wtorek, 31 maja 2016

Przeminęło z wiatrem

Wbrew oczywistym pozorom, tytuł nie jest poświęcony kultowej powieści Margaret Mitchell, ani filmowi na jej podstawie nakręconemu. I nie jest też wspomnieniem starego dobrego południa, choć w epoce bałwaniącego w Białym Domu zbiega z plantacji bawełny, takie nostalgiczne klimaty odżyły. Będzie o innych pojęciach, które wdzięcznie zapisały się w naszej pamięci, ale ich czas przeminął bezpowrotnie.
Choćby taka husaria. W drugiej połowie szesnastego i w siedemnastym wieku poza wszelką dyskusją najlepsza kawaleria w Europie, ówczesny odpowiednik dzisiejszej broni pancernej. Zapisała się złotymi zgłoskami w dziejach polskiego oręża. Wystarczy przypomnieć Kircholm anno domini 1605, kiedy to około trzech tysięcy husarzy hetmana Jana Karola Chodkiewicza rozniosło ponad 11 tysięcy Szwedów króla Karola IX Sudermańskiego. Czy jeszcze bardziej spektakularny wyczyn pod Kłuszynem w roku 1610. Wówczas niecałe trzy tysiące husarii hetmana Stanisława Żółkiewskiego rozgoniło dziesięć tysięcy zachodnioeuropejskich (głównie szwedzkich) najemników oraz ponad dwadzieścia tysięcy Rosjan, po prostu likwidując armię Dymitra Szujskiego. Pierwszym sygnałem, że czasy i technika wojenna się zmieniają, była bitwa warszawska w roku 1656. Wprawdzie szarża około tysiąca husarzy prawie „przeszła sztychem” przez armię szwedzko – pruską, tym nie mniej bitwa zakończyła się zwycięstwem tej ostatniej, głównie na skutek zdecydowanie większej siły  szwedzkich armat i muszkietów. Ostatnim wielkimi triumfami skrzydlatych rycerzy były pogromy armii Kara Mustafy pod Wiedniem i pod Parkanami w roku 1683.
Husaria zeszła z areny z godnością podczas bitwy pod Kliszowem, stoczonej miedzy wojskami elektora saskiego i króla Polski Augusta II Mocnego a armią szwedzką genialnego wariata Karola XII w roku 1702. Siły Augusta liczyły 12 tys. piechoty i kawalerii saskiej oraz około 6 tys. wojsk hetmana Hieronima Lubomirskiego, złożonych głównie z chorągwi husarskich i pancernych, Szwedów było około 12 tys. Kilkadziesiąt lat wcześnie nawet bez tych Sasów los armii szwedzkiej byłby przesądzony. Ale pod Kliszowem szarża niewielkiej części chorągwi hetmana Lubomirskiego spędziła wprawdzie z pola bitwy kawalerię, ale szwedzcy grenadierzy ogniem broni palnej skutecznie odparli atak. Potem za panowania tych haniebnej pamięci Sasów husaria stała się dekoracyjną asystą podczas pogrzebów, o czym wspomina nieoceniony ksiądz Jędrzej Kitowicz.
Pojęciem również już tylko ze sfery sentymentalnych wspomnień jest liberalizm.
Tak naprawdę w dziejach Europy nie zaistniał on nigdy. Cła były elementami wojen między państwami praktycznie od zawsze, w myśl aforyzmu Tie Fightera, iż pokój jest tylko kontynuacją wojny innymi środkami. Najbardziej rzucającymi się w oczy elementami ortodoksyjnego liberalizmu było ograniczenie zadań państwa do policyjnych i obronnych, niekiedy również i oświatowych. Najdrastyczniejszym tego przykładem był budżet Królestwa Prus w pierwszej połowie XVIII wieku za panowania Fryderyka Wilhelma I, kiedy to na wojsko wydawano 80% takowego. Symbolem liberalizmu triumfującego były rządy wigów w dziewiętnastowiecznej Wielkiej (wtedy naprawdę) Brytanii, którzy u steru wymieniali się z torysami.
A dzisiaj to tylko wspomnienia. Jedynymi krajami, w których liberałowie odgrywają jakąkolwiek rolę w polityce, są Niemcy oraz Beneluks. Tyle tylko, że przy kleceniu większości rządowej są oni taka samą prostytutką, jak do niedawna PSL w III RP. A ich symbolem jest niejaki Guy Verhofstadt, były premier Belgii, w latach 1999-2007. Współodpowiedzialny za utratę przez Belgię brukselskiej dzielnicy Molenbeek. A kolejne koalicje rządowe klecący aż z takiej hołoty, że opisana w „Potopie” chorągiew niejakiego Kuklinowskiego mogłaby przy tych zbieraninach uchodzić za Izbę Lordów.
W Stanach określenie „liberał” nabrało specyficznego znaczenia. Nazywani są tak ludzie, akceptujący każde bez wyjątku moralne łajdactwo, a w gospodarce promujący jak największe wydatki budżetu i powiększanie deficytu budżetowego w nieskończoność. Fryderyk August von Hayek i Milton Friedman przewracają się w grobach.
W Polsce słowo to zszargały doszczętnie gdańskie złodziejaszki, czyli Bielecki, Lewandowski i Tusk. Twórcy takiego pojęcia z pogranicza ekonomii i kryminalistyki, jak „prywatyzacja zuchwała” oraz przyczyny powstania przysłowia „okazja czyni liberała”. A w niektórych rejonach Polski B „liberał i „skurwysyn” to synonimy.
Żyjemy w świecie, w którym pojęcie wolnego handlu jest iluzją. Co więcej, wojna o rynki oraz wszelkie limity czy kontyngenty decydują o suwerenności państw. A produkcja żywności jest nie mniej strategiczna, niż produkcja czołgów. O czym doskonale wiedzą choćby Japończycy, którzy nie dopuścili do tego, by kraj ten zaprzestał produkcji ryżu.
W tej sytuacji pomysły typu „od jutra znosimy wszelkie cła” noszą wszelkie znamiona manii samobójczej. I przypominają osiemnastowieczna teorię, iż „Rzeczpospolita nierządem stoi”. Co wtedy oznaczało, że skoro jest ona tak słaba, że nie stanowi dla nikogo zagrożenia, to żaden z sąsiadów na nią nie napadnie. Efekt wszyscy znamy.
Zatem wyłuskajmy z liberalizmu to, co dzisiaj przedstawia największą wartość. Czyli uprośćmy do maksimum przepisy, znieśmy pozwolenia i koncesje na takie banalne usługi, jak rzemiosło, drobny handel, małą gastronomię czy taksówkarstwo. I niech również w Polsce firmę da się założyć w niecałą godzinę za pomocą internetu. Przykład Singapuru pokazuje, że jest to możliwe i sprawdza się w działaniu.
Ale oderwane od realiów pomysły całkowitej utraty kontroli nad gospodarką i wyprzedania  wrogiemu Polsce obcemu kapitałowi
wszystkiego, co się tylko da sprzedać, odłóżmy w to miejsce, w którym spoczęły „sprawiedliwość społeczna” i „ekonomia polityczna socjalizmu”.

Stary Niedźwiedź
Flavia de Luce
Tie Fighter

środa, 25 maja 2016

TTiP czyli co jest naprawdę ważne

Dyskusje w naszym kraju zostały zdominowane przez temat Trybunalskiej Konstytutki. I dlatego większość ludzi nie ma pojęcia o tym, że po cichu negocjowane jest porozumienie między Unią Europejską, a USA, które wpłynie w sposób znaczący na bezpieczeństwo żywności oraz rynek pracy. Okazuje się, że tylko w naszym kraju temat ten nie jest przedmiotem zainteresowania obywateli, bo w innych krajach Europy ludzie zbierają podpisy w sprawie zaprzestania negocjacji TTiP – liderem są Czesi, którzy zgromadzili 116% wymaganej liczby. Skąd te protesty? Stąd, że treść tych negocjacji znają jedynie lobbyści działający na rzecz korporacji. Dodać należy, że nawet zwolennicy umowy przyznają, że obecnie cła między USA a UE są niskie i nie ma konieczności ich dalszego obniżania. O czym mowa? O Transatlantyckim Porozumieniu Handlowo-Inwestycyjnym, którego pozornym celem jest ograniczenie biurokratycznych przeszkód. Umowa jest negocjowana za zamkniętymi drzwiami i nawet parlamenty nie są informowane o stanowisku Komisji Europejskiej.
Nie wiadomo, czy usługi publiczne zostaną wyłączone w tekście umowy, bo – jeśli tak się nie stanie – korporacje będą mogły manewrować, wymuszając dobre dla siebie rozwiązania i przejmując część sektora zamówień publicznych. Obawy dotyczą też relacji państwo-inwestor (chodzi o rozdział o ochronie inwestycji (ISDS), bowiem korporacje mogą wykorzystać zapisy w umowie do wysuwania roszczeń wobec państw, i to drogą arbitrażową, poza publicznym systemem sądowniczym. Natomiast już wysuwanie przez skarb państwa roszczeń wobec korporacji byłoby bez porównania trudniejsze, a system sądowniczy państwa wyłączony z orzekania w takich sporach. Może się tak stać, że będziemy wypłacać odszkodowania korporacjom, co odbędzie się kosztem infrastruktury transportowej lub służby zdrowia. Czyli – demokratyczne decyzji poszczególnych państw nie mogą kolidować z interesem zagranicznych inwestorów.
Najważniejszą i najbardziej niepokojącą sprawą są standardy żywności, ponieważ istnieje ryzyko, że na rynku europejski wleje się żywność modyfikowana genetycznie; zważywszy, że w USA nie ma obowiązku oznaczania GMO. Amerykańscy negocjatorzy są zdeterminowani, by nie dopuścić do wprowadzenia w życie regulacji zakazującej GMO, bo marzą o eksportowaniu do Europy chlorowanych kurczaków, czy wołowiny z bydła karmionego hormonami. Przyjęcie umowy TTiP może też doprowadzić do znaczącego spadku ochrony przed szkodliwymi substancjami chemicznymi, zagrażającymi zdrowiu. W USA istnieje tylko kilka substancji zakazanych przy produkcji kosmetyków, zaś w europie jest ich ponad tysiąc. Nie ma szans, by utrzymać europejskie standardy, jeśli przyjmiemy zasadę, że produkty amerykańskie są równoważne. Korporacje amerykańskie uwiera też prawo do ochrony danych osobowych, które postrzegają jako krępowanie swobodnego rozwoju ekonomicznego.
Jeżeli ktoś jeszcze zadałby tak zwane „głupie pytanie”, po jakiego diabła między innymi i z naszych pieniędzy utrzymywana jest w Brukseli tak zwana Komisja Europejska, urzędoląca obecnie pod wodzą niejakiego Junckera, odpowiedź jest prosta. Po to, żeby zakazać Polakom wędzenia kiełbas czy peklowania golonki, rzecz jasna w trosce o ich zdrowie. Oraz również w trosce o ich zdrowie, wpuścić na polski rynek tsunami amerykańskiego gówna żywnościopodobnego. A Staremu Niedźwiedziowi przypomniało się powiedzenie ś.p. dziadka jego koleżanki, żołnierza obydwu wojen światowych. Który kiedyś zauważył, że z Junkersa największy pożytek jest dopiero po jego zestrzeleniu.
A debilom „broniącym w Polsce demokracji" i stojącego ponad prawem ajatollacha Rzeplińskiego, a na paradach KOD skaczącym niczym małpy na komendę konia który mówi, niniejszym próbujemy wytłumaczyć, w jakim celu bandyta Soros opłaca alimenciarza Kijowego i resztę ich hersztów. Właśnie po to, by te małpy nie dowiedziały się, co wkrótce przyjdzie im żreć. Nie pozłaziły ze swoich mentalnych drzew i nie protestowały przeciwko fundamentalnym zagrożeniom ich zdrowia i życia, czyli toksynom w żywności i kosmetykach. Zamiast bronić stada świń, granatem oderwanych od koryta. Zasługując tym samym na przynależność do gatunku Homo sapiens, w której to nazwie przymiotnik sapiens oznacza myślący.

Flavia de Luce
Stary Niedźwiedź
Tie Fighter

czwartek, 19 maja 2016

KOD czyli szczyt hucpy

W sobotnie południe wybrałam się do Parku Łazienkowskiego. Przechodząc chodnikiem, Alejami Ujazdowskimi, zauważyłam z oddali jakąś zbieraninę ludzi. Okazało się, że tę zbieraninę tworzyli KOD-ziarze, którzy porozstawiali kilka namiotów, i porozwieszali plakaty opatrzone hasłami – przeważnie niskich lotów, znamionujące ludzi gorszego sortu. Bynajmniej nie wyglądali na wygłodzonych, choć głosili wszem i wobec, że są na głodówce.
 

Jak na ludzi głodnych, mieli sporo werwy, bo zagajali obcych ludzi, pokazując gablotkę, do której można wrzucić parę groszy na „demokratyczną zbiórkę”. Nie wiadomo było tylko, czy była to zbiórka na alimenty czołowego demokraty czy na kieliszek chleba dla głodujących.
KOD-ziarze porozwieszali dużo plakatów.

 

Na jednym z nich była facjata Władysława Bartoszewskiego z hasłem: „Warto być przyzwoitym”. Użycie tego autorytetu akurat nie dziwi nas, ani nie bulwersuje, bowiem od dawna brał udział w politycznych przepychankach, tyle że po stronie rządzącej ówcześnie PO. Za to zbulwersowało mnie wykorzystanie wizerunku Ireny Sendlerowej i Jana Karskiego.
 


Jako rzekomych sprzymierzeńców KOD-u, którzy – tak, jak oni – walczyli z FASZYZMEM.
 

Ponieważ przez kilka dni nie  będę miała dostępu do internetu, o pełnienie obowiązków gospodarza proszę Starego Niedźwiedzia.

Flavia de Luce

niedziela, 15 maja 2016

Brawa dla pani Agaty Dudy

Agata Duda została prawie zlinczowana przez postępowe media za to, że nie stawiła się na kolejnym Kongresie Kobiet. Zamiast tego, zaprosiła do Pałacu Prezydenckiego zrzeszone w Kole Gospodyń Wiejskich kobiety z różnych regionów Polski. Ośmieliła się pochwalić je za aktywność i kultywowanie tradycji. Redaktor Wyborczej napisał: „Nie miała czasu przybyć na Kongres Kobiet. Za to znalazła czas dla Koła Gospodyń Wiejskich”. Widać wyraźnie, że nie mogą przeżyć jej absencji na spędzie feminazistek. Nie wiemy zresztą, z jakiej racji i na jakiej podstawie wszyscy uważają, że Pierwsza Dama ma wręcz OBOWIĄZEK się tam stawić. Nawet jeśli impreza ta nie jest istotna z punktu widzenia interesów państwa. Dziennikarz „Wyborczej” sugeruje, że Agata Duda wybrała sobie takie towarzystwo, zamiast światowych i postępowych kobiet, bo panie ze wsi nie zadadzą jej trudnych pytań o aborcję. Jak twierdzi dziennikarz – tematu najbardziej nurtującego przeciętną polską kobietę. Istotnie, wiejskie gospodynie nie będą pytać o aborcję, gender, czy uwolnienie sutków. One nawet nie zrozumiałyby, o czym feministki do nich mówią. Ale bynajmniej nie dlatego, że są za mało „oświecone”, ale dlatego, że ciężka praca i walka o byt, nauczyła je pokory. One nie marzą o tym, by klinik aborcyjnych było więcej niż salonów kosmetycznych, bo wiedzą – jako kobiety codziennie stawiające czoła prozie życia – że większość Polek ma zupełnie inne zmartwienia. Kobiety ze wsi zapytają Agatę Dudę o transport publiczny, o szkoły i biblioteki w mniejszych ośrodkach; o dostępność centrów handlowo-usługowych, o opiekę medyczną, o wsparcie stypendialne dla uzdolnionej młodzieży ze wsi. Takie błahostki, którymi nie będą sobie zawracać głowy oświecone feminazistki. Dziwi nas też pogarda dla organizacji społecznej, jaką jest Koło Gospodyń Wiejskich i stereotypowe spojrzenie na nią – że zajmują się tylko gotowaniem i szydełkowaniem (co, nawiasem mówiąc, uważamy za dużo bardziej pożyteczne zajęcia, niż ględzenie o „tożsamości płciowej”). Otóż nie tylko, choć umiejętność gotowania jest w tym przypadku warunkiem koniecznym, ponieważ panie zwykle przygotowują posiłki podczas imprez organizowanych dla dzieci, seniorów czy wspierają w ten sposób kiermasze charytatywne. W odróżnieniu od Magdaleny Środy i jej koleżanek, które na swój sabat muszą zamawiać katering, bo same gotowe przypalić wodę na herbatę. Integrują też lokalne społeczności, poprzez organizacje pikników. Mało kto zapewne wie, że pomagały Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie; organizowały wycieczki dla dzieci w ciekawe turystycznie miejsca. Potrafiły chodzić z puszkami kwestarskimi, zbierając fundusze na wymagające leczenia dzieci.  Zupełnie nie rozumiemy, dlaczego uważa się tak pożyteczną i pozytywną organizację za przeżytek – tylko dlatego, że zajmują je problemy wsi, czy dlatego, że mają na ogół bardziej tradycyjne poglądy? My, w miastach, nie zauważamy pozytywnego wpływu ich działalności. Ale w Polsce żyją miliony ludzi, które w jakiś sposób korzystają z pracowitości i kreatywności kobiet z Koła Gospodyń. Nie każdego stać na rozrywki w wielkim mieście czy dalekie wyjazdy. Panie z Kół potrafią organizować bale przebierańców dla dzieci, festyny, wspomóc imprezy dla samotnych seniorów. Po prostu ubarwiają życie mieszkańców prowincji, a do tego potrafią zorganizować wsparcie dla potrzebujących. Wsparcie, którego – jak widać – nie mogą otrzymać od państwa, ani nawet od feminazistek, które bardziej interesuje in vitro czy lekcje gender niż pomoc konkretnej kobiecie ze wsi, która ma trudności ze znalezieniem zajęcia zarobkowego albo z instytucjonalną opieką nad dzieckiem. Należy sobie zadać pytanie: czy Polska to tylko wielkie aglomeracje i co by było z naszym krajem, gdyby nie przedsiębiorczość kobiet z najmniejszych ośrodków (niekiedy zapomnianych)? Uważamy, że zasługi organizacji społecznej, Koła Gospodyń Wiejskich, są bezdyskusyjne i nie wypada z nich po gówniarsku dworować. Doceniają ją również samorządy. Nie doceniają ich za to feminazistki i redaktorzy pewnych gazet. Reprezentujący wielkomiejską samozwańczą "elytę" i interesy zagranicy.
Uważamy, że zaproszenie do Pałacu Prezydenckiego kobiet z Koła Gospodyń, w dzień ich jubileuszu, to bardzo mądry ruch i świetny gest. Pani Duda pokazała, że jest kobietą z klasą, która nie będzie kontynuować stylu Jolanty Kwaśniewskiej, opowiadającej o torebce Hermes Birkin za około 20 tys. USD (mowa o najtańszej wersji), wysyłającej emerytów w Alpy i doradzającej Polakom, ażeby używali mydła latem. Agata Duda, jak widać, jest trochę bliżej prawdziwego życia i postanowiła docenić te kobiety, które codziennie wykonują cichutką i mrówczą pracę na rzecz społeczności najbardziej zapomnianej – społeczności wiejskiej.

Flavia de Luce
Stary Niedźwiedź

czwartek, 12 maja 2016

Audyt, czyli co PO-PSuLi i rozkradli

Za nami audyt rządów PO-PSL. Wyniki są druzgocące, choć eksperci z TVN-u kręcą nosami, mówiąc coś o „akcie politycznej zemsty”. Kolejni ministrowie wymieniali zaniechania poprzedniej ekipy, a niektórzy byli zmuszeni nawet wyciągać w tym celu bardzo długie rulony, bo lista zaniedbań była zbyt długa, by umieścić ją na kartce formatu A4.
Pierwszy przemawiał Paweł Szałamacha, który stwierdził, że budżet państwa stracił ok. 60 mld zł rocznie z powodu niskiej ściągalności podatków CIT  i VAT. Minister infrastruktury zaprezentował długą (dłuższą niż lista Wildsteina) listę poszkodowanych firm, które zgłosiły roszczenia drogowe w kwocie 10 mld złotych w GDDKiA. Przypomniał też, że 1 km budowy dróg i autostrad kosztował w 2012 roku 10 mln euro. Minister zdrowia, Konstanty Radziwiłł, już na początku pracy w ministerstwie musiał ratować system informatyzacji służby zdrowia. Z 24 części projektu, który mieli przekazać wykonawcy, odebrano tylko 13 i – jak się okazuje – nie przeszły one wdrożeniowych testów, czyli nie mogą być ostatecznie dostępne dla docelowych użytkowników – aptekarzy, lekarzy oraz pacjentów. System obiegu informacji miała integrować platforma P1, która nie działa. Kosztorys tego systemu wynosił 700 mln złotych, z czego 570 mln to dotacje unijne. Nieudolne wprowadzanie tego projektu, groziło odebraniem środków unijnych, dlatego obecny minister musi pracować nad ratowaniem systemu i uniknięciem wielomilionowej straty. Minister otrzymał też w spadku po poprzedniej ekipie zadłużenie szpitali sięgające 14 mld złotych i dorzucił kolejne zaniedbania poprzedniej ekipy – niedofinansowanie psychiatrii, brak poprawek do pakietu onkologicznego i nieprzygotowanie warunków kontraktowania.
Kolejnym resortem, który ucierpiał z powodu ignorancji rządzących, jest rolnictwo. Największe problemy miało polskie mleczarstwo – polscy rolnicy musieli płacić kary za nadprodukcję mleka. Limit przekroczyło 63 tysiące rolników – za każdy przekraczający limit litr mleka rolnik musiał zapłacić 91 groszy. Dopiero niedawno ministerstwo rolnictwa przygotowało program pomocy dla producentów mleka. Obecny minister przypomniał o nieograniczonej sprzedaży polskiej ziemi cudzoziemcom. Już w 2014 NIK skontrolowała zakup polskich nieruchomości rolnych przez cudzoziemców w latach 2011-2013 i okazało się, że na terenie jednego województwa w rękach obcego kapitału znalazło się 7,6 tysiąca hektarów ziemia. Rolnicy z zachodniopomorskiego przez długi czas próbowali Markowi Sawickiemu zwrócić uwagę na proceder wykupu państwowej ziemi przez obce spółki bądź zakup udziałów w spółkach, które wcześniej otrzymały ziemię od Agencji Nieruchomości Rolnych. Rząd niedostatecznie chronił też rynek wieprzowy, a Marek Sawicki, jak się okazało, pozbawił rząd takiego instrumentu, jak interwencyjny skup żywca.
Najmocniejsze było jednak wystąpienie Anny Streżyńskiej, minister cyfryzacji, która nie pozostawiła suchej nitki na systemie ePUAP, który kosztował 150 milionów złotych. Jest to Platforma Usług Administracji Publicznej, która miała służyć użytkownikom, chcącym załatwić niektóre urzędowe sprawy drogą elektroniczną. Okazało się, jak wyjaśniła aktualna minister cyfryzacji, że system nie ma możliwości, by w przypadku awarii zapewnić kopię zapasową platformy. Zadaniem systemu ePUAP było łączenie obywateli z centralną i samorządową (urzędy gminne, miejskie). Niestety, system cechuje bardzo wysoki poziom awaryjności, a sztab antykryzysowy co i rusz musi działać. Ministerstwo Cyfryzacji odziedziczyło po poprzednikach bardzo kosztowne projekty centralne (1,4 mld złotych). Najważniejsze systemy, mające ułatwić życie obywatelom, czyli ePUAP czy e-zdrowie nieustannie zawodzą. Wychodzi na to – według słów Anny Streżyńskiej – że inwestycje informatyczne w latach rządów PO-PSL to długa lista nieudanych wdrożeń. Na przykład projekt dotyczący dowodu osobistego z warstwą elektroniczną, projekt ZMOKU, czyli Zintegrowany Moduł Obsługi Końcowego Użytkownika. System ten budowany był przez lata i nie doczekał się wdrożenia, a jego koszt to – bagatela – 32 miliony złotych. Za 38 milionów złotych rząd PO zakupił sprzęt informatyczny przez Centrum Projektów Informatycznych MSW dla gmin. Serwery i stacje robocze czekały na aplikacje ZMOKU przez lata w piwnicach urzędów, a do użytkowania wdrożone zostały po okresie gwarancji. Rok temu Polskę obiegła wieść o infoaferze, czyli o wręczaniu łapówek Centrum Informatycznemu MSWiA przez biznesmena, który wygrywał konkursy rozpisane przez ministerstwo cyfryzacji. Sprawie tej przyjrzała się dopiero opisana tu Anna Streżyńska. Wskazała też nieudane projekty zrealizowane przez resort finansów i kosztujące bez mała 900 ml zł. Po wydaniu tej kwoty i wdrożeniu projektów okazało się, że przedsiębiorca nie może wydrukować sobie z systemu informatycznego ministra finansów zaświadczenia o niezaleganiu z podatkami. O efektywności ePUAPU powiedziała: „Za identyczną kwotę 120 mln zł, czyli 40 mln dolarów Facebook do 2006 r. pozyskał i obsługiwał 50 mln użytkowników. Za tę samą kwotę ePUAP obsługuje ok. 580 tys. użytkowników i zazwyczaj nie działa”.
Do tego audytu odniósł się na swoim twitterowym koncie sam Donald Tusk, niechlujnie parafrazując słowa księdza Tischnera: „Jest święta prawda, tyż prawda i audyt”. Co miało rzekomo nawiązywać do oryginału, który jako trzeci element podawał „gówno prawdę". Zdaniem redakcji, trzeba skorzystać z dorobku narodu wybranego, który w stopniowaniu przymiotników i przysłówków wprowadził uniwersalny stopień supernajwyższy, którym zawsze  jest „ajajaj!”. Czyli tischnerowską triadę  rozszerzyć do wersji:
Jest świnto prawda, tyz prawda, gówno prawda i Tusk prawda.
Bo gówno prawda to za wysokie progi na kon-Donka i jego POmagierów nogi.

Flavia de Luce
Stary Niedźwiedź

czwartek, 5 maja 2016

Dureń z pudełka

W powszechnym odbiorze ludzi myślących (nie mając znajomości w świecie lemingów, nie wiemy, jak tam jest postrzegany), Ryszard Petru widziany jest jak plastikowa laleczka o imieniu Ken. Czyli facet podobający się niektórym paniom w wieku trolejbusowym (swego czasu warszawskie linie trolejbusowe miały numery powyżej pięćdziesięciu). Rzecz jasna dopóki nic nie mówi. Bo gdy już otworzy usta, natychmiast udowadnia, że jest durniem, nie mającym cienia bladego pojęcia o historii, kulturze, geografii, ekonomii i polityce. Narzuca się więc pytanie, skąd takie mniej niż zero, otoczone wianuszkiem równie głupich a nieco już przerośniętych galerianek, wzięło się w polskiej polityce. Czy może lepiej, z czyjego pudełka ten diabełek wyskoczył.
Aby odpowiedzieć na to pytanie, warto przybliżyć istotne fakty z życia i „działalności” Ryszarda Petru – zwłaszcza te, które rzucają cień na jego „nowość” i „niezależność”. Nie wszyscy zapewne wiedzą, że nasz bohater jest właścicielem firmy Ryszard Petru Consulting, która to ma siedzibę w ambasadzie Korei Północnej. Fundacja, której Petru jest prezesem, również się tam mieści. Sam zainteresowany odpowiedział dziennikarzom: „Nie wiedziałem, że to teren ambasady. Wynająłem pomieszczenie od kogoś innego”. Jak się okazuje, północnokoreańscy dyplomaci przekształcili ambasadę w komercyjny biurowiec i zarabiają na wynajmie. Zgodnie z konwencją wiedeńską o stosunkach dyplomatycznych, pomieszczenia można użytkować tylko zgodnie z ich pierwotną funkcją. Polskie MSZ interweniowało w tej sprawie wiele razy, rzecz jasna bez skutku.
Fundacja „For Europe”, której Petru jest prezesem, według PKD, zajmuje się „działalnością społeczną i edukacyjną”. To samo PKD mają organizacje o charakterze lóż – generalnie taką działalność prowadzą lobbyści. Wielce ciekawy jest skład tej fundacji. Ryszard Petru miał uosabiać „nową jakość”, a członkiem rady nadzorczej jest Wiesław Rozłucki – pierwszy prezes GPW, a także były członek rady nadzorczej TP S.A. i TVN-u. Ex-doradca banku inwestycyjnego Rotschild i dyrektor departamentu Ministerstwa Przekształceń Własnościowych w czasie ministrowania innego kumpla z tejże fundacji, Janusza Lewandowskiego (którego chyba nie trzeba nikomu przedstawiać). Innym członkiem zarządu jest pan Janusz Steinhoff, minister gospodarki w rządzie Jerzego Buzka, wspierający ongiś zastrzykiem gotówki kampanię wyborczą PO.
Wielu osobom na pewno dała się we znaki posłanka Kamila Pihowicz; jakże celnie ochrzczona przez panią profesor Krystynę Pawłowicz imieniem Myszki Agresorki. Otóż nie bez powodu gra ona pierwsze skrzypce w partii Petru. Jej mąż, Michał Pihowicz, jest „ekspertem” banku PKO BP – tego samego, od którego Nowoczesna otrzymała darowiznę w kwocie 2 milionów złotych. Żaden z banków nie udziela takich kredytów start-upom; a zwłaszcza bank, który jest kontrolowany przez Skarb Państwa. Jak to się stało, że spełnili wyśrubowane warunki banku? Sama Pihowicz wykręca się od odpowiedzi. W wywiadzie udzielonym „Wyborczej”  nieopatrznie wyznała, że bank udzielił im kredytu bez zabezpieczenia w formie zastawu majątkowego. Z kolei jej mąż, Michał Pihowicz, zapytany został o kasę na plakaty wyborcze. „Jakoś mi tak niezręcznie o tym mówić” – powiedział. Ale wygadał się, że chodziło o 1,5 miliona złotych. Przedstawiciele firm wynajmujących powierzchnie reklamową byli zgodni, że z rabatami, ekspozycja kosztowałaby Petru 3-4 miliony złotych.
Oglądając tę tak „nowoczesną”, że mającą korzenie jeszcze w tzw. Mumii Demokratycznej farsę, na usta ciśnie się pytanie o autora. Sądząc zarówno po formacie tej kukiełki, porównywalnej z chrabią Bulem, jak i czarach marach związanych z finansowaniem, widać w tym rękę „razwiedupru”, jak mistrz Michalkiewicz ma w zwyczaju nazywać faktycznych władców tej, za przeproszeniem, III RP. Którzy przez 25 lat wkładali patyczki w tyłki różnych Mazowieckich, Buzków i Tusków i kręcili tymi kukiełkami. Ale i kukiełki są coraz gorszej jakości. Bo w porównaniu z nimi TW Must, znany też jako Andrzej Olechowski, był człowiekiem obytym i władającym lengłidżem. A dzisiaj jak nie ukraiński bandzior, to rumuński debil.
I na koniec drobna uwaga. Być może niektórzy z Szanownych Czytelników zauważyli pojawienie się w prawej kolumnie blogu nowej sekcji, zatytułowanej „chrabia Bul powiedział”. W pierwszej chwili kusiło też nas, aby w podobny sposób uhonorować też Rubikonia, współczesnego  następcę Incitatusa, ulubionego konia cesarza Kaliguli, mianowanego przezeń senatorem. Ale po namyśle, oparliśmy się tej pokusie. Bowiem gdyby chcieć zamieścić choćby największe idiotyzmy, rubryka „Rubikoń zarżał” przerosłaby swoją objętością resztę blogu. A smakosze zainteresowani dawniejszymi fajerwerkami tego nieuka, znajdą je w naszym starszym wpisie  „Dyzma wystrugany z banana” z lutego br.

Flavia de Luce
Stary Niedźwiedź
Tie Fighter

wtorek, 3 maja 2016

Majowe triduum, czyli potęga stereotypów

Początek maja redakcja „Antysocjala” traktuje po prostu jako trzy dni wolne od pracy, do których nie przykłada zbyt wielkiego bagażu uczuciowego. Może to Szanownych Czytelników zdziwi, ale najbardziej akceptujemy Dzień Flagi, przypisany do 2 maja. Bowiem barwy narodowe są dla nas niekwestionowaną wartością, i nie można tego dnia lekceważyć, porównując z socjalistycznymi „świętami” z czasów PRL, pokroju Dnia Prządki czy Dnia Odlewnika.
Dzień 1 maja zawsze będzie nam się kojarzyć z socjalizmem, który w całości odrzucamy. Niektórzy wędkarze dawniej żartowali , że jest to dzień św. Szczupaka, bowiem okres ochronny tego drapieżnika kończył się 30 kwietnia. Ale obecnie to określenie chyba już wyszło z obiegu.
Natomiast świętowanie 3 maja napawa mnie smutkiem. Bowiem pokazuje, jak wielka jest siła stereotypów. W tym przypadku można się doliczyć co najmniej trzech.
Pierwszy z nich nakazuje chlubić się pierwszą w Europie a drugą w świecie konstytucją. Bowiem kojarzenie faktów i zauważenie, że była ona tylko i wyłącznie przedostatnim gwoździem do trumny Rzeczpospolitej, przekracza możliwości romantycznych „walczaków”.
Drugi komunał głosi, że w wyniku rozbiorów Rosja cokolwiek zyskała. A przecież jeden rzut oka na mapę z roku 1795 pokazuje, że mocarstwo to straciło na rzecz Prus najwartościowsze gospodarczo ziemie swojego polskiego protektoratu.
Trzeci szkodliwy stereotyp, groźny, bo lekceważenie tradycyjnego wroga zawsze jest niebezpieczne, to traktowanie Prusaków jako tępawych prostaków, opowiadających przy piwie, wurscie i sałatce kartoflanej prymitywne dowcipy. Powielając taki obraz zapomina się, że już w XVIII wieku dyplomacja Królestwa Prus przeprowadziła kilka błyskotliwych akcji, z Polakami w rolach naiwnych wieśniaków, ogranych na bazarze w trzy karty.
Pierwsza taka rozgrywka miała miejsce podczas pacyfikowania przez wojska rosyjskie Konfederacji Barskiej. W decydującej fazie Rosji dopomogły Prusy i Austria, każąc sobie słono za to zapłacić. Rosja formalnie przyłączyła do swojego państwa mało istotny kawałek Wielkiego Księstwa Litewskiego. Austria zdobyła więcej wartą Galicję bez Krakowa. Królestwu Prus przypadły Prusy Królewskie (bez Gdańska i Torunia) oraz Warmia, zapewniające im utworzenie spójnego terytorialnie państwa od Łaby po Niemen. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc dyplomacja pruska czekała na możliwość powtórki. Czyli nakłonienia Polaków do kolejnego walecznego fajerwerku i udzielenia Rosji pomocy w tłumieniu takowego, rzec z jasna po paskarskiej cenie. Bowiem o ile inne europejskie państwa z najwyższej półki, takie jak Francja, Rosja, czy Austria po prostu miały silne armie, o tyle Prusy były silną armią, która zdobyła sobie i nieustannie poszerzała swoje państwo.
W latach osiemdziesiątych XVIII wieku, co nie co upraszczając sprawy, ukształtowały się dwa bloki państw. Blok „cesarski” składał się z Rosji oraz Austrii, połączonej z nią wspólnym celem zdobywania kolejnych ziem na coraz bardziej słabnącej Turcji. Antagonistą  był blok „królewski”. Należały doń Szwecja, nieustannie dążąca do rewanżu i odwojowania  Finlandii, w
większej części zdobytej już prze Rosję. Analogiczne przyczyny były powodem tradycyjnej antyrosyjskości i antyaustriackości Turcji. Wielka Brytania nie chcąc dopuścić, by Rosja zdobyła cieśniny Bosfor i Dardanele i pojawiła się na Morzu Śródziemnym, wspomagała Turcję. A Prusy skłaniały się do koalicji królewskiej, dobrze wspominając odebranie Austrii całego Śląska podczas Wojny Siedmioletniej, podczas której dzięki niesamowitemu szczęściu i angielskiemu złotu pokonały koalicję austriacko – francuską, przez pewien czas wspomaganą również przez Rosję. Ale zawsze miały w zapasie plan B, czyli próbę wystrugania z niczego kolejnego rozbioru Rzeczypospolitej.
W roku 1787 rozpoczęła się kolejna wojna rosyjsko – turecka. W lutym 1788 po stronie Rosji opowiedział się Austria a w lipcu 1788 Szwecja wypowiedziała wojnę Rosji. Skoro Rosja przynajmniej przez pewien czas miała związane dwoma wojnami ręce, caryca Katarzyna nakazała królikowi Poniatowskiemu zwołanie sejmu, co nastąpiło 6 października 1788. Początkowo jego głównym zadaniem miało być radykalne zwiększenie, rzecz jasna za zgodą najjaśniejszej gwarantki, liczebności armii Rzeczypospolitej. Oczywiście nie aż do stu tysięcy, jak bałamuci Wikipedia. Okrągła ta liczba już podczas obrad sejmu,
została przyjęta przez aklamację na wniosek wojewody sieradzkiego Michała Walewskiego, byłego konfederata barskiego a późniejszego targowickiego. A gdy okazało się, że panowie posłowie, co i obecnie nie jest w Polsce niczym niezwykłym, nie mają cienia bladego pojęcia o realnych możliwościach budżetu państwa, później zmniejszono ją do sześćdziesięciu tysięcy, co i tak nie zostało zrealizowane. W każdym razie carycy potrzebny był polski korpus posiłkowy do wojny z Turcją. Ale wydarzenia nabrały dynamiki, której ona nie przewidziała.
Już 13 października 1788 poseł pruski Ludwig von Buchholz przedłożył sejmowi deklarację, przestrzegającą przed wiązaniem się sojuszem wojskowym z Rosją. W zamian zasugerował on sojusz z Prusami, które gwarantowałyby suwerenność Rzeczypospolitej. Przynęta została połknięta, rozpoczęły się tajne rozmowy polsko – pruskie. A w Warszawie, która nagle z dyplomatycznego zaścianka awansowała na ważną w pruskiego punktu widzenia stolicę, nastąpiła zmiana przedstawiciela dyplomacji pruskiej. Skąpego, stroniącego od wystawnego życia towarzyskiego, a zatem budzącego głównie politowanie szlachty von Buchholza zastąpił największy as pruskiej dyplomacji, markiz Girolamo Lucchesini. Mówiąc językiem kibiców sportowych, włoski internacjonał grający w klubie Prusy.
Początkowo Prusy zaproponowały „plan zamienny” autorstwa swojego ministra spraw zagranicznych, hrabiego Ewalda von Herzberga. Zakładał on, że Rzeczpospolita, działając w sojuszu z Prusami przeciwko Austrii, odzyska Galicję. Austria powetuje sobie tę stratę podbojem jakiejś części terytorium Turcji. A Prusy zadowolą się aneksją Gdańska i Torunia, stanowiących po pierwszym rozbiorze dwie polskie enklawy na terytorium Prus. Plan ten nie został publicznie ogłoszony, bowiem stronnictwo patriotów (Stanisław i Ignacy Potoccy, Adam Kazimierz Czartoryski, Hugo Kołłątaj i jeszcze mniejsi od nich mężykowie stanu) słusznie obawiało się skandalu i sprzeciwu sejmu. Nie został też zrealizowany, więc siłą rzeczy skazani jesteśmy na domysły. Ale wydaje mi się czymś wręcz nieprawdopodobnym, aby intencje Prus były uczciwe, a tym bardziej cena, którą miałaby zapłacić im Rzeczpospolita (Gdańsk i Toruń), aż tak niska.
Lucchesini wykonał tytaniczną pracę piarową. Sejm w styczniu 1789 zlikwidował Radę Nieustającą, co formalnie oznaczało odrzucenie rosyjskich gwarancji, betonujących ustrój Rzeczypospolitej od czasu Sejmu Niemego. W tym samym roku zażądano ewakuacji z jej ziem wojsk i magazynów rosyjskich, na co uwikłane w dwie wojny cesarstwo musiało się zgodzić. 10 grudnia 1789 w sejmie odczytano list króla Prus, obiecującego sojusz pod warunkiem przeprowadzenia w Rzeczypospolitej reform ustrojowych, usprawniających funkcjonowanie państwa. Co powinno być dzwonem na trwogę dla ludzi zdolnych do logicznego myślenia. Ale poza księciem biskupem warmińskim Ignacym Krasickim, wśród ludzi udających polityków podczas ostatniego dziesięciolecia istnienia Rzeczypospolitej Obojga Narodów, nie potrafię nikogo takiego wymienić z imienia i nazwiska. Sojusz został podpisany 29 marca 1790.
Na prośbę polskich negocjatorów, w dokumencie nie było mowy o cesji wymienionych dwóch miast. Informacja ta miała pojawić się dopiero w traktacie handlowym. Obydwie strony gwarantowały sobie integralność terytorialną i pomoc wojskową w przypadku agresji strony trzeciej. Dopuszczano dobrowolne uregulowanie kwestii terytorialnych (Gdańsk i Toruń!).
Sprawy na arenie europejskiej zaczęły się komplikować. Prusy zmobilizowały na Śląsku dużą armię do wojny przeciw Austrii, brakowało im już tylko dogodnego pretekstu, co wówczas było ważną sprawą. Ale Austria uchyliła się od wojny, kanclerz książę Wentzel von Kaunitz nie dał się sprowokować i 27 lipca 1790 Prusy i Austria podpisały w Dzierżoniowie (wtedy zwanym Reichenbachem) traktat regulujący sporne kwestie. 14 sierpnia zakończyła się wojna rosyjsko – szwedzka. A 6 września tegoż roku Sejm Czteroletni podjął uchwałę o niepodzielności ziem Rzeczypospolitej. Plan von Herzberga, abstrahując od jego szczerości, legł w gruzach. A Prusom pozostało wyłącznie stawiać na polskie seppuku. Patrioci byli już dokładnie zaprogramowani i pracowali pełną parą nad reformami ustrojowymi. Lucchesini mógł zatem opuścić polski posterunek i zająć się palącymi problemami dyplomacji pruskiej, związanymi z rewolucją francuską. Bo do dopilnowania pomyślnego zakończenia dzieła wystarczył jego następca w Warszawie, hrabia August von der Goltz.
Co było potem, o tym już uczą w szkołach, więc nie muszę się rozwodzić. Wiwat maj, trzeci maj. 9 stycznia 1792 Rosja kończy wojnę z Turcją traktatem w Jassach. Armie Kreczetnikowa i Kachowskiego wkraczają na terytorium Rzeczypospolitej. Zieleńce i Dubienka na otarcie łez, królik przystępuje do Targowicy, ostatni rozbiorowy sejm w Grodnie. Jeszcze poczciwy saper, ale żaden wódz Kościuszko wbije ostatni gwóźdź do trumny i „Finis Poloniae”.
Stary dowcip o małym Jasiu głosi, że opowiedział on w klasie bardzo nieelegancką bajeczkę o skowronku, krówce i jastrzębiu. A gdy zdegustowana nauczycielka spytała o morał, Jasio powiedział, że przecież są aż trzy:
1. Nie każdy, kto na ciebie napaskudzi, jest twoim wrogiem.
2. Nie każdy, kto cię z łajna wyciągnie, jest twoim przyjacielem.
3. Jak siedzisz w łajnie, to nie śpiewaj.
Wielka szkoda, że „płomienni polscy patrioci” z końca XVIII wieku nie znali drugiego i trzeciego.

Stary Niedźwiedź