Wbrew oczywistym pozorom, tytuł nie jest poświęcony kultowej powieści Margaret Mitchell, ani filmowi na jej podstawie nakręconemu. I nie jest też wspomnieniem starego dobrego południa, choć w epoce bałwaniącego w Białym Domu zbiega z plantacji bawełny, takie nostalgiczne klimaty odżyły. Będzie o innych pojęciach, które wdzięcznie zapisały się w naszej pamięci, ale ich czas przeminął bezpowrotnie.
Choćby taka husaria. W drugiej połowie szesnastego i w siedemnastym wieku poza wszelką dyskusją najlepsza kawaleria w Europie, ówczesny odpowiednik dzisiejszej broni pancernej. Zapisała się złotymi zgłoskami w dziejach polskiego oręża. Wystarczy przypomnieć Kircholm anno domini 1605, kiedy to około trzech tysięcy husarzy hetmana Jana Karola Chodkiewicza rozniosło ponad 11 tysięcy Szwedów króla Karola IX Sudermańskiego. Czy jeszcze bardziej spektakularny wyczyn pod Kłuszynem w roku 1610. Wówczas niecałe trzy tysiące husarii hetmana Stanisława Żółkiewskiego rozgoniło dziesięć tysięcy zachodnioeuropejskich (głównie szwedzkich) najemników oraz ponad dwadzieścia tysięcy Rosjan, po prostu likwidując armię Dymitra Szujskiego. Pierwszym sygnałem, że czasy i technika wojenna się zmieniają, była bitwa warszawska w roku 1656. Wprawdzie szarża około tysiąca husarzy prawie „przeszła sztychem” przez armię szwedzko – pruską, tym nie mniej bitwa zakończyła się zwycięstwem tej ostatniej, głównie na skutek zdecydowanie większej siły szwedzkich armat i muszkietów. Ostatnim wielkimi triumfami skrzydlatych rycerzy były pogromy armii Kara Mustafy pod Wiedniem i pod Parkanami w roku 1683.
Husaria zeszła z areny z godnością podczas bitwy pod Kliszowem, stoczonej miedzy wojskami elektora saskiego i króla Polski Augusta II Mocnego a armią szwedzką genialnego wariata Karola XII w roku 1702. Siły Augusta liczyły 12 tys. piechoty i kawalerii saskiej oraz około 6 tys. wojsk hetmana Hieronima Lubomirskiego, złożonych głównie z chorągwi husarskich i pancernych, Szwedów było około 12 tys. Kilkadziesiąt lat wcześnie nawet bez tych Sasów los armii szwedzkiej byłby przesądzony. Ale pod Kliszowem szarża niewielkiej części chorągwi hetmana Lubomirskiego spędziła wprawdzie z pola bitwy kawalerię, ale szwedzcy grenadierzy ogniem broni palnej skutecznie odparli atak. Potem za panowania tych haniebnej pamięci Sasów husaria stała się dekoracyjną asystą podczas pogrzebów, o czym wspomina nieoceniony ksiądz Jędrzej Kitowicz.
Pojęciem również już tylko ze sfery sentymentalnych wspomnień jest liberalizm.
Tak naprawdę w dziejach Europy nie zaistniał on nigdy. Cła były elementami wojen między państwami praktycznie od zawsze, w myśl aforyzmu Tie Fightera, iż pokój jest tylko kontynuacją wojny innymi środkami. Najbardziej rzucającymi się w oczy elementami ortodoksyjnego liberalizmu było ograniczenie zadań państwa do policyjnych i obronnych, niekiedy również i oświatowych. Najdrastyczniejszym tego przykładem był budżet Królestwa Prus w pierwszej połowie XVIII wieku za panowania Fryderyka Wilhelma I, kiedy to na wojsko wydawano 80% takowego. Symbolem liberalizmu triumfującego były rządy wigów w dziewiętnastowiecznej Wielkiej (wtedy naprawdę) Brytanii, którzy u steru wymieniali się z torysami.
A dzisiaj to tylko wspomnienia. Jedynymi krajami, w których liberałowie odgrywają jakąkolwiek rolę w polityce, są Niemcy oraz Beneluks. Tyle tylko, że przy kleceniu większości rządowej są oni taka samą prostytutką, jak do niedawna PSL w III RP. A ich symbolem jest niejaki Guy Verhofstadt, były premier Belgii, w latach 1999-2007. Współodpowiedzialny za utratę przez Belgię brukselskiej dzielnicy Molenbeek. A kolejne koalicje rządowe klecący aż z takiej hołoty, że opisana w „Potopie” chorągiew niejakiego Kuklinowskiego mogłaby przy tych zbieraninach uchodzić za Izbę Lordów.
W Stanach określenie „liberał” nabrało specyficznego znaczenia. Nazywani są tak ludzie, akceptujący każde bez wyjątku moralne łajdactwo, a w gospodarce promujący jak największe wydatki budżetu i powiększanie deficytu budżetowego w nieskończoność. Fryderyk August von Hayek i Milton Friedman przewracają się w grobach.
W Polsce słowo to zszargały doszczętnie gdańskie złodziejaszki, czyli Bielecki, Lewandowski i Tusk. Twórcy takiego pojęcia z pogranicza ekonomii i kryminalistyki, jak „prywatyzacja zuchwała” oraz przyczyny powstania przysłowia „okazja czyni liberała”. A w niektórych rejonach Polski B „liberał i „skurwysyn” to synonimy.
Żyjemy w świecie, w którym pojęcie wolnego handlu jest iluzją. Co więcej, wojna o rynki oraz wszelkie limity czy kontyngenty decydują o suwerenności państw. A produkcja żywności jest nie mniej strategiczna, niż produkcja czołgów. O czym doskonale wiedzą choćby Japończycy, którzy nie dopuścili do tego, by kraj ten zaprzestał produkcji ryżu.
W tej sytuacji pomysły typu „od jutra znosimy wszelkie cła” noszą wszelkie znamiona manii samobójczej. I przypominają osiemnastowieczna teorię, iż „Rzeczpospolita nierządem stoi”. Co wtedy oznaczało, że skoro jest ona tak słaba, że nie stanowi dla nikogo zagrożenia, to żaden z sąsiadów na nią nie napadnie. Efekt wszyscy znamy.
Zatem wyłuskajmy z liberalizmu to, co dzisiaj przedstawia największą wartość. Czyli uprośćmy do maksimum przepisy, znieśmy pozwolenia i koncesje na takie banalne usługi, jak rzemiosło, drobny handel, małą gastronomię czy taksówkarstwo. I niech również w Polsce firmę da się założyć w niecałą godzinę za pomocą internetu. Przykład Singapuru pokazuje, że jest to możliwe i sprawdza się w działaniu.
Ale oderwane od realiów pomysły całkowitej utraty kontroli nad gospodarką i wyprzedania wrogiemu Polsce obcemu kapitałowi wszystkiego, co się tylko da sprzedać, odłóżmy w to miejsce, w którym spoczęły „sprawiedliwość społeczna” i „ekonomia polityczna socjalizmu”.
Stary Niedźwiedź
Flavia de Luce
Tie Fighter
Choćby taka husaria. W drugiej połowie szesnastego i w siedemnastym wieku poza wszelką dyskusją najlepsza kawaleria w Europie, ówczesny odpowiednik dzisiejszej broni pancernej. Zapisała się złotymi zgłoskami w dziejach polskiego oręża. Wystarczy przypomnieć Kircholm anno domini 1605, kiedy to około trzech tysięcy husarzy hetmana Jana Karola Chodkiewicza rozniosło ponad 11 tysięcy Szwedów króla Karola IX Sudermańskiego. Czy jeszcze bardziej spektakularny wyczyn pod Kłuszynem w roku 1610. Wówczas niecałe trzy tysiące husarii hetmana Stanisława Żółkiewskiego rozgoniło dziesięć tysięcy zachodnioeuropejskich (głównie szwedzkich) najemników oraz ponad dwadzieścia tysięcy Rosjan, po prostu likwidując armię Dymitra Szujskiego. Pierwszym sygnałem, że czasy i technika wojenna się zmieniają, była bitwa warszawska w roku 1656. Wprawdzie szarża około tysiąca husarzy prawie „przeszła sztychem” przez armię szwedzko – pruską, tym nie mniej bitwa zakończyła się zwycięstwem tej ostatniej, głównie na skutek zdecydowanie większej siły szwedzkich armat i muszkietów. Ostatnim wielkimi triumfami skrzydlatych rycerzy były pogromy armii Kara Mustafy pod Wiedniem i pod Parkanami w roku 1683.
Husaria zeszła z areny z godnością podczas bitwy pod Kliszowem, stoczonej miedzy wojskami elektora saskiego i króla Polski Augusta II Mocnego a armią szwedzką genialnego wariata Karola XII w roku 1702. Siły Augusta liczyły 12 tys. piechoty i kawalerii saskiej oraz około 6 tys. wojsk hetmana Hieronima Lubomirskiego, złożonych głównie z chorągwi husarskich i pancernych, Szwedów było około 12 tys. Kilkadziesiąt lat wcześnie nawet bez tych Sasów los armii szwedzkiej byłby przesądzony. Ale pod Kliszowem szarża niewielkiej części chorągwi hetmana Lubomirskiego spędziła wprawdzie z pola bitwy kawalerię, ale szwedzcy grenadierzy ogniem broni palnej skutecznie odparli atak. Potem za panowania tych haniebnej pamięci Sasów husaria stała się dekoracyjną asystą podczas pogrzebów, o czym wspomina nieoceniony ksiądz Jędrzej Kitowicz.
Pojęciem również już tylko ze sfery sentymentalnych wspomnień jest liberalizm.
Tak naprawdę w dziejach Europy nie zaistniał on nigdy. Cła były elementami wojen między państwami praktycznie od zawsze, w myśl aforyzmu Tie Fightera, iż pokój jest tylko kontynuacją wojny innymi środkami. Najbardziej rzucającymi się w oczy elementami ortodoksyjnego liberalizmu było ograniczenie zadań państwa do policyjnych i obronnych, niekiedy również i oświatowych. Najdrastyczniejszym tego przykładem był budżet Królestwa Prus w pierwszej połowie XVIII wieku za panowania Fryderyka Wilhelma I, kiedy to na wojsko wydawano 80% takowego. Symbolem liberalizmu triumfującego były rządy wigów w dziewiętnastowiecznej Wielkiej (wtedy naprawdę) Brytanii, którzy u steru wymieniali się z torysami.
A dzisiaj to tylko wspomnienia. Jedynymi krajami, w których liberałowie odgrywają jakąkolwiek rolę w polityce, są Niemcy oraz Beneluks. Tyle tylko, że przy kleceniu większości rządowej są oni taka samą prostytutką, jak do niedawna PSL w III RP. A ich symbolem jest niejaki Guy Verhofstadt, były premier Belgii, w latach 1999-2007. Współodpowiedzialny za utratę przez Belgię brukselskiej dzielnicy Molenbeek. A kolejne koalicje rządowe klecący aż z takiej hołoty, że opisana w „Potopie” chorągiew niejakiego Kuklinowskiego mogłaby przy tych zbieraninach uchodzić za Izbę Lordów.
W Stanach określenie „liberał” nabrało specyficznego znaczenia. Nazywani są tak ludzie, akceptujący każde bez wyjątku moralne łajdactwo, a w gospodarce promujący jak największe wydatki budżetu i powiększanie deficytu budżetowego w nieskończoność. Fryderyk August von Hayek i Milton Friedman przewracają się w grobach.
W Polsce słowo to zszargały doszczętnie gdańskie złodziejaszki, czyli Bielecki, Lewandowski i Tusk. Twórcy takiego pojęcia z pogranicza ekonomii i kryminalistyki, jak „prywatyzacja zuchwała” oraz przyczyny powstania przysłowia „okazja czyni liberała”. A w niektórych rejonach Polski B „liberał i „skurwysyn” to synonimy.
Żyjemy w świecie, w którym pojęcie wolnego handlu jest iluzją. Co więcej, wojna o rynki oraz wszelkie limity czy kontyngenty decydują o suwerenności państw. A produkcja żywności jest nie mniej strategiczna, niż produkcja czołgów. O czym doskonale wiedzą choćby Japończycy, którzy nie dopuścili do tego, by kraj ten zaprzestał produkcji ryżu.
W tej sytuacji pomysły typu „od jutra znosimy wszelkie cła” noszą wszelkie znamiona manii samobójczej. I przypominają osiemnastowieczna teorię, iż „Rzeczpospolita nierządem stoi”. Co wtedy oznaczało, że skoro jest ona tak słaba, że nie stanowi dla nikogo zagrożenia, to żaden z sąsiadów na nią nie napadnie. Efekt wszyscy znamy.
Zatem wyłuskajmy z liberalizmu to, co dzisiaj przedstawia największą wartość. Czyli uprośćmy do maksimum przepisy, znieśmy pozwolenia i koncesje na takie banalne usługi, jak rzemiosło, drobny handel, małą gastronomię czy taksówkarstwo. I niech również w Polsce firmę da się założyć w niecałą godzinę za pomocą internetu. Przykład Singapuru pokazuje, że jest to możliwe i sprawdza się w działaniu.
Ale oderwane od realiów pomysły całkowitej utraty kontroli nad gospodarką i wyprzedania wrogiemu Polsce obcemu kapitałowi wszystkiego, co się tylko da sprzedać, odłóżmy w to miejsce, w którym spoczęły „sprawiedliwość społeczna” i „ekonomia polityczna socjalizmu”.
Stary Niedźwiedź
Flavia de Luce
Tie Fighter