecz jasna z otwartym jakimś szkopskim "serwisem informacyjnym". Zakupy robiących w modnym sklepie, w którym przykładowo sześciopak jajek kosztuje trzynaście złotych. A w księgarniach dopytujących się z wypiekami na twarzy, czy przypadkiem nie wyszła nowa książka paszkwilantki Tokarczuk,  AAAAdama lub jego parobków.
O okolicach Wilanowa, a zwłaszcza o osiedlu, przez niedobitki starych warszawiaków (a nie żadnych warszawian!) zwanych Zatoką Czerwonych Świń, nie ma nawet co wspominać. Podczas ostatnich wyborów Gówienny miał tam wynik porównywalny z aresztami śledczymi i zakładami karnymi, czyli matecznikami najwierniejszego elektoratu POmiotu. Bo te świnie umieją myśleć logicznie i POmiot uważają za znacznie cenniejszego sojusznika, niż wypierdki po komunie z pedałem udającym wisienkę na torcie.
Ale matołki z umownej okolicy Placu Wilsona nie przeważyłyby szali. O bilansie decydują korpoludki i tak zwane słoiki. Nie mam nic przeciwko ludziom, przyjeżdżającym do Warszawy w poszukiwaniu pracy (choć ostatnio w rankingu miast oferujących sensowne zatrudnienie spada ona na łeb, na szyję).  Zastanawiam się tylko, dlaczego ludzie z umownej prowincji, z którymi na tejże prowincji można rozmawiać sensownie, po przyjeździe do Warszawy i uzyskania w niej prawa głosu również i w wyborach samorządowych, aż tak kretynieją.
W felietonach prezentowanych na jeszcze onetowym Antysocjalu, a obecnie dostępnych w archiwum, wspominałem warszawiaków z dziada pradziada, w rodzaju Siefowej z knajpy Kawalerska:

https://staryantysocjal.blogspot.com/2020/01/curling-kawalerska-i-jajeczko.html

czy pani Wiele:

https://staryantysocjal.blogspot.com/2020/01/pani-wiele.html

 
Nie zapomnę też pana Jurka, portiera i szatniarza w prywatnej szkole , w której swego czasu uczyłem. Był to prawdziwy "praski rodak" o niebywałym poczuciu humoru. Gdy po sześciu godzinach wykładów przychodziłem pobrać klucz do sali, w której miałem gadać przez kolejne dwie, kilka zamienionych z nim słów i jakis jego żart na tyle poprawiały mi humor, że zmęczenie malało. Obawiam się, że z racji wieku, obecnie pomaga świętemu Piotrowi.
Wspomnienie pani Wiele zakończyłem gorzką refleksją:
     Od razu przed oczami stanęła mi scena kończąca „Lalkę”, czyli wg mojej ocenie najlepszą polską powieść napisaną w dziewiętnastym stuleciu. Gdy na pytanie doktora Szumana kto tu zostanie chóralnym „My!” odpowiedzieli mu Maruszewicz i Szlangbaum.
   Umierają ostatni prawdziwi warszawiacy, to samo dzieje się, głównie we Wrocławiu, z ludźmi posługującymi się cudownym lwowskim "bałakiem" i przechowującymi w swoich sercach wspomnienia o tym skradzionym. ale kto wie, czy nie najbardziej polskim mieście. Podobno broni się jeszcze Kraków.
   Czy jesteśmy ostatnim pokoleniem posiadającym jakieś korzenie a po nas pozostaną już tylko Młodzi Wydymani z Wielkich Miast?
    Tfu!

 
Odnośnie Krakowa, będę bardzo wdzięczny czcigodnemu Jarkowi Dziubkowi za informacje z pierwszej ręki. Bo warszawskie Okopy św. Trójcy niestety padły. Ale dopóki ludzie będą wychodzić z budynku "na pole" a podczas śniadania smarować masłem "wekę", resztki nadziei pozostaną. Na detoks Polaków z "europejskiego" i "postępowego" (niczym pewien rodzaj paraliżu) zaczadzenia. Bo tak bardzo bym chciał zakończyć żywot w mieście, w którym się urodziłem. Czyli też w Warszawie, a nie w jakimś parszywym Lemingradzie, Słoikowie czy innej Pedalskiej Wólce.

Stary Niedźwiedź

11 komentarzy:

  1. Jarek Dziubek29 lipca 2020 14:53

    Szanowny Stary Niedźwiedziu,
    Spieszę poinformować, że w Krakowie nadal się wychodzi na pole, a wekę w piekarni oczywiście można bez problemu kupić. My z żoną, jako przyjezdni, początkowo wychodziliśmy na dwór, ale jak nam się dzieci urodziły, to zaczęliśmy wychodzić na pole, żeby dzieci w przedszkolu, a potem w szkole, nie były wyśmiewane przez rówieśników. I tak już zostało. Ale ja bez problemu przerzucam się w chodzenie na dwór, gdy znajduję się poza Małopolską. Natomiast dzieciaki jak już się na tym polu wychowały, to wychodzą na pole na całym świecie.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Jarku
      Wielkie dzięki za pierwszą pozytywną wiadomość w tematyce wielkomiejskie zmiany w mózgach. Czyżby rekonkwista miała przyjść z Małopolski. Oby tak się stało, a okupująca Polskę hołota wylądowała w Zatoce Gdańskiej, niczym Maurowie z Kalifatu Granady w Morzu Śródziemnym.
      I korzystając z okazji, drugie pytanie. Jak wiadomo, Nowa Huta powstała po to, by zdrowy rdzeń robotniczy zneutralizował tych zacofanych i reakcyjnych krakowskich mieszczuchów. Czy po ponad sześćdziesięciu latach można powiedzieć, że komuchom i z tego, mówiąc językiem Szwejka, dreck wyszło?
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. Jarek Dziubek29 lipca 2020 23:19

      Szanowny Stary Niedźwiedziu,
      Mieszkam w Krakowie od roku 1994. W tym czasie przez 13 lat mieszkałem na dwóch nowohuckich osiedlach. Czyli w sumie połowę tego czasu. I muszę stwierdzić, że Nowa Huta ma najlepszą infrastrukturę dostosowaną do rodzin z dziećmi ze wszystkich krakowskich dzielnic. Na osiedlu Kazimierzowskim, na którym mieszkałem 10 lat, jest najlepszy żłobek w całym Krakowie, w pobliżu są trzy przedszkola, trzy podstawówki, trzy place zabaw, do których z mojego bloku dało się przejść po chodnikach między blokami, bez konieczności przekraczania jakiejkolwiek ulicy. Zatem komuchy zbudowały dzielnicę idealną, ale raczej dla reakcyjnej z ich punktu widzenia ludności. Kiedyś odwiedziłem koleżankę w nowoczesnych blokach na ulicy Kluczborskiej (zdecydowanie nie jest to Nowa Huta). Rozejrzałem się i mówię jej, że oni tu mają właściwie tylko sypialnię i parking. To dobre dla singli, lub bezdzietnych par, ale co będzie, jak im się urodzi dziecko? A ona zaprzecza, odpowiadając, że nieprawda, bo jak przejdzie przez trzy ulice, to tam jest taki placyk zabaw z jedną piaskownicą i jedną huśtawką.
      Teraz już od kilku lat nie mieszkam w Nowej Hucie, ale moje dzieci do końca podstawówki chodziły właśnie tam. Najmłodszy syn nadal tam chodzi. Dwaj starsi już są w szkołach średnich, ale ich centrum życiowe, koledzy, koleżanki, nadal są w Hucie, więc i oni często tam jeżdżą.
      Najstarszy syn jest już dorosły i w ostatnich wyborach zarówno on, jak i wszyscy koledzy z najbliższego kręgu zagłosowali na Krzysztofa Bosaka. A jesienią w parlamentarnych mój syn jeszcze nie głosował, bo 18 lat skończył w grudniu, ale jego koledzy jednomyślnie poparli Konfederację. Nikomu tam do głowy nie przychodzi, by głosować na tak zwanych Razemków. Średni syn w Hucie chodzi na zbiórki harcerskie i jego dorośli kumple harcerze też wszyscy są za Konfederacją.
      Zatem chyba komuchom ta Huta po szwejkowemu wyszła.
      Pozdrowienia

      Usuń
    3. Czcigodny Jarku
      Wielkie dzięki za kolejną pokrzepiającą wiadomość, bo takowych codzienność tej RP, o numerze trudnym do ustalenia (ponoć 3.5), bardzo nam skąpi. Czyli młodzież, a przynajmniej ta Tobie znana, używa do myślenia głowy. Zatem jest nadzieja.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    4. Muszę przyznać, że zdziwiło mnie, że na całe osiedle były tylko trzy place zabaw. Na naszym jest ich od groma, dzieciak lata od jednego do drugiego jak szalony. Ale może kiedyś mniej o to dbano i nawet jeden na ulicę był rarytasem. Mnie jednego tylko brakuje z lat dziecinnych na tych placach zabaw: długiej huśtawki-ławy, na której mogło się pomieścić kilkoro dziatek. Być może uznano ją za zbyt niebezpieczną...

      Usuń
    5. Och, mea culpa! Przeoczyłam owo "w pobliżu"... No to wszystko jasne.

      Usuń
    6. Czcigodna Kiro
      Za to w pobliżu (w promieniu ok. 200 m) mieszkania moich rodziców na warszawskiej Woli jest obecnie JEDEN plac zabaw dla dzieci, powstały zresztą kilka lat temu. Na podwórku przedwojennej kamienicy, w której się wychowałem, była piaskownica i trzepak, o ile takowy można uznać za urządzenie do ćwiczeń gimnastycznych.
      W stosunkowo nowych blokowiskach w najlepszym przypadku jeden skromny placyk przypada na kilka wieżowców. W końcu sitwa developersko - platformerska nie będzie marnować terenu na jakieś dyrdymały dla dzieci.
      Pozdrawiam niewesoło.

      Usuń
    7. Jarek Dziubek31 lipca 2020 13:50

      @Kira,
      Szanowna Kiro, nie wiem, na ile dobrze znasz specyfikę Nowej Huty. Gdybyś jej za dobrze nie znała, to służę informacją, iż w Nowej Hucie osiedla pełnią rolę ulic w innych dzielnicach Krakowa, a także w innych miastach. Czyli na przykład adres zamieszkania to nie jest ul. Elżbiety Łokietkówny 1/1, tylko os. Kazimierzowskie 1/1. Gdy napisałem, że na moim osiedlu w pobliżu są trzy place zabaw, to chodziło mi o to, że nie trzeba przechodzić nawet przez taką ulicę z zaparkowanymi z boku bloku samochodami, by do nich dotrzeć. I są to w miarę duże place zabaw. Takiej długiej huśtawki już na żadnym z nich nie ma, bo one chyba są teraz zakazane.
      Jak od tego pobliża trochę bardziej odejdę (tak około 500 m), to w sumie już mam kolejne osiedle o innej nazwie, na przykład Jagiellońskie i ono ma kolejnych kilka placów zabaw.
      Także Huta ma swoją wyjątkową specyfikę, gdzie ludzie za bardzo nie wiedzą, jak nazywają się ulice, którymi jadą, bo wszyscy tam się posługują tylko i wyłącznie nazwami osiedli.
      Pozdrawiam

      Usuń
    8. @Stary Niedźwiedź

      Na naszym osiedlu też się ostro budują, wykupują pobliskie tereny, które jeszcze parę lat temu były polami i stawiają bloki. Ludzie muszą gdzieś mieszkać. Ale placów zabaw jest, jak wspomniałam sporo...


      @Jarek Dziubek

      Dziękuję za ciekawą informację o Nowej Hucie.

      Usuń
  2. Szanowny Stary Niedźwiedziu,
    co do śniadań w mieście, to najbardziej polecam energetyczne u Lubaszki :) Spróbuj proszę kiedyś np na rogu Świerczewskiego i Marchlewskiego ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcigodny Krusejderze
      Dzięki za szczyptę ironii i przypomnienie, że nie ma róży bez kolców. I że ulice w czasach mojej młodości miały za patronów komunistycznych łajdaków. Ale między zwykłymi ludźmi, którzy wtedy tymi ulicami chodzili, a łażącymi po nich dzisiaj korpoludkami, jest przepaść, oczywiście na niekorzyść.
      Kiedy wrócę do Lemingradu, dawniej Warszawy, na pewno spróbuję tego śniadania.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń