Polacy w różny sposób odnoszą się do świąt łączących się z dniami wolnymi od pracy. Dla części z nas Boże Narodzenie jest przeżyciem odrywającym nas od codziennej walki o byt (bo niestety tak to wygląda w Tusklandii) i kierującym nasze myśli ku sprawom wyższej rangi. Inni, którzy nie zostali obdarzeni łaską wiary, traktują te święta jako element polskiej tradycji, a więc rzecz godną szacunku i kultywowania. A wolne dni wykorzystują, tak zresztą jak i ludzie wierzący, na odrabianie codziennych zaległości w okazywaniu należnych uczuć osobom bliskim. Żeby było jasne, agnostyków czy ateistów czujących się Polakami i będących przyzwoitymi ludźmi, po prostu bardzo szanuję. Wbrew temu, co próbowały mi wmawiać satanistyczne śmiecie, genderowe przechodzone flądry i inny ludzki szrot. Żeby być do końca szczerym, dla mnie jako protestanta najważniejszym świętem w roku jest Wielki Piątek. Ale nie dziwi mnie fakt, że ogół Polaków najwyżej sobie ceni święta Bożego Narodzenia. I to z bardzo prozaicznego powodu. Jeśli w danym roku kalendarz „ułoży się fartownie” (Wigilia w środę), to biorąc pięć dni urlopu, ma się pod rząd dwanaście dni wolnych od pracy.
Okazją do innego „długiego polskiego weekendu” jest trzydniówka 1-3 maja. Wtedy wystarczy urlop w dniu 2 maja, aby po doklejeniu soboty i niedzieli na początku lub na końcu, zrobiła się z tego pięciodniówka. Ale pomijając warstwę czysto utylitarną, mój stosunek do tych świąt z początku maja jest zdecydowanie negatywny.
Pierwszy maja będzie mi się zawsze kojarzyć z PRL. Czyli z relatywną biedą i kłującym w oczy na każdym kroku zniewoleniem. Poczynając od urzędowej „laicyzacji”, czyli bezpardonowej walki z chrześcijaństwem, poprzez decydowanie o gospodarce i ludzkich losach przez półpiśmiennych chamów z partyjnej nominacji, zaś kończąc na celebrze socjalistycznego syfu i załganiu do imentu polskiej (i nie tylko polskiej) historii. Jasnymi chwilami były jedynie filmy mistrza Barei, kabarety w rodzaju Egidy mistrza Jana Pietrzaka, obecne w życiu codziennym niezliczone dowcipy na temat rządzącego buractwa i indywidualne wesołe sytuacje. Jedną z nich chciałbym zrelacjonować.
Pod koniec latach siedemdziesiątych tak się złożyło, że 1 maja wypadł w poniedziałek. Ponieważ poprzedzająca sobota była „wolna” (młodszym Czytelnikom muszę przypomnieć, że za Gierka niektóre soboty były „pracujące”), szykowała się wspaniała trzydniówka. Ale komuchy miały obowiązek przyleźć na pochód pierwszomajowy, jedynym usprawiedliwieniem absencji było zwolnienie lekarskie. W owym roku osobą odpowiedzialną za organizację pochodu na szczeblu naszego wydziału był znajomy z roku, tak jak i ja będący wtedy asystentem. Biedaczysko popadł w ciężki stres, bowiem na „naszych” czerwonych padł jakiś pomór. I nawet najbardziej zapiekłe komuchy zaczęły mu przynosić zwolnienia lekarskie, demonstracyjnie kaszląc i kichając (ponoć co cwańsi kupili tabakę). I gdy spotkał mnie na korytarzu, wywiązał się dialog:
- Niedźwiedziu, ja wiem, że jesteś czarną reakcją i to święto masz w dupie. Ale czy nie mógłbyś wyjątkowo w tym roku wziąć udział w pochodzie? Zobaczyłbyś, jak to wygląda, z samochodów ustawionych za trybuną główną mają sprzedawać prawdziwą czekoladę, a ja miałbym do kogo gębę otworzyć.
- Widzisz Włodziu, jestem umówiony z przyjacielem, jedziemy na Mazury na ryby. Ale po starej znajomości mogę Ci obiecać, że pierwszego maja będę łowić wyłącznie na czerwonego robaka.
Do ustanowionego od niedawna drugomajowego tak zwanego „święta flagi” mam stosunek umiarkowanie pozytywny. Z jednej strony, jest to z przyczyn oczywistych święto kompletnie pozbawione historii i tradycji. Ale z drugiej, zamiast takiego święta, zdecydowanie wolałbym, by na co dzień takie symbole jak godło czy flaga były w Polsce darzone nie tylko należytym szacunkiem, ale i w dostatecznym stopniu chronione prawnie. I po jednym telefonie telewidza zgłaszającego dokonanie przestępstwa, niejaka Kupa Gminna została wyprowadzona ze studia Tusk Vision Network w kajdankach.
No i największy problem czyli „święto” trzeciomajowe. Rok w rok obchody tej rocznicy obrażają mnie, sugerując, że bycie Polakiem i człowiekiem myślącym to dwa stany wzajemnie się wykluczające.
Pod koniec lat osiemdziesiątych XVIII wieku w Europie zanosiło się na wojnę koalicji „cesarskiej” (Rosja plus Austria) z „królewską” (Prusy, Turcja, Szwecja i Wielka Brytania). Autorem takiego pomysłu był premier William Pitt starszy, trzymający się tradycyjnego a zarazem banalnie prostego algorytmu brytyjskiej polityki zagranicznej. Czyli montowaniu koalicji przeciwko państwu, które w danej chwili było najpotężniejsze na kontynencie. W tych latach sojusznikiem Rosji była Austria, bowiem obydwa te państwa z sukcesami walczyły z Turcją, odgryzając swoje pierwsze duże kęsy od imperium ottomańskiego. Dobór udziałowców tejże inwestycji również był dosyć oczywisty. Szwecja zdążyła już podczas kolejnych wojen utracić na rzecz Rosji większą część Finlandii. Zaś Prusy tym się różniły od pozostałych mocarstw europejskich, że nie były państwem posiadającym silną armię. Lecz silną armią, która nieustannie poszerzała państwo, na terenie którego stacjonowała.
Do wojny nie doszło, bowiem caryca Katarzyna udowodniła wtedy, iż nadany jej przydomek „wielka” nie jest gołosłowny. Do portu londyńskiego przypłynęły z Rosji tony złota i książę Andriej Razumowski, ambasador rosyjski w Londynie, po prostu przekupił Izbę Gmin. Rząd torysów upadł, władzę objęli wigowie (czyli liberałowie) i sponsoring koalicji, a zatem i ją samą, diabli wzięli. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek w historii ktokolwiek wyciął Brytyjczykom taki numer.
Prusy, które zdążyły już zainwestować w swoją armię spore pieniądze, próbowały „lokalnej” wojny, jedynie z Austrią. Ale kanclerz Kaunitz nie dał się w nią wciągnąć i w Dzierżoniowie (wówczas Reichenbachu) podpisano traktat regulujący na pewien czas relacje między tymi państwami.
Skoro plan B też nie wypalił, trzeba było opracować i zrealizować plan C, czyli kolejny rozbiór Polski. Ale ponieważ każdy taki rozbiór oznaczał, że Rosja STRACI jakąś część swojego protektoratu (a nie ZYSKA cokolwiek, jak po dziś dzień twierdzą głupcy, mający tupet nazywać siebie historykami), konieczne było stworzenie sytuacji dla Rosji na tyle niewygodnej, by nie wzgardziła pruską ofertą pomocy i była skłonna przełknąć rachunek wystawiony za tę pomoc.
Zatem pruski minister spraw zagranicznych hrabia Schulenburg udzielił obradującemu wówczas w Warszawie tak zwanemu Sejmowi Wielkiemu gwarancji dla Rzeczpospolitej i zachęcił do podjęcia śmiałych reform. Do Warszawy - wielce podrzędnej placówki dyplomatycznej - przysłał największego asa w swojej talii ambasadorów czyli markiza Girolamo Lucchesiniego. A ten należycie zmotywował do działania „stronnictwo patriotyczne” i był prawdziwym duchowym ojcem Konstytucji 3 Maja. Gdy po jej uchwaleniu Lucchesini przesłał tekst takowej do Berlina, w odpowiedzi otrzymał gratulacje Schulenburga z komentarzem „tego caryca Katarzyna na pewno nie może tolerować”.
Muszę dopowiedzieć, że jedynym przedstawicielem ówczesnej polskiej elity, który nie miał złudzeń co do pruskiej gry, był książę biskup warmiński Ignacy Krasicki. W czterowierszu, mającym formę listu do przyjaciela, napisał:
Chcesz wiedzieć, czym są dzisiaj Narodowe Stany?
Mogę ci odpowiedzieć, że są to organy.
Każdy gest organisty posłuszne je czyni.
Organistą zaś na nich - markiz Lucchesini.
Co było potem, wszyscy wiedzą. Może za wyjątkiem pewnego drobnego szczegółu. Gdy armie rosyjskie wkraczały na Ukrainę i na Litwę, Ignacy Potocki pojechał do Berlina, prosić zgodnie z umowami zawartymi przez Rzeczpospolitą z Prusami o pomoc. Podobno usłyszał wtedy coś w stylu:
„Panie hrabio, czy jest pan aż tak naiwny by sądzić, że pomożemy wam bronić reform, które w ciągu trzydziestu lat uczyniłyby z Rzeczpospolitej państwo silniejsze od Prus?”
Jak już napisałem, niezbędnym dla Prus pretekstem do każdego rozbioru były desperackie ruchy wykonywane przez Polaków. Konfederacja barska zaowocowała pierwszym, Konstytucja 3 Maja drugim, Insurekcja Kościuszkowska trzecim. A my świętujemy rocznicę ogrania nas przez Prusy, jak smarkaczy.
Ludowa mądrość głosi, że aby coś mocniej ująć w dłonie, warto w nie popluć. Ale jeśli alpinista wiszący nad przepaścią i trzymający się liny, puści ją, by popluć w dłonie, jest głupcem.
Stary Niedźwiedź
Okazją do innego „długiego polskiego weekendu” jest trzydniówka 1-3 maja. Wtedy wystarczy urlop w dniu 2 maja, aby po doklejeniu soboty i niedzieli na początku lub na końcu, zrobiła się z tego pięciodniówka. Ale pomijając warstwę czysto utylitarną, mój stosunek do tych świąt z początku maja jest zdecydowanie negatywny.
Pierwszy maja będzie mi się zawsze kojarzyć z PRL. Czyli z relatywną biedą i kłującym w oczy na każdym kroku zniewoleniem. Poczynając od urzędowej „laicyzacji”, czyli bezpardonowej walki z chrześcijaństwem, poprzez decydowanie o gospodarce i ludzkich losach przez półpiśmiennych chamów z partyjnej nominacji, zaś kończąc na celebrze socjalistycznego syfu i załganiu do imentu polskiej (i nie tylko polskiej) historii. Jasnymi chwilami były jedynie filmy mistrza Barei, kabarety w rodzaju Egidy mistrza Jana Pietrzaka, obecne w życiu codziennym niezliczone dowcipy na temat rządzącego buractwa i indywidualne wesołe sytuacje. Jedną z nich chciałbym zrelacjonować.
Pod koniec latach siedemdziesiątych tak się złożyło, że 1 maja wypadł w poniedziałek. Ponieważ poprzedzająca sobota była „wolna” (młodszym Czytelnikom muszę przypomnieć, że za Gierka niektóre soboty były „pracujące”), szykowała się wspaniała trzydniówka. Ale komuchy miały obowiązek przyleźć na pochód pierwszomajowy, jedynym usprawiedliwieniem absencji było zwolnienie lekarskie. W owym roku osobą odpowiedzialną za organizację pochodu na szczeblu naszego wydziału był znajomy z roku, tak jak i ja będący wtedy asystentem. Biedaczysko popadł w ciężki stres, bowiem na „naszych” czerwonych padł jakiś pomór. I nawet najbardziej zapiekłe komuchy zaczęły mu przynosić zwolnienia lekarskie, demonstracyjnie kaszląc i kichając (ponoć co cwańsi kupili tabakę). I gdy spotkał mnie na korytarzu, wywiązał się dialog:
- Niedźwiedziu, ja wiem, że jesteś czarną reakcją i to święto masz w dupie. Ale czy nie mógłbyś wyjątkowo w tym roku wziąć udział w pochodzie? Zobaczyłbyś, jak to wygląda, z samochodów ustawionych za trybuną główną mają sprzedawać prawdziwą czekoladę, a ja miałbym do kogo gębę otworzyć.
- Widzisz Włodziu, jestem umówiony z przyjacielem, jedziemy na Mazury na ryby. Ale po starej znajomości mogę Ci obiecać, że pierwszego maja będę łowić wyłącznie na czerwonego robaka.
Do ustanowionego od niedawna drugomajowego tak zwanego „święta flagi” mam stosunek umiarkowanie pozytywny. Z jednej strony, jest to z przyczyn oczywistych święto kompletnie pozbawione historii i tradycji. Ale z drugiej, zamiast takiego święta, zdecydowanie wolałbym, by na co dzień takie symbole jak godło czy flaga były w Polsce darzone nie tylko należytym szacunkiem, ale i w dostatecznym stopniu chronione prawnie. I po jednym telefonie telewidza zgłaszającego dokonanie przestępstwa, niejaka Kupa Gminna została wyprowadzona ze studia Tusk Vision Network w kajdankach.
No i największy problem czyli „święto” trzeciomajowe. Rok w rok obchody tej rocznicy obrażają mnie, sugerując, że bycie Polakiem i człowiekiem myślącym to dwa stany wzajemnie się wykluczające.
Pod koniec lat osiemdziesiątych XVIII wieku w Europie zanosiło się na wojnę koalicji „cesarskiej” (Rosja plus Austria) z „królewską” (Prusy, Turcja, Szwecja i Wielka Brytania). Autorem takiego pomysłu był premier William Pitt starszy, trzymający się tradycyjnego a zarazem banalnie prostego algorytmu brytyjskiej polityki zagranicznej. Czyli montowaniu koalicji przeciwko państwu, które w danej chwili było najpotężniejsze na kontynencie. W tych latach sojusznikiem Rosji była Austria, bowiem obydwa te państwa z sukcesami walczyły z Turcją, odgryzając swoje pierwsze duże kęsy od imperium ottomańskiego. Dobór udziałowców tejże inwestycji również był dosyć oczywisty. Szwecja zdążyła już podczas kolejnych wojen utracić na rzecz Rosji większą część Finlandii. Zaś Prusy tym się różniły od pozostałych mocarstw europejskich, że nie były państwem posiadającym silną armię. Lecz silną armią, która nieustannie poszerzała państwo, na terenie którego stacjonowała.
Do wojny nie doszło, bowiem caryca Katarzyna udowodniła wtedy, iż nadany jej przydomek „wielka” nie jest gołosłowny. Do portu londyńskiego przypłynęły z Rosji tony złota i książę Andriej Razumowski, ambasador rosyjski w Londynie, po prostu przekupił Izbę Gmin. Rząd torysów upadł, władzę objęli wigowie (czyli liberałowie) i sponsoring koalicji, a zatem i ją samą, diabli wzięli. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek w historii ktokolwiek wyciął Brytyjczykom taki numer.
Prusy, które zdążyły już zainwestować w swoją armię spore pieniądze, próbowały „lokalnej” wojny, jedynie z Austrią. Ale kanclerz Kaunitz nie dał się w nią wciągnąć i w Dzierżoniowie (wówczas Reichenbachu) podpisano traktat regulujący na pewien czas relacje między tymi państwami.
Skoro plan B też nie wypalił, trzeba było opracować i zrealizować plan C, czyli kolejny rozbiór Polski. Ale ponieważ każdy taki rozbiór oznaczał, że Rosja STRACI jakąś część swojego protektoratu (a nie ZYSKA cokolwiek, jak po dziś dzień twierdzą głupcy, mający tupet nazywać siebie historykami), konieczne było stworzenie sytuacji dla Rosji na tyle niewygodnej, by nie wzgardziła pruską ofertą pomocy i była skłonna przełknąć rachunek wystawiony za tę pomoc.
Zatem pruski minister spraw zagranicznych hrabia Schulenburg udzielił obradującemu wówczas w Warszawie tak zwanemu Sejmowi Wielkiemu gwarancji dla Rzeczpospolitej i zachęcił do podjęcia śmiałych reform. Do Warszawy - wielce podrzędnej placówki dyplomatycznej - przysłał największego asa w swojej talii ambasadorów czyli markiza Girolamo Lucchesiniego. A ten należycie zmotywował do działania „stronnictwo patriotyczne” i był prawdziwym duchowym ojcem Konstytucji 3 Maja. Gdy po jej uchwaleniu Lucchesini przesłał tekst takowej do Berlina, w odpowiedzi otrzymał gratulacje Schulenburga z komentarzem „tego caryca Katarzyna na pewno nie może tolerować”.
Muszę dopowiedzieć, że jedynym przedstawicielem ówczesnej polskiej elity, który nie miał złudzeń co do pruskiej gry, był książę biskup warmiński Ignacy Krasicki. W czterowierszu, mającym formę listu do przyjaciela, napisał:
Chcesz wiedzieć, czym są dzisiaj Narodowe Stany?
Mogę ci odpowiedzieć, że są to organy.
Każdy gest organisty posłuszne je czyni.
Organistą zaś na nich - markiz Lucchesini.
Co było potem, wszyscy wiedzą. Może za wyjątkiem pewnego drobnego szczegółu. Gdy armie rosyjskie wkraczały na Ukrainę i na Litwę, Ignacy Potocki pojechał do Berlina, prosić zgodnie z umowami zawartymi przez Rzeczpospolitą z Prusami o pomoc. Podobno usłyszał wtedy coś w stylu:
„Panie hrabio, czy jest pan aż tak naiwny by sądzić, że pomożemy wam bronić reform, które w ciągu trzydziestu lat uczyniłyby z Rzeczpospolitej państwo silniejsze od Prus?”
Jak już napisałem, niezbędnym dla Prus pretekstem do każdego rozbioru były desperackie ruchy wykonywane przez Polaków. Konfederacja barska zaowocowała pierwszym, Konstytucja 3 Maja drugim, Insurekcja Kościuszkowska trzecim. A my świętujemy rocznicę ogrania nas przez Prusy, jak smarkaczy.
Ludowa mądrość głosi, że aby coś mocniej ująć w dłonie, warto w nie popluć. Ale jeśli alpinista wiszący nad przepaścią i trzymający się liny, puści ją, by popluć w dłonie, jest głupcem.
Stary Niedźwiedź
Czcigodny Stary Niedźwiedziu,
OdpowiedzUsuńNiedawno dyskutowaliśmy na temat rozbiorów. Dziękuję za zawarte w tym wpisie przejrzyste i interesujące wyjaśnienie tego fragmentu historii.
Odnośnie święta flagi - mnie osobiście podoba się odniesienie do 2 maja 1945, kiedy polscy żołnierze zatknęli polską flagę na berlińskiej Kolumnie Zwycięstwa Siegessäule, mimo, że nie była to nasza suwerenna armia.
Odnośnie obchodów majówki przez Polaków. 2 maja zabrakło mi betonu i udałem się do Castoramy. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego tłumu kupujących.
Serdecznie pozdrawiam
Czcigodny Dibeliusie
UsuńMuszę Ci podziękować za tę informację, bowiem o ile oczywiście wiedziałem o tej polskiej fladze na berlińskiej Kolumnie Zwycięstwa, zapomniałem o tym, że znalazła sie ona tam 2 maja 1945. Więc dobór terminu tego święta jest jak najbardziej umotywowany, co więcej ma swój smaczek, zwłaszcza w Eurokołchozie. W tym kontekście status polityczny zdobywającej Berlin 1 Armii LWP jest mniej istotny.
Pozdrawiam serdecznie.
co do ostatniego akapitu, jest taki obrazek krążący po internecie. niemiec na wakacjach pija drinki i zwiedza zabytki, ruski na wakacjach pije wódkę i kompie się w egzotycznym morzu, polak na wakacjach maluje, szpachluje, tynkuje.
Usuńpozdrawiam mucha86
Czcigodny Mucho
UsuńPodobny obrazek można było obejrzeć za komuny w ówczesnej RFN. W weekend Niemiaszki wsiadały w samochody i jechały w plener, a Polacy włazili pod swoje Polonezy i "maluchy". Bo zawsze było coś do naprawy.
Pozdrawiam serdecznie.
Szanowny Stary Niedźwiedziu,
OdpowiedzUsuńRozumiem cały wykład na temat 3-majowego święta. Mam jednak pewne wątpliwości, co do ostatecznego wniosku. Bo wygląda mi na to, że przyjmując Twój punkt widzenia na ten temat, to nasz obecny rząd liżący tyłek potomkom Prusaków po każdej ich wizycie w sławojce, jest najlepszym, jaki mogliśmy sobie wymarzyć. Gdyż dzięki ich rządom III RP nie będzie nigdy taka silna, by zagrozić Berlinowi, a co za tym idzie, nikt jej nie będzie rozbierał.
Ja jednak wolałbym zaryzykować i zbudować silne państwo, niż cieszyć się, że mamy słabe, którego nikt atakować nie chce.
Pozdrawiam
Czcigodny Jarku
UsuńGdy ta nieszczęsną konstytucję układali polityczni statyści pod dyktando pruskiego suflera (mówiąc językiem sportowym, wybitnego włoskiego internacjonała, grającego w klubie Prusy), carycę od zejścia z tego świata dzieliło tylko pięć lat. I aczkolwiek w jej postępowaniu nie sposób doszukać sie objawów starczej demencji, bardzo ulegała wpływom swojego żigolaka, głównego promotora rozbiorów na petersburskim dworze. A bez tych desperackich posunięć, gdyby Rzeczpospolita dotrwała w granicach sprzed II rozbioru do roku 1806, kiedy to Napoleon rozdeptał Prusy, historia mogła się potoczyć inaczej.
I zauważ, że IV Rzesza zostawia swoim euroregionom większą swobodę. Czechom nie storpedowano naprawy państwa, nawet Victor Orban nie doczekał się inwazji wojsk przybywających Węgrom z "bratnią pomocą". Czyli nawet w tym Eurokołchozie można sporo dla swojego państwa zrobić, o ile nie jest się, jak ten kopaczowy (nie)rząd, bandą łajdaków reprezentującą obce interesy.
Pozdrawiam serdecznie.
@Czcigodny Staruszku
OdpowiedzUsuńJako że o faktach można jedynie mówić (nigdy dyskutować z nimi), pozwolę sobie jedynie na pewną (małą z racji formy komentarza) dygresję, i nie będzie to opinia o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia (tak na marginesie - wielka to strata że nie ma już z nami prof. Jana T. Stanisławskiego) a pewne spostrzeżenie o wartości konstytucji jako takiej.
Z definicji o niej samej samej: "zbiór praw i obowiązków niezbywalnych".
Jak wszem (i wobec) wiadomo, waluta (jaką by nie była), póki pokrycia w złocie nie ma - tyle samo jest warta, co obligatoryjność obligacji. W skrócie rzecz ujmując: obligatoryjnie - za swoje, przyjąć nam się nakazuje "coś" - co z definicji warte ma być wartościom najwyższym. W praktyce zaś - warte jest tyle co waluta pozbawiona pokrycia, albowiem realizacja jej postanowień oddzielona jest od niej samej przepaścią. Tu - kłania się fragment przemówienia powojennego ojca narodu (Władysława G.) cyt. "tuż po wojnie, staliśmy na skraju przepaści. Obecnie - postąpiliśmy wielki krok na przód" kon. cyt.
Żeby "śmieszniej" było - w Polszcze, aby ze wstydliwej nagości rzeczonej nie drwić nad miarę, wymyślono - iże każden z jej zapisów swe zwierciadło będzie miał w ustawie niższego od niej samej rzędu. Powstał więc potworek na wzór:
Konstytucja mówi: człek mieć winien dwie ręce i nóg tyle samo.
Ustawa do rzeczonego punktu: Dopuszcza się aby nóg było troje.
Dziwić się więc? - że szacunku dla niej nie mają obywatele?
I tutaj - mam swoisty (skądinąd) wkórw! (błąd ortograficzny celowy).
Nie dopuszczamy, aby kasjerka w sklepie okradła nas o 10 groszy - dopuszczamy zaś, by okradano nas z wartości, które z definicji - miały być wyższe niż wszystko inne.
Pozdrawiam smutno.
Czcigodny Adamie
UsuńPod Twoimi uwagami na temat konstytucji mogę się podpisać. Ale z kolei ja muszę podzielić się pewną uwagą.
Mnie w***wia porównanie dzisiejszych Polaków już nawet nie z Finami, Czechami, że o Szwajcarach nie wspomnę, bo to za wysoka półka. Telepie mną gdy pomyśle, że Węgrzy potrafili nawet wyjść na ulice, by kopnąć w tyłek komucha, chyba jednak mniej załganego niż Tusk. A choć Victor Orban jest oceniany różnie, ja mam swoje kryterium. Jeśli na niego szczekają unisono eurokomuchy, zieloni, kahał i wszelka drobniejsza swołocz, to on nie może być złym premierem.
A skoro drugą siłą polityczną stali się tam narodowcy, to ja mam do Węgrów szacunek.
Pozdrawiam serdecznie.
To chyba jednak przegięcie. Nawet - nie chyba. Jak dla mnie - na pewno.
UsuńUjmę to tak: dopóki spryt, nie miesza się z kurewstwem - jest dla mnie akceptowalny.
Orban niestety - jest typem z pod czerwonej latarni. Mnie nie jest obojętne z kim jem obiad - więc pozwól, że do tego stołu nie siądę. Wolę sznycla w spelunie, aniżeli schabowego w towarzystwie szui. Są po prostu zasady.
Co się powstań zaś tyczy - za ich złe przygotowanie, mogłyby spaść głowy. Pamięć jednak - to coś na kształt sumienia. Mnie jednak gryzie (i to mocno), gdy ktokolwiek - deprecjonuje męstwo i poświęcenie poległych. Na to - nie ma (i nie będzie) mojej zgody. Nigdy!
Może to zła zasada? Może głupia? - że wolę w sklepie przepłacić za towar niż kupić pół darmo od złodzieja?
Może!
Powiem Ci - za komuny powstał taki film. "Wyścig" (czy jakoś inaczej się nazywał). To nie istotne. Istotą zaś - było ukazanie walonkowej moralności kacapów. Był start i meta. Była nagroda, lecz rzeczą ważniejszą było to - by wygrał przodownik socjalistycznej pracy. Wieziono więc w ukryciu jego dupsko - gdy reszta zdzierała pięty. Ten film - miał za zadanie utrwalić podstawy osiągnięcia dobrobytu komuny. Nie ważne czy po trupach - byle do celu.
Orban - to właśnie zwierciadło tej "zasady"! Jakże zdrowej (w Twoim?) rozumieniu?
NIEMA Perpetum Mobile. Żyroskop (samo zjawisko) wygląda fajnie. Dopóki się kręci - można się nim nawet zachwycać. Tylko - wcześniej czy później ale zawsze! Ruch ustaje - zaś obliczu gawiedzi, ukazuje się rewers. Wieszli może dlaczemu?
Bo tyłek (wbrew pozorom) cięższy jest od rozumu.
Podobno - z tego właśnie powodu nie siedzimy na głowie.
Jestem tu gościem. Tylko gościem. Przepraszam więc za mój (wydawać by się mogło) napastliwy ton. W założeniu - nie miał on stanowić dla nikogo obrazy. Raczej - pewnej próby, mającej wybudzić. Przerwać smaczne (ale zawsze [nie tylko z medycznego punktu widzenia] niezdrowe) chrapanie.
Czcigodny Stary Niedźwiedziu - pora wstawać! Mamy już wiosnę!
Czcigodny Adamie
UsuńOstatnio śledzę scenę polityczną mniej uważnie niż dawniej i być może jakieś istotne fakty dotyczące Victora Orbana umknęły mojej uwadze. Jeśli tak się stało, byłbym wdzięczny za uzupełnienie tej luki.
Od polityków wymagam, by możliwości które im dają zajmowane stanowiska, nie wykorzystywali w interesie swoim osobistym i swoich bliskich. Ale usprawiedliwię bardzo wiele, gdy czynią to w interesie swojego kraju.
Gdyby jacyś kosmici byli łaskawi wylądować około roku 1500 w państwie polsko - litewskim, zabrali w czortowuju matier Jagiellonów, a na ich miejsce implantowali choćby Tudorów, dzisiaj w Europie o Rosji przeciętny europejczyk wiedziałby tyle, co o królestwie Medów. Ale naprzeciw szlachetnych i etycznych Jagiellonów stanęli łajdacy Rurykowicze, Habsburgowie i Hohenzollernowie. Z wiadomym skutkiem.
Przytoczona przez Ciebie nazwa "sznycel", jako synonim niewyszukanego dania mięsnego, w pierwszej chwili mnie zaskoczyła. Ale to zaskoczenie minęło po sekundzie, bowiem mój Ojciec pochodził ze Lwowa. Więc przypomniałem sobie, że galicyjski sznycel czy pierogi z borówkami w Kongresówce są kotletem mielonym i pierogami z jagodami. Dzięki za małą wycieczkę w przeszłość.
Pozdrawiam serdecznie.
Czcigodny Staruszku - byłbym łajdakiem wyśmiewając przypadłości jakie pojawić się mogą ze wzrokiem, kiedy lat przybywa, zaś ostrość widzenia w dal jest nieomal doskonała - zaś z bliska (nazwijmy to eufemistycznie), pozostawia wiele do życzenia. Piszesz - jeśli dla państwa, mogę wybaczyć bardzo wiele. Owóż nie - i to stanowcze nie, albowiem rak, nieleczony w pierwotnym jego stadium - w końcowej jego postaci, stanowi podstawę do zgonu i to w męczarniach.
UsuńKali nie modlić się do duchów dobrych, bo one i tak są dobre. Kali modlić się do duchy złe, bo one wtedy nie zniszczą Kalego.
Oczywiście! Kurewstwo brzmi o wiele brzydziej aniżeli prostytucja. Tym nie mniej - zarówno w jednym jak i drugim przypadku, dziwka - pozostaje dziwką (płci dowolnej z resztą).
Z pewnością - pojęcie takie jak honor nie jest Ci obce. Tak! Wiem! Są tacy - którzy twierdzą, że trudno napełnić nim kiszki kiedy burczą. Dla mnie (czytaj - w mojej ocenie) Orban jest osobą bez honoru. O powody zapewne nie spytasz. I - słusznie. Wszak człowiek z Twoją pozycją wątpliwości w tej sprawie miał nie będzie. Z ludźmi bez honoru, nie tylko nie zjem schabowego. Nie zjem nawet krewetek (których nota bene nie znosi mój żołądek). Naprawdę. Wolę galicyjskiego sznycla, i z tym
(optymistycznym akcentem) - pozdrawiam serdecznie.
bardzo rzadko się o tym u nas mówi. to jest tzw. rewizjonizm historyczny, czyli podawanie całości faktów, bez mitologii i kłamstw dla poprawienia sobie nastroju. w tym temacie polecam wykłady Grzegorza Brauna o dwóch powstaniach polskich. czy to wszystko prawda to nie wiem nie miałem czasu czytać tego jeszcze, ale kiedyś się zabiorę:
OdpowiedzUsuńniestety coś wcięło pierwszy odcinek, a szkoda.
https://www.youtube.com/watch?v=0g0caWHGfPg&index=2&list=PLOFwd5yTVkOcs88oUWhpfxdtdkbTPJkLZ
https://www.youtube.com/watch?v=d7PBo5VtTfA&index=3&list=PLOFwd5yTVkOcs88oUWhpfxdtdkbTPJkLZ
https://www.youtube.com/watch?v=SoOpLsRR8-k
pozdrawiam mucha86
Czcigodny Mucho
UsuńBardzo dziękuję za te linki. Grzegorza Brauna cenię sobie wysoko i mam zamiar na niego głosować.
A co się tyczy powstań, jedynie Powstanie Wielkopolskie oraz III Śląskie miało sens.Cała reszta, od Konfederacji Barskiej po Powstanie Styczniowe, była beznadziejnie przegrana już w chwili wybuchu i przyniosła same szkody.
Pozdrawiam serdecznie.
Zachowam ten post bo ciekawy ale zbyt duzo jak dla mnie w nim "spiskow". Oczywiscie wszyscy wiedza ze moj zakres badan konczy sie na wieku XVII ale z przyjemnoscia zapoznam sie z tak ciekawymi badaniami jakie wyzej opisano. Czy szanowny autor moglby podac ZRODLA (1) do w/w tez ? -z gory bardzo dziekuje
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
PiotrROI
(1) zrodla to materialy z EPOKI wspominajace od danych faktach a nie opinia jednego czy drugiego historyka - lub publicysty ect. - na temat jakis zdarzen. Wybacznie moja postawe ale jako "glupi historyk" -mimo ze nie tej "epoki'- widze tam pare solidnych "dziur" w tym artykule. Co wcale nie oznacza ze to nieprawda co wyzej napisano.Poprostu "warsztat historyczny" wymaga potwierdzenia a nie wylacznie "oswiadczenia"
Jakie źródła? Tu wystarczy znajomość powszechnie znanych faktów historycznych i zdolność logicznego wnioskowania. Jak mawia TF nie rozbijajmy gówna na atomy.
UsuńOppressor.
Coz na tym polega "warsztat historyka" ze nie opiera sie on wylacznie o czyjes opracowania -ktore nazywasz "powszechnie znanymi faktami" - a wlasnie o "zrodla" aby dana teze moc udowodnic lub ja wykluczyc. Ta sie sklada ze poza wiek XVII moja "specjalizacja" nie wykracza wiec jest rzecza najzupelniej normalna ze ciekaw jestem zrodel na ktorych sie autor opieral piszac w/w post
Usuńpozdrawiam
PiotrROI
Mnie uczono historii z książek - a ściślej z podręczników szkolnych. Czyli rozumiem, że ich autorzy, którzy przedstawiali tam powszechnie dostępne fakty maja ci się wylegitymować źródłami, bo inaczej odrzucasz Jasienicę, Alberta czy Samsona.
UsuńCzcigodny Piotrze
UsuńPisząc o genezie tej konstytucji, posiłkowałem się informacjami znalezionymi u Jerzego Łojka i Pawła Jasienicy. Oraz umiejętnością łączenia faktów i dedukcji. czyli logiką. U informatyków będącą warunkiem koniecznym zarabiania na chleb w tym fachu, lecz u zawodowych historyków nieprzesadnie często spotykaną, mówiąc dyplomatycznie. W źródłach nie kopałem z trzech powodów.
1. Jako "człowiek z ulicy" mam do nich wielce ograniczony dostęp.
2. Pracując zawodowo, współuczestnicząc w prowadzeniu domu i mając pewne problemy zdrowotne, nie za bardzo mam na to czas.
3. Do źródeł mam stosunek ambiwalentny. Pasek czy Kitowicz są kopalnią wiedzy o obyczajowości ich czasów. Ale już opowieści pana Jana Chryzostoma choćby o kampanii rosyjskiej 1660 pod względem koloryzowania nie ustępują sienkiewiczowskiemu panu Zagłobie. Więc tę ich warstwę traktuję z przymrużeniem oka.
A wracając jeszcze do logiki. Gdy jakiś historyk ze stopniem, a nawet tytułem naukowym zastanawia się, czy powstanie listopadowe mogło zakończyć się sukcesem, z przykrością muszę mu odmówić umiejętności logicznego myślenia oraz liczenia na poziomie obsługi kalkulatora czterodziałaniowego.
Pozdrawiam serdecznie.